Błąd?

„Spec-operacja” w Ukrainie napotyka na problemy, są opóźnienia, wszystko jednak zmierza w dobrym kierunku i niebawem będzie można cieszyć się z kolejnego zwycięstwa. Taki obraz malują kremlowscy propagandyści i oficjele. Ale – choć w rosji trudno o swobodę wypowiedzi – w tamtejszym dyskursie da się odnaleźć także krytyczne treści. „W 2024 roku nie przeprowadziliśmy powszechnej mobilizacji!”, ubolewają rosyjscy „jastrzębie”, głównie emerytowani wojskowi. A bez tego, przekonują, nie da się wygrać z „ukrofaszystami”.

Rzeczywiście rosja nie wprowadziła dotąd powszechnej mobilizacji – uzupełnienia strat i rozbudowa armii inwazyjnej w Ukrainie odbywa się w oparciu o mechanizm ochotniczego zaciągu. Z istotnym zastrzeżeniem, że motywacje „dobrowolców” pozostają w miażdżącej większości finansowe (nie ideologiczne), co ma określone konsekwencje.

—–

Płaca minimalna w rosji wynosi obecnie nieco ponad 900 zł, przy cenach podobnych do polskich. Na „głubince” – rosyjskiej prowincji – takie wynagrodzenie to standard, nieliczni zarabiają więcej. Armia, w zamian za zgodę na pójście na front, oferuje kilkanaście razy wyższe pensje, rodzinom poległych zaś sowite (jak na miejscowe warunki) odszkodowania. Chętnych do służby jest zatem sporo – średniomiesięcznie około 30-40 tys. rosjan zgłasza się do koszar, a później jedzie do Ukrainy.

Problem w tym, że takie rozwiązanie mocno obciąża budżet federacji (i budżety poszczególnych regionów) – a skarbiec z gumy nie jest. No i przy stratach ponoszonych na polu bitwy – a w zeszłym roku było to ponad 400 tys. zabitych i rannych – większość „nowych” tylko uzupełnia ubytki; trudno o szybką i znaczącą rozbudowę kontyngentu.

Tymczasem – przekonują „jastrzębie” – półtoramilionowa armia inwazyjna (dwa i pół razy większa niż teraz) pokonałaby Ukrainę.

Ukraińcom pewnie trudniej byłoby się bronić, gdyby mieli przed sobą tak licznego wroga – z tym dyskutować nie zamierzam. Ale czy nieogłaszanie przez Kreml powszechnej mobilizacji – przymusowego wcielania do służby dużej liczby mężczyzn już nie na atrakcyjnych finansowo warunkach – rzeczywiście zasługuje na miano błędu? A może jest to świadoma strategia, u podłoża której leżą na przykład ekonomiczne i techniczne uwarunkowania?

—–

Skłaniam się ku tej drugiej opcji, co sygnalizowałem niedawno, pisząc, że jednorazowy, rozłożony w krótkim czasie wysiłek finansowy – jaki musiałaby podjąć Moskwa, by wystawić półtoramilionową armię tylko „na Ukrainę” – jest za duży jak na możliwości budżetu rosji.

Idźmy dalej – rosyjska gospodarka już dziś odczuwa dramatyczne braki siły roboczej, dotyczy to nawet zbrojeniówki, choć ta traktowana jest priorytetowo. Ściągnięcie z rynku pracy kolejnych setek tysięcy mężczyzn (2,5-3 mln w perspektywie roku przy wspomnianej skali mobilizacji i przy obecnym wskaźniku strat) pogłębiłoby problem i groziło zapaścią. A na Kremlu umieją liczyć.

A więc wiedzą też, ile i czego potrzebowałby półtoramilionowy kontyngent. I tu ujawnia się kolejne wyzwanie, być może – o czym wiedzą w Moskwie – nie do podźwignięcia. Jakie?

Do tej pory armia rosyjska uzupełniała straty materiałowe głównie dzięki „rencie po ZSRR”, sięgając po zmagazynowany w czasach sowieckich sprzęt. Szacowanie tej „renty” obciążone jest sporym błędem; zewnętrzni analitycy działają w oparciu o to, co widać z kosmosu. Na zdjęciach satelitarnych widać mnóstwo (magazynów „pod chmurką”), widać, że przy zachowaniu obecnego tempa „udrażniania” zapasów, te skończą się w tym roku, w najlepszym razie na początku przyszłego. Ale może jest gorzej? Może to, co zostało, już kompletnie do niczego się nie nadaje? Nie w masowej skali. Może po prostu nie byłoby w co uzbroić tych 1,5 mln ludzi, skoro zapasy są „na wyjściu”, a przemysł nie domaga w produkcji nowego uzbrojenia? To hipoteza, ale trudno oprzeć się wrażeniu, że ma mocne oparcie w faktach.

A dodajmy dla porządku, że jest jeszcze coś takiego, jak baza szkoleniowa. Nie sztuka wpakować świeżo wcielonych w pociągi i posłać w rejon walk – po drodze trzeba im zapewnić choćby elementarny trening. Tymczasem mimo trzech lat wojny, gigantycznych pieniędzy pompowanych w siły zbrojne oraz buńczucznej propagandy, ministerstwu obrony rosji nie udało się zwiększyć przepustowości centrów treningowych. Ich maksymalna wydolność utrzymuje się na poziomie 30 tys. ludzi – dość, by prowadzić wojnę jak dotąd, dużo za mało jak na okoliczność masowej mobilizacji.

—–

Nz. Już dziś, wobec niedostatku transporterów, rosyjscy żołnierze w Ukrainie radzą sobie w taki sposób…/fot. Screen z filmiku udostępnionego przez anonimowe konto rosyjskie

A o innych powodach nieogłaszania powszechnej mobilizacji przez Kreml piszę w tekście dla portalu Interia.pl, w którym podsumowuję i uaktualniam swoje wcześniejsze przemyślenia.

(Nie)sprawiedliwość

„A na wojnie świszczą kule, Lud się wali jako snopy, / A najdzielniej biją króle, / A najgęściej giną chłopy”, pisała przed laty Maria Konopnicka. Było, minęło? Niekoniecznie – wojny nadal w istotnej mierze prowadzone są rękoma najbiedniejszych warstw społecznych. Prawidłowość ta dotyczy również zmagań rosyjsko-ukraińskich. Strategie rekrutacyjne armii putina wymagają oddzielnego tekstu, ten chciałbym poświęcić cechom i skutkom ukraińskiego modelu mobilizacji.

Pełnoskalowa inwazja sprawiła, że siły zbrojne Ukrainy zwiększyły się niemal trzykrotnie – do 700 tys. ludzi. Choć szybko ogłoszono mobilizację, w pierwszych miesiącach wojny gros jej uczestników stanowili ochotnicy. Obywatelsko-patriotyczne wzmożenie objęło przedstawicieli wszystkich grup społecznych, była to więc armia na wskroś demokratyczna. Profesor stał w okopie z robotnikiem, przedstawiciel małego biznesu walczył ramię w ramię z rolnikiem.

Tyle że front dla obu stron okazał się „młynem”, pochłaniającym dziesiątki tysięcy ofiar miesięcznie.

Ochotnicy z pierwszego zaciągu ginęli, zostawali ranni, piekło wojny skutecznie zniechęcało więc kolejnych. W efekcie wraz z początkiem drugiego roku konfliktu wojsko ukraińskie odtwarzało stany osobowe już głównie poprzez przymusowy pobór.

Władze przyjęły założenie, że będą oszczędzać „najcenniejszy zasób demograficzny”, czyli młodzież. Z mobilizacji wykluczono zatem mężczyzn do 27. roku życia. Z tego powodu w okopach zaroiło się od 40- i 50-latków, którzy w normalnych warunkach uznawani są za osoby w sile wieku, jednak na wojnie to już „dziadkowie”.

Zmobilizowanie ich było łatwiejsze również ze względów formalnych, te roczniki bowiem widniały jeszcze w wojskowych kartotekach. Ewidencję rezerwistów zaniedbano, jak wiele innych powinności państwa ukraińskiego, w połowie lat dziewięćdziesiątych. Po 2014 roku zaczęto robić z tym porządek, co najszybciej szło w małych i średnich miejscowościach. To dlatego ich mieszkańcy stanowią dziś nadreprezentację w szeregach armii. Z kolei pośród wielkomiejskich rekrutów najwięcej jest pracowników dużych przedsiębiorstw i fabryk – zewidencjonowani przez pracodawców, zgromadzeni w dużej liczbie w jednym miejscu, stanowili idealny „cel” dla przedstawicieli „wojenkomitetów”.

Dodajmy do tego endemiczną ukraińską korupcję, która skaziła również proces rekrutacyjny. Z poboru można było się wykupić. Łapówki, w zależności od wielkości miejscowości, wahały się od kilku do kilkunastu tysięcy dolarów. Dla wielu była to cena zaporowa.

Organizacyjne i kryminalne uwarunkowania sprawiły, że armia ukraińska straciła dużo ze swej obywatelskości i demokratyczności. Koszty wojny – te najwyższe, związane ze śmiercią i ranami – w sposób nieproporcjonalny obciążyły biedną prowincję i najuboższe środowiska wielkomiejskie. Z identyczną sytuacją mamy do czynienia w rosji, tyle że tam nadal nie przekłada się to na społeczne niezadowolenie.

Tymczasem Ukraińcy coraz głośniej domagają się sprawiedliwego podziału kosztów wojny (…).

Jak? O tym przeczytacie w moim felietonie dla „Polski Zbrojnej” – oto link do całości artykułu.

Nz. Ukraiński żołnierz. „Dziadki” pojawiły się w okopach już podczas wcześniejszej fazy wojny – zmagań w Donbasie – tyle że wówczas nie było to aż tak masowe zjawisko. To zdjęcie zrobiłem wiosną 2016 roku na froncie pod Mariupolem/fot. własne

PS. Przypominam o nowej funkcjonalności mojego profilu na Patronite – chyba ciekawej. Pojawił się mianowicie sklep, a w nim „Alfabet…” w specjalnej edycji z autografem.

A gdybyście chcieli posłuchać, co mówiłem w audycji „Studnio wschodnie” Radia Lublin, zapraszam pod wskazany link.