(Naj)lepsze

26 sierpnia, podczas misji bojowej, rozbił się pierwszy ukraiński F-16. Maszyny nie zestrzelili rosjanie, mało realne jest, by pułkownik Ołeksij Mes padł śmiertelną ofiarą „friendly fire”. Śledztwo trwa, źródła mówią o dwóch najbardziej prawdopodobnych przyczynach: błędzie pilota lub usterce samolotu. Niezależnie od okoliczności katastrofy, wielu obserwatorów przecierało oczy ze zdumienia. F-16 to topowa zachodnia broń – nie jest niezniszczalna, ale poziomem niezawodności bije rosyjskie odpowiedniki na głowę. Tymczasem – jak gorzko skomentował jeden z analityków – „tak szybko to poszło…”

Ta historia i reakcje na nią dobrze ilustrują zjawisko nierealistycznych oczekiwań wobec wyprodukowanej na Zachodzie broni. Ulegają mu „zwykli zjadacze chleba”, ale i pośród fachowców zdarzają się nadmierni optymiści.

Przekonanie, że zachodnie m u s i być najlepsze, ma realne podstawy. Jakość wykonania, poziom zaawansowania technologicznego czy kultura techniczna obsługi – wszystkie te czynniki (i wiele innych) przekładają się na trwałość i efektywność mocno kontrastujące z bylejakością radzieckiej i rosyjskiej produkcji seryjnej. Wojna w Ukrainie obnaża to po całości.

Ale z działań na Wschodzie wyłania się też obraz rozmaitych słabości zachodnich systemów.

—–

Rok 2023 zaczął się dla armii rosyjskiej fatalnie. Tuż po północy kilka rakiet Himars uderzyło w zajmowany przez nią kompleks szkolny w poddonieckiej Makiejewce. Wedle ostrożnych szacunków zginęło i rannych zostało 400 żołnierzy. O konflikcie w Ukrainie mówi się, że potwierdził dominację artylerii jako „boga wojny”. Ale i pokazał, że „bogiem bogów” jest wysokoprecyzyjna artyleria dalekonośna, głównie rakietowa. Trudno z tym dyskutować, gdy pojedynczy atak eliminuje z walki ekwiwalent batalionu, a dokładność uderzenia sprawia, że zniszczeniu ulega jedynie przejęty przez wojsko obiekt, nie zaś cały kwartał z zamieszkującymi go cywilami.

To Himarsy odpowiadały za zawał rosyjskiej logistyki, który nastąpił latem 2022 roku. Ich zasięg (w udostępnionej wówczas wersji dochodzący do 80 km) i precyzja pozwoliły na masowe niszczenie rosyjskich magazynów. Zmusiło to rosjan do porzucenia idei dużych składów, tworzonych tuż na zapleczu stanowisk bojowych. Artyleria moskali się zadławiła, żołnierze nie mieli co jeść. Operacja ofensywna ustała, szerzył się defetyzm, który – przybierając postać panicznych ucieczek całych oddziałów – przesądził o wrześniowej klęsce agresorów na Charkowszczyźnie. Tak oto pojedynczy system broni – i nieliczny, wszak Ukraińcy mieli wtedy raptem kilkanaście wyrzutni i kilkaset rakiet – doprowadził do przełomu na froncie.

Ale nic nie trwa wiecznie. Himarsy wykorzystują system GPS, który rosjanie nauczyli się zakłócać. Początkowo szło im niemrawo – oślepiali jedną na dziesięć rakiet (kolejną, bywało że dwie, strącali przy użyciu kinetycznych zestawów przeciwlotniczych), z czasem jednak proporcje się odwróciły – i tylko nieliczne miotane przez Ukraińców pociski osiągały cele.

W następnych miesiącach strony prześcigały się w kolejnych udoskonaleniach swoich tarcz i mieczy – obecnie skuteczność Himarsów utrzymuje się na poziomie 40 proc., w przypadku pocisków ATACMS (o zasięgu 160-300 km), powyżej 50 proc. To sporo, ale weźmy pod uwagę, że pojedyncza rakieta kosztuje więcej niż 100 tys. dol., ta z „długim lontem” nawet półtora miliona. Co ujawnia podstawową wadę zachodniego uzbrojenia – jego koszmarnie wysoką cenę.

—–

W Ukrainie obie strony masowo wykorzystują armaty, holowane i samobieżne. Więcej mają ich rosjanie, więc strzelają gęściej, ale efektywność ich ognia pozostaje jednostkowo niższa. Używane przez Ukraińców zachodnie działa są lepsze od rosyjskich/sowieckich za sprawą większej donośności (o kilka-kilkanaście kilometrów). O ich klasie decydują również lepsze „oczy” (radary pola walki, choć ten efekt rosjanie niwelują przy użyciu dronów), „inteligentna” samonaprowadzająca się amunicja (jak pociski Excalibur [1]) oraz wyższa mobilność/manewrowość (amerykańskie haubice M777 – jakkolwiek „tradycyjne”, bo holowane – są zarazem wyjątkowo lekkie, co umożliwia ich szybkie dyslokowanie). Istotny jest także poziom wykonania, jakości obróbki hutniczej. Do rosjan już wiosną 2022 roku dotarło, że lufy ich armat nad wyraz często się rozrywają. Nic zaskakującego przy nadmiernej eksploatacji, ale artylerzystom putina „kwitły” całkiem świeże „rury”.

Ale problem z lufami objawił się również i po ukraińskiej stronie – i nie dotyczył tylko poradzieckich systemów. Niemiecka armatohaubica samobieżna PzH 2000 – uchodząca za najdoskonalszą broń tej klasy – okazała się niegotowa do wojny o wysokiej intensywności. Normy strzeleckie (100 strzałów na dobę) dalece niewystarczające, a cała konstrukcja wozu nazbyt delikatna jak na warunki frontowej eksploatacji. Z wieloma problemami do tej pory się uporano, lecz i tak odsetek sprawnych PzH 2000 pozostaje niski i nie przekracza 30 proc. Gwoli rzetelności warto dodać, że powodem takiego stanu rzeczy jest też niemożność pełnego serwisowania sprzętu w Ukrainie. Armatohaubice przechodzą przeglądy i naprawy w krajach ościennych, co znacznie wydłuża okres ich bojowej absencji.

W tej kategorii artylerii Ukraińcy dysponują także polskimi Krabami – i one ujawniły podobną słabość w zderzeniu z realiami frontu wschodniego. Swego czasu mogliśmy obejrzeć film nagrany przez ukraińskich żołnierzy, z poważnie uszkodzonym Krabem w roli głównej. Powodem wybuchu i pożaru była nadmierna szybkostrzelność. Polska konstrukcja może wystrzelić sześć pocisków na minutę – i tak przez trzy kolejne minuty; potem lufa musi wystygnąć. Gdy Ukraińcy próbowali normę podkręcić, wydarzyła się tragedia.

Oczywiście do podbijania normy wcale nie musiałoby dojść. Wystarczyłoby odpowiednie nasycenie sprzętem, ale ten nie dość, że drogi, to jeszcze – i tu kolejna słabość – jest go mało. Co z kolei wynika z poziomu skomplikowania produkcji, nade wszystko zaś jest pochodną kondycji zachodniego przemysłu zbrojeniowego. Nowoczesnego jeśli idzie o linie produkcyjne i wyroby oraz manufakturowego w skali.

—–

Wraz z początkiem pełnoskalowej wojny w Ukrainie w sieci pojawiło się mnóstwo filmików dokumentujących ostatnie chwile rosyjskich czołgów. Masowo niszczonych przy użyciu wyrzutni przeciwpancernych, które Zachód, w dużych ilościach, wysłał do Ukrainy tuż przed agresją. Większość tych materiałów wyglądała podobnie – oglądaliśmy wystrzał, uderzenie pocisku w czołg, po czym następowała spektakularna eksplozja wtórna zgromadzonej w pojeździe amunicji. Potężna wieża wylatywała w powietrze, zwykle lądując kilkadziesiąt metrów dalej. Z wnętrza kadłuba wydobywał się ogień, dym; jeśli ktokolwiek uchodził z tego piekła żywy, mógł mówić o wielkim szczęściu. Czołgi T-72 w wersjach B3/B3M to przykład solidnie zmodernizowanej broni wywodzącej się z lat 70. A i tak okazały się „trumnami na gąsienicach”.

Dla porządku dodajmy, że rosjanie dysponują podobnymi systemami przeciwpancernymi i zagłada ukraińskich czołgów (też przecież głównie radzieckiej proweniencji) wyglądała tak samo.

Dlaczego o tym wspominam? Kilkanaście dni temu Andrzej Duda potwierdził, że Polska przekazała Ukrainie 400 czołgów, w miażdżącej większości wyprodukowanych na sowieckiej licencji T-72 oraz ich unowocześnionej wersji PT-91 Twardy. Nad Dniepr wysłaliśmy też kilkanaście poniemieckich Leopardów 2. W sumie Ukraina dostała około 70 „leosi”, co wraz z brytyjskimi Challengerami i amerykańskimi Abramsami daje ponad setkę zachodnich czołgów (innych niż przestarzałe Leopardy 1). Mimo iż natowskie konstrukcje pod wieloma względami przewyższają maszyny z rodziny T, to nasze „teciaki” okazały się istotniejszym wsparciem. Ukraińcy nie musieli się ich uczyć, mają dla nich wypracowane taktyki, zaplecze logistyczno-techniczne, zapas amunicji. Jak mawiają dilerzy, „lejesz pan do baku i jedziesz”. Najlepsze ukraińskie brygady ciężkie nadal wyposażone są w poradzieckie wozy. Ostatnio jedna z nich, użyta w operacji kurskiej, weszła do boju na „naszych” Twardych.

Na wojnie bywa tak, że gorsze znaczy lepsze – warto o tym pamiętać. Warto też wiedzieć, że zachodnie tanki – jak choćby wspomniane Abramsy – mierzą się w Ukrainie z nieznanymi wcześniej wyzwaniami. Nie przewidziano ich do walki z rojami dronów, nie wyposażono w odpowiednie zabezpieczenia. Naprędce wdrażane konstrukcje (jak popularne „daszki”) czasem zawodzą – stąd kilka potwierdzonych strat maszyn zza oceanu. Z egzemplarzami wysłanymi do Ukrainy jest dodatkowy problem (a właściwie dwa – podobnie jak w przypadku armatohaubic, ich również jest za mało). Ukraińskie Abramsy nie posiadają aktywnych systemów obrony (zakłócających wrogie układy celownicze lub niszczących nadlatujące pociski). Wytrzebione z tego atutu – by „super-technika” nie wpadła w ręce rosjan – mocno oddalają się od wzorca „najlepszych czołgów świata”.

[1] Excalibury też cechuje zmienna efektywność, bo i je udaje się rosjanom zakłócać. Był moment – wiosną tego roku – że do celu nie dolatywało 9 na 10 pocisków. Nie znam obecnych współczynników, ale muszą być znacząco lepsze/poprawione; dość powiedzieć, że w ostatnich dniach sierpnia władze USA zgodziły się na sprzedaż kilkuset pocisków Danii – a Kopenhaga nie kupowałaby bubli.

Nz. Ukraiński Abrams z miejscowymi udoskonaleniami – „daszkiem” i pancerzem reaktywnym/fot. ZSU

—–

Dziękuję za lekturę! Jeśli tekst Wam się spodobał, udostępniajcie go proszę.

A gdybyście chcieli nabyć egzemplarze „Zabić Ukrainę. Alfabet rosyjskiej agresji” oraz „Międzyrzecze. Cena przetrwania” z autografem i pozdrowieniami, wystarczy kliknąć w ten link.

Tekst, w nieco innej formie, ukazał się w portalu Interia.pl

Zagrożenia

Nim zaczęła się pełnoskalowa inwazja, większość analityków przewidywało, że siły powietrzne federacji rosyjskiej szybko uporają się z ukraińskim odpowiednikiem. I że generalnie niebo nad Ukrainą będzie pod kontrolą rosjan. Okazało się, że to mrzonki, że agresorzy – mimo wielkiej przewagi liczebnej – nie potrafią wywalczyć panowania w powietrzu. Dziś niewiele się zmieniło – rosyjscy piloci owszem, od kilku miesięcy względnie swobodnie operują w strefie przyfrontowej, ale nad rejony walk, a już zwłaszcza w głąb Ukrainy, boją się zapuszczać. Jak ta taktyczna impotencja wpłynie na możliwości zwalczania ukraińskich F-16? Czy armia putina ma jakieś inne asy w rękawie? Czego najbardziej muszą się obawiać Ukraińcy?

Ukraina nie jest „wdzięcznym” obszarem dla rosyjskiej awiacji głównie z powodu dużego nasycenia środkami obrony przeciwlotniczej (OPL). Zarówno „ciężkimi” wyrzutniami rakietowymi, które bronią głownie miast (nade wszystko zaś Kijowa), jaki i masą przenośnych, ręcznych zestawów przeznaczonych do rażenia celów na krótkie dystanse (w tej kategorii świetnie sprawdza się polski Piorun).

Lecz to nie wyjaśnia w pełni słabości rosjan – nie mniej istotnym powodem jest kiepskie wyszkolenie pilotów.

—–

To skutek wielu zmiennych: od technicznych po mentalne. rosjanie potrafią konstruować przyzwoite samoloty bojowe, lecz jakość ich wykonania zwykle pozostaje relatywnie niska (swego czasu Algierczycy zwrócili Moskwie całą partię MiG-ów-29, bo „rozlatywały się na stojąco”; a podobnych historii było więcej). Wpływa to na parametry eksploatacyjne – wypadkowość, usterkowość, generalnie na ograniczoną dostępność sprawnych maszyn. Tym niższą, gdy weźmie się pod uwagę kiepską kulturę techniczną obsługi w jednostkach wojskowych. Uproszczając, mimo nominalnego „bogactwa”, przez całe dziesięciolecia rosyjscy piloci nie mieli czym latać.

Jak to się ma do nachalnej propagandy czasów putina, przekonującej swoich i świat, że siły powietrzne rosji pozostają w wysokiej gotowości? Ano tak, jak w przypadku całej narracji o „drugiej armii świata” – to kit. Sporo latali wybrańcy, co nie zawsze miało związek z kompetencjami, a często oznaczało premiowanie wyższych rangą dowódców czy wręcz „znajomych królika” – wojskowych z mocnych „plecami”. Jeśli zastanawia was, dlaczego w pierwszej fazie wojny – gdy rosjanie jeszcze próbowali narzucić Ukraińcom warunki w powietrzu – zginęło tak wielu pułkowników rosyjskiego lotnictwa, to macie odpowiedź: bo tylko oni potrafili w miarę dobrze latać. Resztę szkolono w minimalnym zakresie, „chodzenia po sznurku” (wystartuj-przeleć-wyląduj); na filmikach propagandowych jakoś to wyglądało, realny bój przyniósł bolesną weryfikację.

Dodajmy do tego koszmarną korupcję i jej efekty – modernizacje maszyn na papierze, zakupy paliwa lotniczego na niby, remonty infrastruktury lotniskowej realizowane na zasadzie „to się zamaluje” – i mamy w miarę pełny obraz „drugiego lotnictwa świata”.

—–

Czy wojna coś w tym zakresie zmieniła? I tak, i nie.

rosjanie stracili w działaniach bojowych ponad setkę myśliwców i bombowców – o kilkanaście więcej niż Ukraińcy (strony podają wyższe szacunki, lecz w podsumowaniu warto bazować na danych potwierdzonych materiałem zdjęciowym i/lub filmowym). W tym czasie przemysł dostarczył armii nieco ponad 50 fabrycznie nowych maszyn. Mamy więc do czynienia z niedostatecznym kompensowaniem ubytków, które – co istotne – są znacząco większe, bo 50-60 samolotów w skali roku trafia na złom z uwagi na zużycie. Nominalnie rosyjskie lotnictwo ma tysiąc trzysta samolotów, wobec Ukrainy używa 300 i wiele wskazuje, że jest to bliskie szczytowym możliwościom.

Jeśli idzie o personel, najlepsi piloci sprzed 2022 roku już zginęli, choć w ich miejsce pojawili się inni, z bojowym doświadczeniem. Czy jest ich wielu? Nie. Propaganda zapewnia, że do jednostek trafiają kolejne roczniki adeptów szkół lotniczych, ale rosjanie nadal uskuteczniają „kult asa”. Wciąż nieproporcjonalnie dużo nalotu przypada na pojedynczych lotników, choć ich dobór ma teraz większy związek z kompetencjami. Tę tendencję wzmocniły deklaracje sojuszników Kijowa, że Ukraina otrzyma myśliwce F-16 – wizja zachodniego sprzętu u przeciwników w przekonaniu rosjan wręcz narzuca konieczność posiadania grupy „lotniczych wirtuozów”.

Ale czy taka grupa rzeczywiście istnieje (w sensie: czy ma wirtuozerskie kompetencje)? Dotychczasowy „urobek” rosyjskich pilotów nie jest imponujący – miażdżącą większość ukraińskich samolotów zniszczono na ziemi, przy użyciu rakiet, dronów i pocisków manewrujących, część spadła na skutek działania OPL. W walce powietrznej, bezdyskusyjnie, rosjanom udało się strącić… dwa samoloty wroga (i co najmniej jeden śmigłowiec). Ukraińcom żadnego, co potwierdza, że dotychczasowy przebieg wojny „nie premiuje” asów powietrznych.

A gdyby miało się to zmienić, czy rosjanie dysponują odpowiedniki środkami technicznymi?

—–

Oddajmy głos dr Michałowi Piekarskiemu, analitykowi, ekspertowi ds. bezpieczeństwa z Uniwersytetu Wrocławskiego.

– Teoretycznie najpoważniejszym zagrożeniem dla ukraińskich efów są samoloty myśliwskie Su-35 i MiG-31, przenoszące pociski R-77 oraz R-37 – mówi Piekarski. – Zwłaszcza te drugie o zasięgu sięgającym ponad 200 kilometrów, można nimi bowiem próbować zestrzelić F-16 spoza zasięgu jego własnych rakiet.

rosjanie używali R-37 przeciwko ukraińskim samolotom sowieckiej proweniencji, przypisując sobie kilka strąceń. Większości nie zweryfikowano.

Warto też zauważyć – co podpowiada mój rozmówca – że tak duże zasięgi są do uzyskania wobec celów dobrze widocznych na radarach.

– Mam na myśli samoloty wczesnego ostrzegania czy bombowce strategiczne – precyzuje dr Piekarski. – Wobec mniejszych i do tego zwrotnych F-16 realne zasięgi, jak i prawdopodobieństwo trafienia, mogą być mniejsze.

Nie wolno przy tym zapominać, że rosjanie stracili bezpowrotnie już dwa bardzo cenne samoloty wczesnego ostrzegania A-50 (a trzeci, czyli łącznie jedna trzecia flotylli, został poważnie uszkodzony). Zatem ich możliwości śledzenia sytuacji w powietrzu są ograniczone.

– MiG-31 ma mocny radar i można próbować użyć kilku maszyn jako częściowego substytutu samolotu wczesnego ostrzegania – dodaje analityk. I ostrzega, że rosjanie będą polować na F-16 choćby ze względów propagandowych. Zaraz jednak dodaje:

– Nie wiemy, co dokładnie zmieniano w F-16 dla Ukrainy. Na zdjęciach widać pylony z urządzeniami do walki radioelektronicznej. Komponując pakiet wyposażenia tych maszyn, zapewne wzięto pod uwagę zagrożenia ze strony rosyjskich środków rażenia. Środków, które po dwóch latach bojowego użycia, Zachód ma znacznie lepiej rozpoznane. Było wiele okazji, by zbadać charakterystyki emisji i przygotować metody przeciwdziałania.

rosjanie aż takim komfortem cieszyć się nie mogą (choć po omacku nie chodzą – F-16 jest w służbie ponad cztery dekady; dosiadający go piloci z rosjanami nie walczyli, ale z sowieckimi samolotami już owszem).

—–

Od „premiery” ukraińskich F-16 minęło już kilka dni, jak dotąd samoloty nie zostały użyte bojowo – a przynajmniej nie ma na ten temat wiarygodnych informacji. Niewykluczone, że myśliwce wróciły do Rumunii, gdzie trwają intensywne szkolenia ukraińskich załóg i personelu technicznego (Ukraińcy szkolą się też w Danii i USA). Taki krok byłby racjonalnym zważywszy na fakt, że Kijów otrzymał na razie symboliczną liczbę maszyn – na pewno dwie (to widzieliśmy), mówi się, że 4-6, niektóre źródła podają, że dziesięć. Przypomnijmy, sojusznicy obiecali Ukrainie 79 myśliwców (które dotrą do końca przyszłego roku), a realne potrzeby szacuje się na poziomie 120 samolotów.

Tak czy inaczej, anonsowana garstka niczego nie zmieni i jakkolwiek efekt propagandowy „inauguracji” był i jest istotny, żal byłoby go zaprzepaścić pochopnymi działaniami. Bo na efy czaić się będą nie tylko rosyjscy piloci, ale też OPL.

Ukraińcy udowodnili już, że „niemające odpowiedników w świecie” (rzekomo tak dobre…) systemy S-400 można stosunkowo łatwo pokonać rakietami ATACMS i rojami dronów. Ale lotnictwo załogowe Ukrainy zostało przez te systemy (i starsze S-300) nie raz poturbowane. Specjaliści ostrzegają, że gorsze od zachodnich odpowiedników radary S-400 da się „podrasować” – bez wchodzenia w zbędne szczegóły, wystarczy podwoić ich liczbę w obszarze działania pojedynczego dywizjonu. Wtedy „czterysetki” i dla efów mogą okazać się śmiertelnie niebezpieczne (oczywiście, ten kij ma dwa końce – więcej radarów to też ryzyko dotkliwszych strat, gdy stanowiska S-400 zostaną namierzone i zaatakowane przez przeciwnika).

—–

Lecz po prawdzie największe zagrożenie czyha na ukraińskie F-16 na ziemi.

Nim wybuchła pełnoskalowa wojna, Ukraińcy rozśrodkowali lotnictwo. Samoloty przeniesiono z miejsc stałej dyslokacji do tymczasowych baz. W efekcie rosyjskie rakiety „waliły po pustym”, a w najlepszym razie niszczyły skorupy od dawna nieużywanych maszyn.

W czasach sowieckich w Ukrainie – przewidzianej jako zaplecze przyszłej wojny z NATO – zbudowano mnóstwo mniejszych lotnisk, co istotne, wyposażonych w schrono-hangary. Oczywiście, rosjanie znają te lokalizacje, ale ich zwiad satelitarnych – z powodu niedostatecznej liczby sprawnych urządzeń „ślepy na jedno oko i głuchy na jedno ucho” – nie był i nie jest w stanie upilnować wszystkich. A wraz z obietnicą dostawy F-16 w Ukrainie zaczęto masowo budować drogowe odcinki lotniskowe, co tylko zwiększa mobilność tamtejszego lotnictwa.

rosjanie znaleźli protezę – rzucili nad Ukrainę drony rozpoznawcze. Na początku roku – gdy nasiliły się tego rodzaju działania – rosyjskie bezzałogowce wdzierały się nawet na 200 km w  głąb terytorium przeciwnika. Lokalizowały cele – także samoloty – które następnie rażono przy użyciu rakiet Iskander. Ukraińcy zdawali się bezsilni, ale w ostatnim czasie nauczyli się zwalczać rosyjskie maszyny przy użyciu własnych dronów.

No ale nie da się w pełni wyeliminować żadnego zagrożenia – jakieś rozpoznawcze bezpilotniki rosjan i tak będą się przebijać. Wróg dysponuje dodatkowo wywiadem agenturalnym, ma inne środki rozpoznania radio-elektronicznego – dlatego należy go zwodzić także w inny sposób. Do tego celu posłużą Ukraińcom kadłuby starych F-16, których kilkadziesiąt trafiło już nad Dniepr (ze Stanów Zjednoczonych), by pełnić role wabików. rosjanie będą je zgłaszać jako „pełnowartościowe” trafienia – taki będzie prawdziwy obraz części ich sukcesów. Jednak nie miejmy złudzeń – w pełni sprawne efy też padną ich ofiarą. Bo w ostatecznym rozrachunku to „tylko” bardzo dobre samoloty, ale żadna z nich Wunderwaffe.

—–

Dziękuję za lekturę! Korzystając z okazji chciałbym podziękować swoim najszczodrzejszym Patronom: Andrzejowi Kardasiowi, Marcinowi Łyszkiewiczowi, Arkowi Drygasowi, Magdalenie Kaczmarek, Arkadiuszowi Halickiemu, Piotrowi Maćkowiakowi, Bartoszowi Wojciechowskiemu, Monice Rani, Maciejowi Szulcowi, Jakubowi Wojtakajtisowi i Joannie Marciniak. A także: Łukaszowi Hajdrychowi, Patrycji Złotockiej, Wojciechowi Bardzińskiemu, Krzysztofowi Krysikowi, Michałowi Wielickiemu, Jakubowi Kojderowi, Jarosławowi Grabowskiemu, Piotrowi Pszczółkowskiemu, Bożenie Bolechale, Pawłowi Krawczykowi, Aleksandrowi Stępieniowi, Joannie Siarze, Marcinowi Barszczewskiemu, Szymonowi Jończykowi, Piotrowi Rucińskiemu, Annie Sierańskiej, Mateuszowi Borysewiczowi, Tomaszowi Sosnowskiemu, Piotrowi Świrskiemu, Kacprowi Myśliborskiemu, Sławkowi Polakowi, Mateuszowi Jasinie, Grzegorzowi Dąbrowskiemu i Arturowi Żakowi.

Podziękowania należą się również moim najhojniejszym „kawoszom” z ostatniego tygodnia: Arkadiuszowi Wiśniewskiemu, Czytelnikowi Markowi, Czytelnikowi o nicku Fieloryb Nieryba, Tomaszowi Jakubowskiemu, Michałowi Baszyńskiemu i Łukaszowi Podsiadle.

Szanowni, to dzięki Wam powstają moje materiały, także książki.

A skoro o nich mowa – gdybyście chcieli nabyć egzemplarze „Zabić Ukrainę. Alfabet rosyjskiej agresji” oraz „Międzyrzecze. Cena przetrwania” z autografem i pozdrowieniami, wystarczy kliknąć w ten link.

Nz. Ukraińskie F-16/fot. Kancelaria Prezydenta Ukrainy

Tekst pierwotnie ukazał się na łamach portalu Interia.pl

Powściąganie

Wojna w Ukrainie jest największym konfliktem w Europie po 1945 roku. To najpoważniejsze starcie XXI wieku, pośrednio angażujące kilkadziesiąt krajów; de facto kolejna wojna światowa, wszak ogniskująca się na ograniczonym obszarze. Wedle najostrożniejszych szacunków (amerykańskich i brytyjskich służb), pochłonęła dotąd 600 tys. ofiar – zabitych i rannych żołnierzy oraz cywilów. Tylko w pierwszym roku „pełnoskalówki” zniszczono i uszkodzono 150 tys. (!) budynków. Trudno nie mówić o wielkim dramacie, ale warto też mieć świadomość, że mogło być gorzej. Nie jest, bo rosja i Ukraina nie wykorzystują w pełni swoich potencjałów. Jakich i dlaczego?

Odnośnie rosjan – nie, nie chodzi mi o rzekome Wunderwaffe – wszystkie te Armaty czy Su-57 – nie mam również na myśli schomikowanych w dużej liczbie przyzwoitych czołgów, BWP-ów czy dział samobieżnych; takie rezerwy bowiem nie istnieją. Nie będę Was przekonywał, że moskale znacznie wcześniej mogli zadać dotkliwy cios ukraińskiej energetyce – co stało się na początku trzeciego roku wojny. Nie mogli; owszem, mieli i mają stosunkowo liczne lotnictwo strategiczne, ale Ukraińcy weszli w konflikt z przyzwoitą obroną przeciwlotniczą – i dopiero jej zapaść z przełomu 2023 i 2024 roku (będąca efektem strat i zużycia) dała agresorom większą swobodę działania.

No więc nie o powściąganie w używaniu arsenału konwencjonalnego idzie. Asem w rękawie rosjan jest broń jądrową.

Jej użycie niekoniecznie oznaczałoby równanie z ziemią całych miast – do czego zwykle sprowadzają się potoczne wyobrażenia o atakach jądrowych. Te wyobrażenia – pozwólcie na dygresję – ukształtowały się w pierwszych dwóch dekadach zimnej wojny. Wtedy rzeczywiście fiksowano się na budowie ładunków termojądrowych – zabójców całych metropolii – ale z czasem przyszło opamiętanie. Wojna termojądrowa miałaby eksterminacyjny charakter, byłaby NADefektywna w skali całego globu, co sprawiało, że nikomu nie opłacało się jej zaczynać. Na gruncie tej refleksji pojawiły się pomysły o ograniczonym, taktycznym wykorzystaniu „atomówek” odpowiednio „małej” mocy. Takich, których wybuch zabijałby po kilka-kilkanaście tysięcy żołnierzy przeciwnika i nie byłby równoznaczny ze zniszczeniem i skażeniem rozległych obszarów. W rosyjskim arsenale jest sporo takich ładunków – użycie pojedynczego czy nawet kilku-kilkunastu nie wywołałoby gigantycznej katastrofy ekologicznej. Zarazem pozwoliłoby zadać poważne straty armii ukraińskiej, a w warstwie psychologicznej mogłoby wywołać efekt mrożący – tak pośród Ukraińców, jak i ich sojuszników.

Kreml rozważał już sięgnięcie do arsenału jądrowego, przerażony ukraińskimi zwycięstwami z lata i jesieni 2022 roku. Tamę miały postawić dwa kraje – Chiny, grożąc odcięciem rosji od ekonomicznej kroplówki, oraz USA, które przedstawiły inne ultimatum. Jakie? Jeśliby uważnie prześledzić publiczne wystąpienia emerytowanych szefów amerykańskich spec-służb i prominentnych niegdyś wojskowych, które padały w tamtym czasie, wyłania się z nich scenariusz bolesnego odwetu. Byłoby nim zniszczenie kluczowych elementów rosyjskich sił inwazyjnych w Ukrainie i posłanie na dno floty czarnomorskiej – przy użyciu konwencjonalnych środków bojowych.

Potencjał sił zbrojnych Stanów Zjednoczonych pozwalałby na takie przedsięwzięcie, trudno ocenić, czy Waszyngton miałby dość politycznej woli, by przejść do czynów. Faktem jest, że broni „A” na Wschodzie nie użyto, a wobec skali rosyjskich zbrodni naiwnością byłoby założyć, że Kreml kieruje się względami humanitarnymi.

Poza lękiem przed reakcjami USA i Chin idzie tu raczej o wyrachowaną kalkulację, którą można by ująć w kilku punktach. Po pierwsze, nie ma pewności, czy wybuch jądrowy – czy nawet ich seria – złamałyby ukraiński opór. Biorąc pod uwagę to, co obserwowaliśmy w 2022 i 2023 roku, równie dobrze mógłyby zwiększyć determinację obrońców.

Po drugie, atak jądrowy i ryzyko załamania się ukraińskiej operacji obronnej zapewne zmobilizowałyby Zachód, który upadku Ukrainy nie chce, do znacznie wydatniejszej pomocy wojskowej. A przynajmniej taką możliwość musieliby założyć rosyjscy generałowie.

Po trzecie, w rosji trwa „medialna obróbka” narodu, zgodnie z którą „operacja specjalna” to rozprawa nie tylko z „faszyzującą Ukrainą”, ale i całym Zachodem. To ich wersja wojny dobra ze złem. Konfliktu, w którym „nasze malcziki sobie radzą!”. Po co więc ta bomba? Jak zracjonalizować „swoim” jej użycie? W rosyjskiej propagandzie niewiele jest logiki, niemniej byłaby to kwadratura koła. Tym bardziej niebezpieczna, że atak jądrowy zrujnowałby inny, niezwykle istotny element narracji, mówiący o „delikatności” rosyjskiej armii. Nam może się to wydawać absurdalne, ale wielu rosjan wierzy, że ich żołnierze nie mordują, nie strzelają do cywilnych obiektów, nie grabią, nie gwałcą i generalnie postępują według zasad fair play. Przywalenie „atomówką” średnio pasuje do tego obrazu.

Obrazu budowanego także w międzynarodowym przekazie – tam, gdzie Kremlowi udaje się narzuć wizję rosji reagującej zbrojnie na prowokacje Zachodu, w szczególności USA. Afryka, część Azji i Ameryki Południowej kibicuje rosjanom nie tyle z sympatii do ich kraju, co z antypatii do Amerykanów. Istotne są rzecz jasna interesy ekonomiczne, co tylko podbija stawkę. Północ i Południe globu nie różnią się w zakresie postrzegania broni jądrowej jako ostatecznego argumentu. Moskwie zatem trudno byłoby znaleźć uzasadnienie dla sięgnięcia po „atom” – to Zachód/Ukraina musiałyby jako pierwsze wykonać jakąś „grubą akcję”. Bez tego rosja straciłaby w oczach sympatyków, co przełożyłoby się na dalszą polityczną i ekonomiczną izolację.

Warto mieć na uwadze, że istotna baza dla prorosyjskości to postrzeganie USA jako „imperialisty”, łatwo sięgającego po przemoc. Owa łatwość bierze się z poczucia bezkarności, gwarantowanego m.in. przez arsenał jądrowy. Którego Amerykanie – to niezwykle ważny element – już raz użyli wobec innego kraju, mordując dziesiątki tysięcy ludzi. Zrzut bomby „A” na Ukrainę byłby wejściem rosji w amerykańskie buty – w czym zawiera się ostatnie zastrzeżenie.

—–

A przed czym wystrzega się druga strona? Najpierw odrobina historii.

23 października 2002 roku czeczeńskie komando Mowsara Barajewa zajęło moskiewski teatr na Dubrowce wraz z niemal tysiącem widzów. Terroryści zażądali zakończenia wojny w Czeczenii i wycofania stamtąd rosyjskich wojsk. Dali Kremlowi tydzień, po czym mieli zacząć zabijać zakładników. Tych jednak zabili ci, którzy powinni ich uwolnić – rosyjscy antyterroryści szturmujący obiekt trzy dni później. W czasie akcji – w której użyto mieszanki gazów usypiających – życie straciło 40 zamachowców i 130 cywilów. Zawaliła rosyjska organizacja – w tym przypadku niedostatecznie przygotowana i fatalnie przeprowadzona ewakuacja podtrutych zakładników. Ale to była tylko finalna „skucha”. Jak bowiem kilkudziesięcioosobowe komando – wyposażone w kałasznikowy i ładunki wybuchowe – dostało się z Czeczenii do centrum rosyjskiej stolicy?

Czeczeni wyruszyli do Moskwy i dotarli na miejsce w zwartej grupie. Przebyli niemal dwa tysiące kilometrów przez wrogi kraj, pełen milicyjnych i wojskowych posterunków. Jak się okazało albo wcale ich nie sprawdzano, albo od sprawdzenia odstępowano – w zamian za wysokie łapówki.

Do czego zmierzam? Do wskazania warunków nie tyle ułatwiających, co wręcz zachęcających do ukraińskiej dywersji w rosji. Pierwszy to korupcja, która przed laty pomogła Czeczenom (nie tylko przy okazji Dubrowki; kaukaskie komanda wykonały w latach 90. kilka podobnych rajdów). Drugi to kulturowa bliskość – doskonała znajomość języka rosyjskiego, zwyczajów, obyczajów; Czeczeni też te atuty posiadali, ale umniejszone przez antropofizyczne cechy. Z tym wiąże się trzeci czynnik – zaplecze. Historia splotła Ukraińców i rosjan na różne sposoby, także poprzez więzy rodzinne i towarzyskie. Tworzą one obszar, w którym łatwo znaleźć bezpieczne kryjówki, przyczaić się. Dodajmy do tego wysoki poziom wyszkolenia ukraińskich „specjalsów”i równie wysoką motywację (nieodzowną, gdy operuje się na terytorium wroga). No i rosyjski „bardak” – bylejakość i bałagan – objawiający się także w podejściu do zabezpieczenia ważnych obiektów. W efekcie otrzymujemy wybuchową, dosłownie, mieszankę.

Ukraińcy mogliby rozkręcić w rosji kampanię terrorystyczną na niespotykaną skalę. Nie mówię o intencjonalnym porywaniu ludzi, ale o uderzeniach w infrastrukturę krytyczną i stricte wojskową, realizowanych bez oglądania się na straty uboczne. Dotychczasowe „pożary”, ataki dronów i zamachy byłyby przy tym przygrywką z placu zabaw. Co Ukraińców powstrzymuje? Względy humanitarne na pewno mają tu znaczenie (choćby z pragmatycznego punktu widzenia, uwzględniającego ukraińskie aspiracje), ale w mojej ocenie najważniejszym „hamulcowym” pozostaje Zachód i widmo odcięcia od pomocy wojskowej, której koalicja odmówiłaby Kijowowi, gdyby ten sięgnął po „niegodne” środki.

Smycz – w postaci atomowego szantażu – trzymają też rosjanie, choć warto dostrzec, że to linka z dwiema obrożami. Można bowiem wyobrazić sobie, że Moskwa sięga po broń jądrową, a w odpowiedzi Kijów rozpoczyna bezpardonową operację terrorystyczną; innymi słowy, obie strony skutecznie się szachują (co oznacza też, że obawę przed ukraińską zemstą należy dopisać do zestawienia rosyjskich „nie” dla opcji atomowej).

—–

Nz. Zdjęcie ilustracyjne, przedstawiające finał operacji „Teapot” z 1955 roku – jeden z odtajnionych testów bomb atomowych/fot. domena publiczna

A gdybyście chcieli nabyć „Zabić Ukrainę. Alfabet rosyjskiej agresji” z autografem, wystarczy kliknąć w ten link.

Ps. Ów tekst – w krótszej formie – ukazał się pierwotnie w portalu Interia.pl, pod wskazanym linkiem.

„Anałogi”

Kilka dni temu Kijów zaatakowała rosyjska Wunderwaffe – rzekomo „niezestrzeliwalne” pociski hipersoniczne Cyrkon. Wstępne doniesienia mówiły o sześciu rakietach, potem okazało się, że były trzy. Dwa z nich zostały przez kijowską obronę przeciwlotniczą strącone.

W swoim arsenale  moskale mają kilka rodzajów pocisków hipersonicznych – dotąd słyszeliśmy głównie o kindżałach. Te – w przeciwieństwie do cyrkonów wystrzeliwanych przez okręty bądź wyrzutnie naziemne – zrzucane są z samolotów. Pędzą równie szybko, stały się więc dla rosyjskiej propagandy kolejnym „anałogiem-w-miru-niet” – systemem broni niemającym odpowiednika w świecie. Owa fraza zawsze pada w takim kontekście bądź w taki sposób, by nie pozostawić złudzeń, że chodzi o najlepsze uzbrojenie na planecie. Kindżałami straszono Zachód przed pełnoskalową wojną w Ukrainie – przerzucając samoloty-nośniki (MiG-i-31) do obwodu królewieckiego – w realiach konfliktu na Wschodzie miały one „wchodzić jak w masło” w ukraińskie instalacje obronne i infrastrukturę krytyczną. I wchodziły – aż na teatrze działań wojennych pojawiły się amerykańskie wyrzutnie Patriot, radzące sobie i z kindżałami, i z cyrkonami.

Co warto podkreślić – Ukraińcy nie dostali najnowszych wytworów zbrojeniówki zza oceanu. Przekazane im systemy prezentują poziom z przełomu wieków, są zatem znacząco starsze niż rosyjskie „cuda”.

—–

W maju 2023 roku Moskwa wysłała do Londynu i Paryża ostre noty, domagając się odstąpienia od pomysłu dostarczenia Ukrainie pocisków manewrujących Storm Shadow (SCALP wedle nomenklatury francuskiej). U podłoża tej interwencji leżał autentyczny lęk rosjan. Storm shadowy lecą na odległość 300 km i przeznaczone są do rażenia punktów dowodzenia, centrów logistycznych, baz lotniczych oraz elementów krytycznej infrastruktury. Wiosną 2022 roku pojawienie się na ukraińskim froncie amerykańskich wyrzutni Himars najpierw zdemolowało rosyjską logistykę, a później solidnie ją pokomplikowało, gdyż zmusiło rosjan do odsunięcia składów na odległość 100 km od linii frontu. Wejście do akcji brytyjsko-francuskich rakiet oznaczałoby nie tylko kolejne dotkliwe zniszczenia, ale i następny kłopotliwy w konsekwencjach odskok baz logistycznych i centrów dowodzenia.

Stanowcze „prośby” Moskwy zignorowano, a pociski – którymi Ukraińcy zaczęli regularnie ostrzeliwać instalacje militarne na okupowanym Krymie – szybko dowiodły słabości innej rosyjskiej cudownej broni. Jakiej?

Przez dekady wśród zachodnich militarnych analityków panowało przekonanie, że Moskwa ma doskonałą obronę przeciwlotniczą. Sądzono wręcz, że stolica imperium jest najlepiej chronionym od zagrożeń „z góry” miastem świata. W ostatnich latach najważniejszy element tego „parasola” stanowił system S-400. „Triumf” jak go nazwali rosjanie, by podkreślić domniemane cechy tej broni.

Krymu, podobnie jak Moskwy, bronią baterie S-400 – bronią tak, że storm shadowy już wielokrotnie raziły rosyjskie bazy, niszcząc m.in. kilka zacumowanych okrętów, w tym niezwykle cenną jednostkę podwodną (w momencie trafienia znajdującą się w suchym doku).

Ukraińska destrukcja na półwyspie realizowana jest również przy użyciu bezzałogowców, to bezzałogowce wielokrotnie docierały i spadały na cele w Moskwie. Stołeczne S-400 – zaprojektowane do rażenia większych i szybszych obiektów – są wobec nich bezradne.

—–

Czołg T-14 Armata jest w wielu obszarach nowatorską koncepcją. Gdyby powstał na Zachodzie, zapewne stanowiłby groźną i już dopracowaną broń. Używaną w skali może nie masowej, ale z pewnością też nie symbolicznej. Lecz T-14 to dziecko rosyjskiej zbrojeniówki, trawionej koszmarną korupcją, technologiczną i intelektualną zapaścią. Dość wspomnieć, że w 2015 roku zapowiedziano dostarczenie 2,3 tys. Armat w ciągu kolejnych sześciu lat, ale już dwa lata później zrewidowano tę liczbę do 100 sztuk. A ostatecznie i tak stanęło na z 20- paru czołgach – egzemplarzach prototypowych i przedseryjnych – które do dziś opuściły mury fabryki w Niżnym Tagile. Po ponad dwóch dekadach prac konstrukcyjnych i dziewięciu latach od stworzenia pierwszego pojazdu.

Armata ma poważne problemy z układem napędowym – rosyjscy inżynierowie nie potrafią stworzyć dla niej nowoczesnego silnika. A to nie jedyny problem „rosyjskiej” konstrukcji. Celowo dałem tu cudzysłów, bo chodzi o optoelektronikę – rosjanie nie byli w stanie wyprodukować własnej, korzystali więc z francuskich rozwiązań. Początkowo omijali sankcje (wprowadzone po aneksji Krymu), ale z czasem pozyskiwanie podzespołów stało się niemożliwe. Podobnie jak produkcja odpowiedniej jakości zamienników.

Tymczasem czołg z nawet najlepszym pancerzem (a ten w Armacie chyba jest topowy), jeśli pozostanie „ślepy” czy „krótkowidzący”, na pole bitwy się nie nadaje. Zdaje się, że rosjanie mają tego świadomość, bo mimo buńczucznych zapowiedzi propagandy, dotąd Armaty nie pojawiły się w Ukrainie. Ostatnio przedstawiciele resortu obrony stwierdzili wręcz, że czołg jest „za drogi”, by używać go w „specjalnej operacji wojskowej”. Fakt, 50-letnie T-62 są znacznie tańsze. No i nadal jest ich dużo, w przeciwieństwie do modelu T-14, który dorobił się złośliwej przeróbki nazwy – z Armaty na Atrapę.

—–

Su-57 miał być rosyjską odpowiedzią na amerykańskie samoloty stealth – „niewidzialne”, jak zwykło się pisać o nich w niefachowej prasie. Obniżona wykrywalność w wydaniu rosyjskim to przekrój radarowy czynny 5 tys. razy większy od tego, jakim może się pochwalić amerykański F-22 (pozycjonowany przez rosjan jako konkurent Suchoja). Raptora można rzeczywiście nie dostrzec na radarze, a Su-57 świeci jak maszyny starszej generacji, nieprojektowane z zamysłem „niewidzialności”.

Konstruktorzy Su-57 także bili głową w ścianę w kwestii silnika – ponoć udało im się ten problem rozwiązać. Tak czy inaczej, po 22 latach od uruchomienia programu i czternastu, jakie minęły od oblatania pierwszego prototypu, rosyjskie siły powietrzne mają najwyżej dwa tuziny tych „super-maszyn”. Wedle moskiewskich źródeł, Su-57 zostały użyte do atakowania celów w Ukrainie, ale strzelały rakietami znad terytorium rosji, poza zasięgiem ukraińskiej OPL. Znamienna ostrożność…

W bój wysłano za to inne „anałogi-w-miru-niet” – ciężkie bojowe wozy wsparcia Terminator. Z założenia miały one współdziałać z czołgami i piechotą podczas walk w terenie zurbanizowanym. W prawdziwej wojnie okazały się za ciężkie, za mało manewrowe i niewłaściwie uzbrojone. Po tym, jak Ukraińcy zniszczyli jeden z wozów, reszta (3-4 sztuki) zostały szybko wycofane, a rosyjska propaganda przestała się nimi chełpić.

—–

Nie zmienia to faktu, że  rosjanie mają nad Ukraińcami rozmaite przewagi techniczne. Dysponują strategicznym lotnictwem bombowym, które pozwala na rażenie głębokiego ukraińskiego zaplecza. Wystrzeliwane z bombowców pociski manewrujące latają na odległość do 2-2,5 tys. km, co pozwala samolotom na zachowanie bezpiecznego dystansu i niemal pełnej bezkarności (niemal, bowiem bazujące na lotniskach Tu-95 były już celem ataków dalekosiężnych ukraińskich dronów kamikadze).

Mają rosjanie przyzwoite śmigłowce szturmowe Ka-52. Operując poza zasięgiem ręcznych wyrzutni rakietowych, wyposażone w kierowane pociski przeciwpancerne kamowy stanowią poważne zagrożenie dla ukraińskich czołgów i bewupów, także zachodnich typów. Co prawda wszędzie tam, gdzie Ukraińcy podciągają klasyczne zestawy OPL, cudowne właściwości Ka-52 znikają, a one same spadają, ale obrońcy mają tu mocno ograniczone zasoby.

Kolejnym rodzajem broni, który definiuje rosyjską skuteczność, są miny. A ściślej – pola minowe (należałoby napisać „ponadnormatywne”), za którymi skryli się rosjanie na zajętych terenach.

No i mają moskale drony, zapuszczające się do 40-50 km w głąb ukraińskiego terytorium. Ostatnio – jak już pisałem – wyjątkowo często i z sukcesami w niszczeniu najcenniejszych ukraińskich zasobów. W czym rosjanom pomaga fakt, że zabezpieczyli pracę dronów rozpoznawczych. Od zawsze górowali nad przeciwnikiem w zakresie środków walki radio-elektronicznej (WRE), teraz tę przewagę powiększyli. Jeśli Ukraińcy nie przebiją się przez ten „bąbel”, skazani będą na stopniowe wytracanie „rodowych sreber” (wyrzutni Himars, radarów, zachodniej artylerii itp.).

W tej wyliczance nie może zabraknąć bomb szybujących – w ostatnich tygodniach to one zadają ukraińskim oddziałom największe straty. W marcu br. rosjanie zrzucili trzy tysiące (!) FAB-ów, o wagomiarze od pół do półtora tony. Każda z takich bomb – starych, sowieckich konstrukcji, doposażonych w skrzydła i moduł sterujący – może zabić nawet kilkudziesięciu żołnierzy. W rosyjskim arsenale są też bomby trzytonowe – ich użycie to kwestia czasu, zwłaszcza że putinowska generalicja dużo sobie po FAB-ach obiecuje. Mają mianowicie wyrąbywać wyłomy w ukraińskich liniach obronnych, co przy masowym wykorzystaniu nie wydaje się nierealne. A czemu może zapobiec wyłącznie wypędzenie rosyjskiego lotnictwa taktycznego ze strefy przyfrontowej. Bez zachodnich systemów OPL (jak Patriot) i F-16 w powietrzu to zadanie niewykonalne…

Konkludując, rosyjskie atuty nie są żadną Wunderwaffe i w dużej mierze stanowią „rentę po ZSRR”. Nawet wspomniany na wstępie Cyrkon – dotąd szerzej nieznany i niezbadany – okazuje się być ulepszoną wersją pocisku Oniks, opracowanego jeszcze w czasach Związku Sowieckiego. Takie są wstępne wyniki badań wraków rakiet, 25 marca zestrzelonych nad Kijowem. Swoistym dziedzictwem Sowietu jest też bezceremonialne traktowanie własnych żołnierzy. Po prawdzie to właśnie ta ludzka masa i jej właściwości – zwłaszcza liczebność i karność na granicy bezwoli – stanowią najbardziej „cudowną” z rosyjskich broni.

—–

Korzystając z okazji chciałbym podziękować swoim najszczodrzejszym Patronom: Maciejowi Szulcowi, Jakubowi Wojtakajtisowi, Michałowi Strzelcowi, Joannie Marciniak, Andrzejowi Kardasiowi, Arkowi Drygasowi, Jakubowi Łysiakowi, Magdalenie Kaczmarek, Arkadiuszowi Halickiemu, Piotrowi Maćkowiakowi, Bartoszowi Wojciechowskiemu i Monice Rani. A także: Mateuszowi Borysewiczowi, Grzegorzowi Dąbrowskiemu,Arturowi Żakowi, Łukaszowi Hajdrychowi, Patrycji Złotockiej, Wojciechowi Bardzińskiemu, Marcinowi Łyszkiewiczowi, Krzysztofowi Krysikowi, Michałowi Wielickiemu, Jakubowi Kojderowi, Jarosławowi Grabowskiemu, Bożenie Bolechale, Piotrowi Pszczółkowskiemu, Maciejowi Ziajorowi, Aleksandrowi Stępieniowi, Joannie Siarze, Marcinowi Barszczewskiemu, Szymonowi Jończykowi, Annie Sierańskiej, Tomaszowi Sosnowskiemu, Piotrowi Świrskiemu, Kacprowi Myśliborskiemu i Mateuszowi Jasinie.

Podziękowania należą się również najhojniejszym „Kawoszom” z ostatnich dwóch tygodni: Michałowi Baszyńskiemu, Grzegorzowi Lenzkowskiemu, Adamowi Andrzejowi Jaworskiemu, Czytelnikowi posługującemu się nickiem TGR, Katarzynie Milewskiej, Łukaszowi Podsiadle, Adamowi Halupowi, Przemkowi Piotrowskiemu, Stefanowi Zatorskiemu, Markowi Bąkowi i Arkadiuszowi Żmudzińskiemu.

Szanowni, to dzięki Wam – i licznemu gronu innych Donatorów – powstają moje materiały, także ostatnia książka.

A skoro o niej mowa – gdybyście chcieli nabyć „Zabić Ukrainę. Alfabet rosyjskiej agresji” z autografem, wystarczy kliknąć w ten link.

Nz. Paradny T-14 Armata/fot. Wikimedia Commons

Istotne fragmenty tego tekstu znalazły się w linkowanym materiale, który opublikowałem w portalu Interia.pl

Zaskoczenie

Rano z Kijowa zaczęły napływać hiobowe wieści. Wydawało się, że doszło do gigantycznej katastrofy, wywołanej kolejnym rosyjskim ostrzałem rakietowym. Przejrzyjcie sobie przedpołudniowe nagłówki portali i internetowych wydań gazet – wybrzmiewa z nich GROZA.

Szczęśliwie nie było tak źle – owszem, doszło do kolejnego bandyckiego napadu, ale zakres zniszczeń i strat w ludziach (kilka osób rannych) okazał się niewielki. Skąd więc panika, którą napędzili sami kijowianie i przebywający w ukraińskiej stolicy przedstawiciele mediów?

Z zaskoczenia. System alarmowy włączył się w ostatniej chwili – tuż przed uderzeniem rakiet. Obrona przeciwlotnicza zaspała?

Nie, rosjanie użyli pocisków hipersonicznych Cyrkon. Nie mam jasności, ile rakiet znalazło się w powietrzu, Ukraińcy raportują zestrzelenie dwóch, ale jedno z udokumentowanych zniszczeń jest na tyle rozległe, że musiało powstać na skutek bezpośredniego uderzenia; nie od spadających odłamków. Wedle rosyjskich źródeł, wystrzelono sześć rakiet, oczywiście wszystkie „dosięgły celu”.

Dosięgły czy nie, nadleciały nad Kijów z kilkukrotną prędkością dźwięku. Dlatego czas na reakcję był tak krótki.

Cyrkony odpalono z okupowanego Krymu. Co do zasady to broń przeciwokrętowa, wystrzeliwana z wyrzutni pokładowych jednostek morskich. Ale można jej też użyć w trybie ziemia-ziemia/ziemia-morze. Wedle rosyjskiej propagandy, Cyrkony to „anałoga w miru niet”. Niesamowicie precyzyjne i nie-ze-strze-li-wal-ne.

Jeśli rosjanie chcieli dziś zniszczyć podmiejską chałupinę, to niemal im się udało – jeden z pocisków zrobił gigantyczny lej tuż obok niepozornych podkijowskich zabudowań. Wątpię, by chciano trafić w taki obiekt, sami rosjanie twierdzą, że zamierzali zniszczyć budynki zajmowane przez Służbę Bezpieczeństwa Ukrainy. No to przynajmniej z jedną rakietą im „nie pykło”; tyle w kwestii niesamowitej precyzyjności.

Co zaś się tyczy drugiego atutu – no jednak Cyrkony są zestrzeliwalne, na co Ukraińcy przedstawiają dowody w postaci wraków (wybuchające pociski defragmentaryzują się znacznie bardziej niż te, które „zdjęto z powietrza” przy użyciu antyrakiet; dlatego udostępnione mediom fotografie wyglądają wiarygodnie). Musimy pamiętać, że „hipersoniki” – choć większość dystansu pokonują z ogromną szybkością – w ostatniej fazie lotu muszą mocno zwalniać; wówczas mają prędkość typową dla „zwykłych” pocisków manewrujących. Dlatego dobry system OPL może sobie z nimi poradzić.

A Ukraińcy mają w Kijowie Patrioty. Znów więc rosyjska wunderwaffe okazała się nie taka „wunder” w konfrontacji z zachodnim systemem uzbrojenia. Co warto podkreślić – nienajmłodszej daty, wszak ukraińskie Patrioty prezentują poziom sprzed kilkunastu lat.

PS. Gdy dotarły pierwsze doniesienia z Kijowa, od wielu z Was dostałem wiadomość w stylu „mszczą się za zamach, skurwysyny”. Nie ulegajmy tej narracji, bo de facto działamy na korzyść neosowieckiej propagandy. Która jako akt zemsty, uzasadnionej, będzie teraz przedstawiać każdy rosyjski atak. Tymczasem to nic nowego – moskale już kilka dni temu zaczęli zmasowane ostrzały. Kontynuują je nie dlatego, że Ukraińcy dali im rzekomo pretekst do zemsty. Strzelaliby i bez „Krokusa”. Strzelają, bo są barbarzyńcami. I terrorystami.

—–

Dziękuję za lekturę! A gdybyście chcieli wesprzeć mnie w dalszym pisaniu, polecam się na dwa sposoby. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

Wspieraj Autora na Patronite

A gdybyście chcieli nabyć moją najnowszą książkę pt. „Zabić Ukrainę. Alfabet rosyjskiej agresji” z autografem, wystarczy kliknąć w ten link.

Nz. Fragment Cyrkona.