Overkilling

Gdy zaczęła się pełnoskalowa wojna w Ukrainie, rosjanie próbowali unikać niepotrzebnych ofiar i zniszczeń. Pierwsze ataki powietrzne skupiły się na celach wojskowych, żołnierze na lądzie generalnie nie szukali zwady z cywilami. Gdy ci blokowali drogę czołgom, kolumny starały się omijać „żywe barykady”. Ale po kilku dniach zaciekłego oporu ukraińskiej armii, zirytowani rosyjscy dowódcy dali sobie spokój z humanitaryzmem; koszmarny los Mariupola najlepszym tego przykładem.

A później było już tylko gorzej – ruski mir przyniósł zagładę wielu wschodnio-ukraińskim miejscowościom. W wielu przypadkach totalną, sprowadzającą się do stwierdzenia: byli ludzie-nie ma ludzi.

Śmierć i zniszczenie, jakie niesie ze sobą rosyjska armia, są ponadnormatywne. W języku angielskim istnieje termin „overkilling”, używany w kryminalistyce, ale i będący częścią wojskowej nomenklatury. Stosuje się go głównie do opisania działań wojennych charakteryzujących się zbytnią przesadą, nieadekwatną projekcją siły. „Nadzabijanie”, bo tak dosłownie tłumaczy się to słowo na polski, też dobrze oddaje istotę rzeczy.

rosjanie w Ukrainie nadzabijają, zabijają po wielokroć – ludzi, zwierzęta, przyrodę, a wraz z nimi całą materialną osnowę stworzoną przez człowieka, służącą mu w codziennym życiu. Armia rosyjska nie walczy jak zachodnie siły zbrojnie, wyczulone, by nie niszczyć bez wyraźnej potrzeby infrastruktury niezbędnej do przeżycia cywilów. Ten imperatyw – możliwy do realizacji dzięki coraz bardziej precyzyjnej broni – jest dla rosjan wtórny. Mało istotny nie tylko dlatego, że nie mają precyzyjnych narzędzi. To konsekwencja pogardy dla życia jednostki, mocno zakorzenionej w rosyjskiej kulturze. Co na wojnie tak stawia priorytety, że nie liczą się ludzie i ich dobytek, a zdobyty teren. A choćby i za cenę totalnej destrukcji. rosja może być w ruinie, może być byle jaka – grunt, że będzie wielka, rozległa.

Nieludzka, jak to kiedyś napisał Józef Czapski.

Nie dziwią mnie zatem obrazki z Wuhłedaru, masowo bombardowanego amunicją fosforową – to takie „rosyjskie”…

Ale w działaniach rosjan dostrzegam również – znów! – elementy samoograniczania. Mam na myśli kampanię powietrzno-rakietową wymierzoną w infrastrukturę energetyczną Ukrainy. Fakt, iż Kijów boryka się obecnie z ogromnymi niedoborami energii nieco zaciemnia obraz. Umyka nam eskalacyjna dynamika działań. Początkowo elektrowni nie atakowano wcale, później zniszczono i uszkodzono tylko ich część. Wiosną tego roku rosjanie zadali Ukraińcom kolejny dotkliwy cios, ale i on nie miał charakteru ostatecznego. Oczywiście jest to w jakiejś mierze skutek działań ukraińskiej obrony przeciwlotniczej, ale wobec mnogości środków, jakimi dysponują moskale (samolotów i zapasu rakiet) trudno oprzeć się wrażeniu o samoograniczaniu.

W początkowej fazie pełnoskalówki zapewne stały za tym nadzieja i zamiar przejęcia nietkniętej infrastruktury, później (i teraz) do głosu mogły dojść inne względy. Moim zdaniem, mimo ostrej retoryki rosyjskiej propagandy, gdzieś na szczytach władzy w Moskwie nadal wierzą, że wielu Ukraińców dałoby się do rosji przekonać. Przy takim podejściu „wyłączenie całego kraju” („przeniesienie go w mroki średniowiecza”, jak odgrażali się kremlowscy propagandyści), byłoby działaniem kontrproduktywnym. Oczywiście nie wykluczam, że i ten hamulec w rosyjskich głowach się zerwie – i że niebawem będziemy świadkami prób „dobicia” ukraińskiej energetyki. Typowego rosyjskiego „overkillingu”…

—–

Dziękuję za lekturę! A gdybyście chcieli nabyć egzemplarze „Zabić Ukrainę. Alfabet rosyjskiej agresji”, „Międzyrzecze. Cena przetrwania” i „(Dez)informacji” z autografem i pozdrowieniami, wystarczy kliknąć w ten link.

Nz. Skutki wojny – połacie zdewastowanego terenu – widać z kosmosu/fot. Maxar

Załamanie?

Mój boże, ludzie! NIE DOSZŁO do żadnego załamania się frontu w Donbasie! Wybaczcie wykrzykniki i wielkie litery, ale już kilka osób napisało do mnie z prośbą o wyjaśnienie sytuacji. W polskiej przestrzeni medialnej ukazało się w ostatnich dniach sporo tekstów i komentarzy o defetystycznej wymowie. Jeden bardziej niemądry od drugiego. A że zgodne z narracją rus-propagandy? Trudno – grunt, że klikbajtowe.

W Donbasie nie jest kolorowo – rosjanie dalej nacierają na Pokrowsk, uaktywnili się pod Wuhłedarem. W sierpniu zajęli ćwierć tysiąca kilometrów kwadratowych terenu; to pięć razy mniej niż Ukraińcy w obwodzie kurskim, ale wziąwszy pod uwagę dotychczasowe rosyjskie tempo, możemy mówić o drastycznym wzroście dynamiki (który – gwoli rzetelności – następuje w realiach znacznie cięższych walk, niż te prowadzone w rosji).

Co z tego wyniknie, pisałem kilkanaście dni temu – oto link do pełnego tekstu. By przesadnie się nie powtarzać, przywołam jedynie zasadniczą konkluzję: otóż ruskim idzie o zajęcie całego obwodu donieckiego.

Tym, którzy nie śledzą wojny uważnie, chciałbym zwrócić uwagę, że putin – stawiając taki cel swoim żołdakom – datę graniczną wyznaczył na 1 lipca… 2022 roku. Potem na 1 sierpnia, następnie na 1 września; ile ostatecznie tych zmian było, to i ja nie jestem w stanie zliczyć. Dla porządku wspomnę jedynie, że „rosyjska wiosna” z 2014 roku też miała objąć całość Doniecczyzny; de facto więc obserwujemy próbę finalizacji ograniczonych terytorialnie zamierzeń podejmowanych od 11 lat. Tylko tyle i aż tyle („aż”, wszak każda osada, do której docierają rosjanie, zamienia się w gruzy).

Tym niemniej przyznaję: Ukraińcy oddają wioskę za wioską, a to może niepokoić. Zwłaszcza że zwykli żołnierze ZSU rotowani z najcięższych odcinków snują defetystyczne opowieści (o brakach w ludziach, amunicji, o złym dowodzeniu). Analitycy rzadko mają dostęp do źródeł innych niż „szweje”, przejmują więc tę percepcję. Swoje dokłada rosyjska dezinformacja, nie bez znaczenia jest fakt, że opowieść o wojnie stała się elementem walki politycznej w Ukrainie. Sytuacja na froncie, niezależnie od obiektywnych przesłanek, dla niektórych polityków z Kijowa bywa pretekstem do „walenia” w obecną administrację – najogólniej rzecz ujmując. Dowództwo ukraińskiej armii milczy (nie informuje o swoich operacyjnych celach), na światło dzienne wychodzą rozmaite niekompetencje oraz braki personelu sił zbrojnych – i „pasztet” gotowy. „Front się wali”, Ukraina „zaraz padnie”, a w najlepszym razie wkrótce będziemy świadkami „ukraińskiej obrony na linii Dniepru” (co oznaczałoby, że rosjanie przejęli cały wschód kraju).

No to co dzieje się w Donbasie? Część analityków jest zdania, że władze i dowództwo Ukrainy z premedytacją „poświęcają” region. Zakładając, że obwodu donieckiego na dłuższą metę utrzymać się nie da, prowadzą na jego terenie działania opóźniające. W tym ujęciu celem nie jest uchronienie przed okupacją Donbasu, a Dnipropietrowszczyzny z jej stolicą (Dnipro), będącą nie tylko wielkim miastem, ale nade wszystko dużym ośrodkiem przemysłowym. Koncepcja obwodu donieckiego jako „ringu” nowa nie jest – mówi się o niej od początku pełnoskalowej wojny. Towarzyszyły temu zapewnienia ukraińskich władz, że nawet jeśli region wpadnie w łapy rosjan, Kijów zrobi wszystko, by doprowadzić do deokupacji. Dotąd nikt się z tych zapewnień nie wycofał, trzeba więc uznać, że nadal obowiązują. A jeśli tak, to wypadałoby gdzie indziej szukać powodów mniejszej determinacji do obrony (wprost przekładającej się na powodzenie ewentualnej rekonkwisty, o którą przecież tym łatwiej, im mniej trzeba odbijać).

Być może zatem to nie wola polityczna (tudzież jej brak), a realne możliwości armii determinują charakter zmagań w Donbasie?

Bardzo chciałbym móc przekonać Czytelników, że w obwodzie donieckim mamy do czynienia ze sprawnie realizowaną obroną manewrową – ale wiele informacji tej sprawności przeczy. Ukraińcy nadal nie potrafią koordynować działań na poziomie od brygady wzwyż – jednostki walczą samodzielnie, źle wychodzi im pilnowanie flanek, nie ma synergii siły ognia, manewru, rozpoznania. Koncept „każdy sobie rzepkę skrobie” po całości objawia swoje destrukcyjne oblicze w momentach rotacji – gdy jedna brygada oddaje pozycje drugiej (i udaje się na odpoczynek bądź zostaje przerzucona na inny odcinek). Jest rzeczą zdumiewającą, że po 2,5 roku pełnoskalowej wojny takie akcje często zmieniają się w katastrofy. Nie ma płynności w opuszczaniu pozycji – jedni odchodzą, zmiennicy nie pojawiają się wcale, jest ich za mało, lub zjawiają się za późno. W tym samym czasie rosjanie nie próżnują – wiedzą o rotacji (!), okładają przeciwnika ogniem artylerii, szturmują i w efekcie często zajmują jego pozycje. W takich okolicznościach w ich ręce wpadło wiele donbaskich osad.

Nie znam powodów tego imposybilizmu (płytkie, kulturowe, mówiące o „wschodnim bałaganie”, uważam za dalece niewystarczające). Domyślam się, że chodzi o braki sprzętowe i amunicyjne (o niemożność zabezpieczenia rotacji odpowiednio silnym ogniem artylerii, wsparciem lotniczym; słowem, o „hałas”, który „zająłby” rosjan). Fakt, iż moskale tak często wiedzą o planach rotacji, każe też założyć działalność agenturalną na szkodę ZSU; ktoś te informacje ruskim przekazuje. No i jest jeszcze kwestia jakości kadr – zarówno dowódców, jak i żołnierzy. To nie jest ta sama świetnie zmotywowana armia, która weszła do walki w 2022 roku. Której trzon oficerów i podoficerów przeszedł solidne szkolenia na Zachodzie. „Kwiat wojska” zginął, został ranny, ci, którzy nadal walczą, są zmęczeni. Dominuje żołnierz z przymusowego poboru, (pod)oficer z sowieckimi nawykami (reprodukowanymi w armii ukraińskiej długo po upadku ZSRR). Taki stan rzeczy może tłumaczyć nie tylko zaniedbania podczas rotacji, ale też wyjaśnić generalnie mniejszą efektywność ukraińskich sił zbrojnych. Czyli dać częściową odpowiedź na pytanie o to, co dzieje się w Donbasie.

Częściową, bo dla pełniejszego obrazu warto również spojrzeć na mapę. Postępy rosjan na kierunku pokrowskim skutkują wybrzuszeniem linii frontu. Ma ono od kilkunastu do ponad 20 km głębokości i nieco krótszą u podstaw i zwieńczenia szerokość. To „worek”, który przy jednoczesnym ukraińskim uderzeniu z północy i południa mógłby stać się „kotłem” – na co zwracają uwagę niektórzy analitycy, część z nich wprost sugerując, że o to właśnie Ukraińcom chodzi. Że Pokrowsk to pułapka, w którą ma wejść jak najwięcej rosjan. Wówczas przynajmniej część ukraińskich problemów skutkujących oddawaniem terenu byłaby markowana, a panikarskie głosy w jakiejś mierze stanowiły element dezinformacji (część – podkreślę – byśmy nie wpadali w nadmierny entuzjazm). Czy coś na rzeczy jest? Nie wiem. Zdumiewa mnie jednak nonszalancja rosjan, którzy pogłębiają wybrzuszenie, ale nie starają się (nie mają sił?), by je poszerzyć. W efekcie obie drogi służące do zaopatrzenia nacierających oddziałów znajdują się na flankach – w zasięgu ukraińskiej artylerii i dronów. A te ładują po rosyjskich kolumnach jak najęte…

—–

Dziękuję za lekturę! Jeśli tekst Wam się spodobał, udostępniajcie go proszę. Zachęcam też do wspierania mojego blogu – piszę bowiem głównie dzięki Waszym subskrypcjom i „kawom”. Stosowne przyciski znajdziecie poniżej.

Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

Wspieraj Autora na Patronite

Szanowni, to dzięki Wam powstają moje materiały, także książki.

A skoro o nich mowa – gdybyście chcieli nabyć egzemplarze „Zabić Ukrainę. Alfabet rosyjskiej agresji” oraz „Międzyrzecze. Cena przetrwania” z autografem i pozdrowieniami, wystarczy kliknąć w ten link.

Korzystając z okazji chciałbym podziękować swoim najszczodrzejszym Patronom: Andrzejowi Kardasiowi, Marcinowi Łyszkiewiczowi, Arkowi Drygasowi, Magdalenie Kaczmarek, Arkadiuszowi Halickiemu, Piotrowi Maćkowiakowi, Bartoszowi Wojciechowskiemu, Monice Rani, Maciejowi Szulcowi, Jakubowi Wojtakajtisowi i Joannie Marciniak. A także: Łukaszowi Hajdrychowi, Patrycji Złotockiej, Wojciechowi Bardzińskiemu, Krzysztofowi Krysikowi, Michałowi Wielickiemu, Jakubowi Kojderowi, Jarosławowi Grabowskiemu, Piotrowi Pszczółkowskiemu, Bożenie Bolechale, Pawłowi Krawczykowi, Aleksandrowi Stępieniowi, Joannie Siarze, Marcinowi Barszczewskiemu, Szymonowi Jończykowi, Piotrowi Rucińskiemu, Annie Sierańskiej, Mateuszowi Borysewiczowi, Tomaszowi Sosnowskiemu, Piotrowi Świrskiemu, Kacprowi Myśliborskiemu, Sławkowi Polakowi, Mateuszowi Jasinie, Grzegorzowi Dąbrowskiemu i Arturowi Żakowi.

Podziękowania należą się również moim najhojniejszym „kawoszom” z ostatniego tygodnia: Łukaszowi Podsiadle, Karolowi Wojciechowskiemu i Wiktorowi Łanosze.

Nz. Ukraińska artyleria, wyrzutnia Grad, zdjęcie ilustracyjne/fot. Sztb Generalny ZSU

Wsad

Na początku kwietnia br. pozycje ukraińskie na przedpolach Siewierska stały się celem specyficznego ataku. Zaczęło się prawilnie, od przygotowania artyleryjskiego, po którym jednak – miast pancernych pojazdów wspartych piechotą – do natarcia przystąpił oddział składający się z kilkunastu motocykli. Każdy jednoślad zabierał dwie osoby, uderzenie wykonano zatem w sile plutonu. Motocykliści przedarli się do ukraińskich okopów, gdzie wywiązała się krótka walka. Zaskoczeni Ukraińcy opuścili pozycje; szalona taktyka okazała się skuteczna.

W takich okolicznościach na froncie wschodnim zadebiutowały oddziały motocyklowe. Jakość wedle (pro)rosyjskich entuzjastów pomysłu porównywalna do niemieckich Sturmtruppen z czasów I wojny światowej. Czy słusznie? I tak, i nie, o czym w dalszej części tekstu, najpierw bowiem przyjrzyjmy się rzekomym protoplastom z kajzerowskiej armii.

W alianckich okopach Sturmtruppen cieszyły się złą i ponurą sławą – Francuzi nazywali ich członków „egzekutorami”, Brytyjczycy używali mniej wyszukanych określeń typu „diabły” czy „demony”. Zadaniem szturmowców było bowiem skryte przedostanie się przez ziemię niczyją, by zlikwidować wysunięte stanowiska karabinów maszynowych, wziąć jeńca czy po prostu zdezorganizować obronę przeciwnika w konkretnym miejscu. Często chodziło o odpowiednie przygotowanie gruntu (np. poprzez zniszczenie przeszkód terenowych) pod mający nastąpić atak piechoty.

Co do środków – subtelne nie były; efekty uzyskiwano poprzez zarzucenie przeciwnika granatami ręcznymi, których każdy szturmowiec zabierał ze sobą po kilkanaście. To żołnierze Sturmtruppen jako pierwsi otrzymali charakterystyczne stalowe hełmy, które przez jakiś czas – obok krótkich kawaleryjskich karabinków – stanowiły ich wyróżnik (Stahlhelmy z nakarczkiem z biegiem lat stały się standardem całej armii niemieckiej, a ich kształt wyznaczył trwający do dziś trend w projektowaniu sprzętu ochronnego).

Szturmowcy działali w małych grupach – 8-12-osobowych – wcześniej przechodzili żmudne szkolenie. W jego trakcie odsiewano niezdolnych do pełnienia służby, w której liczyła się siła, wytrzymałość i ponadprzeciętna zręczność. Trening miał też za cel maksymalne zgranie żołnierzy – tak, by w walce cały poddział funkcjonował niczym jedna sprawna maszyna. Wtórny efektem tego zgrywania (wtórnym, ale jak najbardziej pożądanym!) były silne więzi/poczucie braterstwa między członkami Sturmtruppen.

Ten model rekrutacji i przysposobienia znacząco odbiegał od standardu całej armii (nie tylko niemieckiej, ale wszystkich biorących udział w Wielkiej Wojnie). Skala zaangażowania wojska oraz wymogi frontu sprawiały, że zawieszono pokojowe normy „obróbki rekruta” – poborowi po krótkim, podstawowym szkoleniu trafiali w rejon walk. Reszty mieli się nauczyć od okopowych wiarusów – szczęściarzy, którym dane było przetrwać jatki. Uczyli się nieliczni (dołączając tym samym do grona starych, gdzie oczywiście również dochodziło do krwawej fluktuacji) – większość ginęła w ciągu kilku pierwszych dni.

Szturmowcy nie zmienili losu wojny – w ostatecznym rozrachunku było ich za mało. No i górę wzięły nawyki ujęte w czymś, co dziś ładnie nazywamy „kulturą strategiczną”. Dowódcy pierwszowojennych armii aż do samego końca nadrzędną skuteczność przypisywali masowym atakom piechoty i artyleryjskim nawałom. Niemcy się na tym przejechali, alianci mieli bowiem większe ludzkie zasoby.

Dość historii, wracamy do Ukrainy. Armia rosyjska już w początkowej fazie wojny wytraciła dużą część najlepszego personelu (pisałem o tym wielokrotnie, więc poprzestanę na tym stwierdzeniu). A uzupełnienia traktowano tak, jak w czasach I wojny (czy bliższej rosjanom „wielkiej wojny ojczyźnianej”) – krótkie szkolenie (albo i nie…) i hyc na front. Takie ad hoc formowane jednostki nie nadawały się do niczego innego, jak do frontalnych ataków. Pożytek z „jednorazowych żołnierzy” był taki, że wróg za ich sprawą ujawniał swe pozycje, zużywał zasoby, wreszcie sam się zużywał. Choć stosy trupów rosły – nadal rosną, a ostatnie dwa miesiące są w tym zakresie rekordowe – wielkich korzyści z tego nie ma. Front, nie licząc lokalnych korekt, stoi od jesieni 2022 roku.

Od tego czasu rosjanie chwytają się rozmaitych sposobów na przełamanie impasu, oddziały motocyklowe są jednym z nich.

Gwoli uczciwości zauważyć należy, że motocykle (w tym pojazdy elektryczne), nie są w armii rosyjskiej jakimś novum – co najmniej od  2017 roku jednośladów używają jednostki specjalne. Specnazowcy szkolą się w motocyklowym rozpoznaniu, w osłanianiu kolumn szturmowych czy w rajdach na tyły przeciwnika. Ba, jako pierwsi podczas tej wojny po jednoślady sięgnęli Ukraińcy – wiosną 2022 roku kilka oddziałów wyposażonych w elektryczne (a więc ciche w marszu) Delfasty wyspecjalizowało się w polowaniach na rosyjskie czołgi (do tego stopnia, że rosjanie oferowali „swoim” nagrody za schwytanie „mad-maksów”).

W takim szarpaniu przeciwnika łatwo dostrzec podobieństwo do tego, co robili niemieccy sturmtruppersi. Ale frontalne ataki to zupełnie inna historia, dziś – gdy element zaskoczenia bezpowrotnie minął – przywodząca skojarzenia z szalonymi szarżami kawaleryjskimi. Atut prędkości nie ma już znaczenia, Ukraińcy z brutalną skutecznością masakrują „mad-maksów” artylerią, coraz większą wprawę w zabijaniu załóg jednośladów mają droniarze. Odziały motocyklowe stały się więc koleiną odmianą armatniego mięsa…

—–

Dziękuję za lekturę! A gdybyście chcieli wesprzeć mnie w dalszym pisaniu, polecam się na dwa sposoby. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

Wspieraj Autora na Patronite

Szanowni, to dzięki Wam powstają moje materiały, także ostatnia książka.

A skoro o niej mowa – gdybyście chcieli nabyć „Zabić Ukrainę. Alfabet rosyjskiej agresji” z autografem, wystarczy kliknąć w ten link.

Korzystając z okazji chciałbym podziękować swoim najszczodrzejszym Patronom: Jakubowi Łysiakowi, Andrzejowi Kardasiowi, Marcinowi Łyszkiewiczowi, Arkowi Drygasowi, Monice Rani, Magdalenie Kaczmarek, Arkadiuszowi Halickiemu, Piotrowi Maćkowiakowi, Bartoszowi Wojciechowskiemu, Maciejowi Szulcowi, Jakubowi Wojtakajtisowi i Joannie Marciniak. A także: Łukaszowi Hajdrychowi, Adamowi Cybowiczowi, Patrycji Złotockiej, Wojciechowi Bardzińskiemu, Krzysztofowi Krysikowi, Michałowi Wielickiemu, Jakubowi Kojderowi, Jarosławowi Grabowskiemu, Piotrowi Pszczółkowskiemu, Bożenie Bolechale, Pawłowi Krawczykowi, Aleksandrowi Stępieniowi, Joannie Siarze, Mateuszowi Jasinie, Marcinowi Barszczewskiemu, Szymonowi Jończykowi, Annie Sierańskiej, Mateuszowi Borysewiczowi, Tomaszowi Sosnowskiemu, Piotrowi Świrskiemu, Kacprowi Myśliborskiemu, Sławkowi Polakowi, Grzegorzowi Dąbrowskiemu i Arturowi Żakowi.

Nz. Skutki ataku motocyklowego pod Wuhłedarem/fot. ZSU

Kampania

Źródła – zarówno ukraińskie, jak i rosyjskie – raportują o ponownym wzmożeniu walk toczonych na obszarze poddonieckiej Awdijiwki. Przypomnijmy, dziesięć dni temu rosjanie rozpoczęli tam operację zaczepną, rzucając do walki sporą liczbę żołnierzy i sprzętu ciężkiego. Po czterech dobach co rusz ponawianych szturmów presja moskali osłabła. Przyznał to – w jednym z wywiadów – sam putin, mówiąc o planowej pauzie i przejściu do działań obronnych. Od przedwczoraj rosjanie znów atakują, a analitycy militarni przyglądają się ich szturmom z rosnącym zdumieniem.

Wydawało się bowiem, że rosyjscy generałowie poszli po rozum do głowy. I że po tragicznych wydarzeniach spod Bachmutu i Wuhłedaru nie będą już z bezwzględną determinacją szafować żołnierskim życiem. Nic bardziej błędnego. Potwierdzone wizualnie rosyjskie straty w czołgach i wozach opancerzonych – poniesione pod Awdijiwką od 10 października do dziś – dochodzą do dwustu sztuk, realnie zatem może to być nawet trzysta zniszczonych i uszkodzonych pojazdów. A mówimy o technice (po)sowieckiej, w większości starszej generacji. To nie są zachodnie bradleye czy leopardy, przy projektowaniu których przeżywalność załogi była najistotniejszym priorytetem. Te 200-300 trafionych rosyjskich maszyn, to 200-300 spopielonych, a w najlepszym razie poważnie poranionych załóg. A przecież straty ludzkie są znacznie większe, niż by to wynikało z prostego przemnożenia „pojazd razy załoga”, bo walczy również piechota, no i ogień artyleryjski razi pozycje wyjściowe i tyły. Przez większość z ostatnich dziesięciu dni Ukraińcy zgłaszali straty przeciwnika na poziomie 800-900 żołnierzy „wyeliminowanych z walki” (a ubiegłej doby miało to być aż 1380 unieszkodliwionych moskali). Duża część tego „urobku” pochodziła właśnie spod Awdijiwki. Pisałem już o tym nie raz, powtórzę więc tylko skrótem – Ukraińcy manipulują danymi dotyczącymi strat rosjan. Sugerują, że wszyscy „wyeliminowani” to zabici, tymczasem ów zbiór obejmuje także rannych i wziętych do niewoli (co twierdzę w oparciu o ujawnione analizy zachodnich wywiadów). Tak czy inaczej, w bojach o Awdijiwkę poległo i odniosło rany kilka tysięcy moskali (zapewne około pięciu tysięcy). Oznacza to zagładę dwóch pułków, biorąc pod uwagę utracony sprzęt ciężki – ekwiwalentu dywizji.

A to wszystko w 10-dniowych starciach o 30-tysięczne przed wojną miasteczko. Po co?

Awdijiwka nie ma żadnego strategicznego znaczenia. Patrząc z perspektywy rosjan, problem z nią polega na tym, że stanowi niewielkie wybrzuszenie w ich pozycjach. I jest kłopotliwa wizerunkowo, bo broni się od… 9 lat. Najpierw miasteczko usiłowali zdobyć tak zwani separatyści, po 24 lutego 2022 roku przyłączyły się do nich regularne oddziały armii rosyjskiej. Bez skutku. W rosyjskiej sferze informacyjnej Awdijiwka urosła do miana twierdzy, co nijak ma się do technicznych aspektów ukraińskiej obrony. Nie ma tam żadnych bunkrów i bóg wie jakich ulepszeń, nie ma wyjątkowo licznej załogi. Są dobrze rozmieszczone punkty ogniowe, jest sensowna rotacja oddziałów, jest też coś, czego na tym odcinku frontu bardzo rosjanom brakuje – świetnie wstrzelana, precyzyjna artyleria. No i są drony, których Ukraińcy w Awdijiwce – co przyznają sami rosjanie – mają po prostu więcej.

Jest więc w rosyjskim przekazie „twierdza”, co Ukraińcy umiejętnie podbijają, sugerując, że i dla nich miasteczko ma ogromne symboliczne znacznie. Że jest czymś więcej niż dogodnym punktem obrony, pozwalającym na zadawanie rosjanom poważnych strat przy relatywnie niedużym zaangażowaniu własnego potencjału. Jedna z odsłon takich działań to wizyta w Awdijewce gen. Walerego Załużnego, do której doszło w ostatnich dniach (materiał na ten temat ujawniono kilka godzin temu).

A zatem mówimy o miejscu, które w logice propagandy Kremla jest dzisiejszym odpowiednikiem Bachmutu. Z czego wynika, że zdobycie Awdijewki byłoby pretekstem do wielkiej celebry, „dowodem”, że to rosjanie mają inicjatywę i że generalnie – mimo problemów – spec-operacja idzie zgodnie z planem.

Po co te zaklęcia? Cel, moim zdaniem, jest bardzo konkretny. W marcu przyszłego roku w rosji odbędą się wybory prezydenckie. Wiadomo, kto je wygra (jeśli dożyje…), wiadomo, że cała wyborcza procedura to tylko fasada. Ale nie rozumie funkcjonowania autorytarnych reżimów ten, kto ignoruje fetę, igrzyska – nie dostrzega legitymizującego charakteru wszelkiej maści najlepiej masowych pokazówek. Kandydat-putin potrzebuje „amunicji”, by móc z przytupem zainaugurować swoją kampanię. By pokazać się jako władimir-zwycięzca, gotowy przynieść rosji kolejne chwały, a nie jako stetryczały dziadyga, któremu nic nie wychodzi. Mają więc generałowie dać mu ten sukces, bez oglądania się na straty.

Na Wschodzie bez zmian.

—–

Dziękuję za lekturę i przypominam o możliwości wsparcia mojej pisarsko-publicystycznej aktywności – bez Was wszak by jej nie było. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Nz. Zniszczone pod Awdijiwką rosyjskie pojazdy/fot. ZSU

Dylemat

Od wczoraj Bachmut pozostaje zamknięty dla dziennikarzy oraz wolontariuszy dostarczających pomoc humanitarną pozostałym w mieście cywilom. Ewentualny wjazd wymaga teraz specjalnej przepustki, co do zasady „humanitarkę” należy zdawać w nieodległej Konstantynówce – dalszą dystrybucją zajmie się wojsko. Warunki bezpieczeństwa w mieście i wokół niego znacznie się pogorszyły, zaczął się bowiem etap walk ulicznych. Na ukraińskie tyły przenikają też grupy dywersyjne rosjan, generując dodatkowe zagrożenia. Decyzja władz nie jest niczym wyjątkowym i wprost wynika z przepisów stanu wojennego, lecz i tak dała pretekst do spekulacji. Zdaniem jednych komentatorów, Ukraińcy szykują się do kontruderzenia, inni są przekonani, że lada moment obrońcy opuszczą miejscowość. W obu przypadkach, patrząc z perspektywy wojska, lepiej zrobić to w warunkach medialnej ciszy, bez zbędnych świadków.

Jak jest w istocie, niebawem się przekonamy, choć nie sądzę, by na tym odcinku frontu Ukraińcy próbowali przejąć inicjatywę. Uczciwie mówiąc, nie mają tam dość pierwszorzutowych jednostek, a atakowanie przy użyciu obrony terytorialnej mija się z celem (nie ta jakość, w związku z czym straty byłyby ogromne, korzyści zaś wątpliwe). Rzut oka na mapę przemawia za scenariuszem wycofania się – Bachmut i okolica stały się wybrzuszeniem z trzech stron otoczonym przez rosjan. Wyjście z miasta pozwoliłoby na uniknięcie okrążenia i skrócenie linii frontu. Zapasowe pozycje w tym rejonie doniecczyzny budowane są już od dawna (niektóre zaczęto wznosić jeszcze w 2014 roku, po wyzwoleniu z rąk „separatystów” Słowiańska i Kramatorska), zatem jest się gdzie „zaczepić” i dalej wykrwawiać rosjan. Jeszcze więcej powie nam mapa fizyczna, przedstawiająca ukształtowanie terenu. Dojrzymy na niej, że Bachmut znajduje się w zagłębieniu. Otaczające miejscowość wzgórza świetnie sprawdzały się jako pozycje obronne, gorzej, gdy rosjanom – za cenę ogromnych strat – jednak udaje się je zajmować. Błogosławieństwo staje się przekleństwem, bo z góry atakujący po prostu widzą więcej, co przekłada się na wyższą skuteczność ich ognia.

Ponadto po kompromitującej porażce pod Wuhłedarem, rosjanie jeszcze bardziej wzmogli presję na Bachmut – rocznica inwazji tuż za rogiem, a COŚ zdobyć muszą. Ów polityczno-propagandowy imperatyw przełożył się na praktyczny wymiar – od soboty transporty z amunicją artyleryjską kierowane są na bachmucki odcinek frontu kosztem tego wuhłedarskiego. Ktoś w rosyjskim dowództwie najwyraźniej uznał, że dwóch srok za ogon ciągnąć się nie da.

Inna sprawa, że pod Wuhłedarem rosjanie potrzebują jeszcze co najmniej kilku dni, by otrząsnąć się po zeszłotygodniowym laniu. Ukraińcy perfekcyjnie wykorzystali tam właściwości płaskiego jak stół terenu. Zaminowali pola na podejściu do miasta, kanalizując rosyjski ruch do nielicznych dróg. I gdy kolumny wroga ruszyły, dostały się w pułapkę. Ukraińcy bowiem ostrzelali drogi specjalną amunicją RAAMS, czyli pociskami artyleryjskimi zawierającymi miny przeciwpancerne. To jeden z rodzajów „minowania narzutowego” – pojedynczy armatni pocisk przenosi dziewięć ładunków, które „uwalnia” na ostrzelanym obszarze. Remote Anti-Armor Mine System pozwala na tworzenie pól minowych nie „na zapas/na wszelki wypadek”, ale dokładnie tam, gdzie są w danym momencie potrzebne. Nie wymaga saperów, a standardowych haubic (na przykład amerykańskich M-777), strzelających z dużo bezpieczniejszego dystansu (od 4 do 18 km).

Co istotne, miny RAAMS po dobie ulegają samozniszczeniu, mówimy zatem o broni znacznie bezpieczniejszej dla cywilów, umożliwiającej zarazem szybkie wykorzystanie porażonych obszarów – na przykład dróg do przeprowadzenia kontrataku.

No i pod Wuhłedarem rosjanie zetknęli się właśnie z taką amunicją. Z dróg zjechać nie mogli – bo w polu czyhały tradycyjne miny – szosy zaś zaroiły się od niespodzianek. Oglądaliśmy to na filmach z ukraińskich dronów, które rejestrowały ruchy rosyjskich czołgów i wozów bojowych. Na jednym z materiałów widzimy trzynaście wylatujących w powietrze pojazdów. Co więcej, towarzyszy temu kompletne pogubienie i bezradność rosyjskich załóg, które zachowują się niczym ślepcy pozbawieni instynktu samozachowawczego. Mówiąc wprost, ładują się na miny tak głupio, że aż wydaje się to nieprawdopodobne.

A jednak się zdarzyło. W jednym z poprzednich postów napisałem, że winny tej masakry jest gen. Aleksiej Kim, jeden z zastępców szefa sztabu generalnego armii rosyjskiej, autor koncepcji „ofensywy zimowej”. Wedle jej założeń, rosjanie mają ponawiać ataki raz zarazem, by determinacją i presją złamać przeciwnika. Na odcinku wuhłedarskim za praktyczną realizację koncepcji wziął się niejaki Rustam Muradow, jeden z najgłupszych i najbrutalniejszych generałów federacji. To on przez kilka dni słał do walki kolejne oddziały, mając za nic fakt, że te nawet nie były w stanie rozwinąć natarcia. No ale rozkaz to rozkaz, co zresztą pozwala zrozumieć obawy niektórych rosyjskich generałów (tych mądrzejszych…) przed skutkami literalnego traktowania założeń „ofensywy zimowej”. Tego, co ich zastosowanie oznacza dla resztek kadrowej armii rosyjskiej.

Z tej perspektywy ukraiński dylemat „czy warto narażać ludzi dla dalszej obrony Bachmutu”, wydaje się być z innego świata. I w sumie taki jest…

—–

Zbieranie informacji i ich opracowywanie to pełnowymiarowa praca. Będę zobowiązany, jeśli mnie w tym wesprzecie. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -