Korek

„Na południu bez zmian”, przekonują nas (pro)rosyjscy aktywiści medialni, relacjonujący konflikt w Ukrainie. Co mają na myśli? Ano ukraińska kontrofensywa na Zaporożu wygasa, „utopiona w morzu krwi”, a rosjanie zasileni przez elitarne oddziały powietrznodesantowe w wielu miejscach odzyskują inicjatywę. Jest zatem „stabilnie”, co w tym przypadku oznacza, że „niczego już nie stracimy”, a słabnące, choć wciąż ponawiane ukraińskie ataki, „przybierają formę prób rozpaczliwego zdobycia czegokolwiek”. W tej narracji przydatne okazują się słowa gen. Marka Milley’a, dowódcy amerykańskiej armii, zdaniem którego Ukraińcy mogą jeszcze atakować przez 30-45 dni. Sformułowanie wyrwane z kontekstu sugeruje, że także w ocenie Pentagonu siłom zbrojnym Ukrainy kończą się zapasy oraz rezerwy niezbędne do prowadzenia operacji zaczepnych. Innymi słowy – przekonują agenci rosyjskiej propagandy – „wygrywamy!”. Jak kiedyś pod Kurskiem, gdzie armia radziecka wykrwawiła nacierających Niemców, ostatecznie odbierając im strategiczną inicjatywę – to jedna z popularniejszych analogii używanych przez polskich wielbicieli „ruskiego miru”. Tyleż nieprawdziwa, co idiotyczna, wszak w 1943 roku to nacierający byli agresorami, wiodły ich nazistowskie idee, a samą bitwę (serię bitew) zwieńczył potężny zwrot zaczepny w wykonaniu dotychczasowych obrońców. Na Zaporożu tymczasem atakują napadnięci, (neo)nazistowskie elementy pozostają istotną częścią ideologii broniących się rosjan, niezdolnych obecnie do jakichkolwiek poważniejszych ataków. Wszystko co najważniejsze jest zatem „na odwrót”, no ale – jak widać – medialnym szujom niespecjalnie to przeszkadza.

Pal ich licho, wracajmy do sedna. Jak wygląda sytuacja na ukraińskim froncie? Nim odpowiem na to pytanie, pozwólcie, że odniosę się do słów gen. Milley’a. Szef kolegium połączonych sztabów nie miał na myśli technicznych i ludzkich możliwości ZSU. Mówił o pogodzie, która za kilka tygodni może znacząco utrudnić prowadzenie działań ofensywnych. Może (sam nie raz pisałem o uciążliwościach rasputicy), ale wcale nie musi. Sięgnijmy pamięcią do zeszłego roku i tego, co działo się wówczas na południu Ukrainy. Działania zaczepne ZSU na chersońszczyźnie zaczęły się latem, na dobre rozkręcając się jesienią. Punkt kulminacyjny wypadł na przełomie października i listopada – to wtedy zmuszono rosjan do ucieczki na wschodni brzeg Dniepru. Chersoń wyzwolono 11 listopada, aktywne działania o dużym nasileniu trwały jeszcze kilka dni. Zatem patrząc od dziś, można przyjąć, że Ukraińcom zostały dobre dwa miesiące, zwłaszcza że długoterminowe prognozy nie przewidują gwałtownego załamania pogody. A na Zaporożu najgorsza i najtrudniejsza część roboty została przez ZSU wykonana.

Budowanie umocnionych linii granicznych to istotny element rosyjskiej myśli wojskowej, sięgający czasów wczesnego Księstwa Moskiewskiego. W odmianie uwzględniającej bardziej nowoczesne wyzwania pola walki, obecny w podręczniku autorstwa gen. Wasilija Nowickiego z 1915 roku oraz jego późniejszych, sowieckich odmianach. Do tego rezerwuaru wiedzy odwołali się budowniczy pozycji obronnych na Zaporożu. I owszem, możemy się śmiać z rosyjskiej bylejakości oraz złodziejstwa, które tworzeniu „linii surowikina” towarzyszyły, ale nie zmienia to faktu, że umocnienia przygotowano przyzwoicie. Co więcej, nasycając je polami minowymi w skali, która pięć do dziesięciu razy przekraczała radzieckie normy. Prawdą jest, że ukraińskie plany zakładały różne scenariusze, w tym szybkie przełamanie nieprzyjacielskich linii dzięki skoncentrowanemu, silnemu atakowi jednostek pancernych i zmechanizowanych na wybrane punkty. Prawdą jest, że nic z tego nie wyszło, że koniecznym okazało się zastosowanie metody stopniowego wykruszania rosyjskiej obrony poprzez systematycznie ponawiane ataki niedużych grup szturmowych, wspartych silnym, precyzyjnym ogniem artylerii. W takich uwarunkowaniach nie powinno dziwić, że dzienny „urobek” ukraińskich oddziałów nie przekraczał 100-200 metrów, co przy głębokości rosyjskiego lądowego korytarza na Krym mogłoby oznaczać nawet dwuletnie zmagania.

Ale 60 proc. posiadanych na południu sił i środków rosjanie skierowali na pierwszą linię, druga i trzecia są dużo wątlejsze i słabiej obsadzone. Tymczasem ukraiński postępy pod Werbowe i Nowokropopiwką mają wszelkie cechy klasycznych wyłomów. Rosyjskie próby ich flankowania poprzez wściekłe ataki oddziałów WDW hamują ukraińskie postępy – ZSU bardziej skupia się na ochronie skrzydeł niż pogłębianiu występu. Ale w działaniach wojennych nie ma żadnej magii i innych cudów (jak rzekomy nadwiślański) – jest twardy konkret sprowadzający się do m.in. jakości sprzętu, wydolności logistyki, wyszkolenia, dowodzenia, motywacji. To musi jebnąć – że tak pozwolę sobie na nieco knajacki komentarz. Ktoś musi pęknąć. Jeśli rosjanie, ukraińskie oddziały będą niczym gaz wypuszczony z otwartej butelki. Jeśli pierwsi osłabną Ukraińcy, rosjanom uda się utrzymać korek w buzującej butelce. Skumulowana energia nie wydostanie się na zewnątrz i nie spustoszy rosyjskiego zaplecza.

Jak się domyślacie, moim zdaniem spustoszy. Ukraińcy wyjdą na drugą i trzecią linię i jest to kwestia najbliższych kilkunastu dni. Nie musi to oznaczać posypania się rosyjskiej obrony na Zaporożu – takim optymistą nie jestem – ale kampania z pewnością przyśpieszy. Po czym wnioskuję? Przesłanek jest mnóstwo, podrzucę Wam kilka z nich.

W rosyjskim sztabie generalnym trwają gorączkowe analizy poświęcone temu, jak zreorganizować obronę na Zaporożu. Moskiewscy generałowie zdają się wierzyć, że pchnięte do walki oddziały powietrznodesantowe jeszcze jakiś czas powstrzymają Ukraińców, ale co dalej? Opcje są dwie – trwanie przy obronie liniowej, wzdłuż całego frontu lub skupienie się na utrzymaniu najważniejszych miast. W takim scenariuszu twierdzami stałyby się Melitopol oraz Berdiańsk. Nie wiadomo, co ostatecznie wymyśli rosyjska „stawka”, ale fakt, że na poważnie rozważa się uporczywą obronę dwóch punktów dowodzi kruchości rezerw. Sam pomysł głupi nie jest – Ukraińcy przećwiczyli go w Bachmucie, miesiącami angażując i skrwawiając nieproporcjonalnie duże rosyjskie siły. Problem w tym, że rozciągnięta w linii obrona, to jednocześnie bardziej rozproszona logistyka – upierdliwa, jednak bezpieczniejsza. Obrona punktowa zaś oznacza większą koncentrację wojska w jednym miejscu, czyli większe zapotrzebowanie przy mniejszej liczbie dostępnych szlaków komunikacyjnych. To pogodzenie się z realiami „wąskiego gardła”, i to w sytuacji, kiedy Ukraińcy już nie raz udowodnili, że potrafią na tej szyi – rosyjskiej logistyce – zadzierzgnąć pętlę. Jest jeszcze inna obawa pośród rosyjskiej generalicji, wynikająca z typowych dla niej doświadczeń. Założenie wokół miasta pierścienia okrążenia i pójście dalej, w głąb nieprzyjacielskiego terytorium, to „klasyk” sowieckiej sztuki operacyjnej. A co jeśli Ukraińcy postąpią w ten sposób z Melitopolem i Berdiańskiem? – martwią się oficerowie „stawki”. Moim zdaniem, trochę na wyrost, bo taka koncepcja użycia sił możliwa jest do realizacji, gdy posiada się miażdżącą przewagę liczebną (trzeba ludzi i sprzętu, by ustanowić odpowiednio skuteczne oblężenie i zarazem zachować zdolność do działań ofensywnych). Ukraińcy takiej przewagi na Zaporożu nie mają.

Idźmy dalej – dowództwu operującej na południu 42. Dywizji Zmechanizowanej przyporządkowano niedawno kilka dodatkowych pułków. Zwracają na to uwagę analitycy ze Stratpoints, pisząc o „wyczerpaniu możliwości struktur dowodzenia na poziomie operacyjnym”. Co się kryje za tym specjalistycznym językiem? Gorzka, dla rosjan, prawda. Dowództwo 42. DZ ma teraz pod sobą dwa razy więcej ludzi nie dlatego, że jest takie dobre. Po prostu zarządza zbieraniną, bo nikt inny tego zrobić nie może. Na froncie wciąż ginie nieadekwatnie wysoka liczba wyższych rangą oficerów rosyjskiej armii, co jest skutkiem ukraińskich „polowań” na punkty dowodzenia, nonszalancji samych oficerów, ale i obiektywnej potrzeby ich przebywania w rejonach walk, co z kolei wynika z niedoskonałości systemu łączności i niskiej motywacji podwładnych. W ostatecznym rozrachunku niedosyt oficerów wpływa na obniżenie efektywności całych jednostek (a choćby za sprawą wydłużonego procesu decyzyjnego). A ów czynnik – z którym Ukraińcy nie mają takich problemów jak rosjanie – jest nie do przecenienia w szybko zmieniającym się środowisku pola walki, gdzie wygrywa ten, kto szybciej wie, co robić.

Kolejna kwestia – udział jednostek powietrznodesantowych. Wbrew niektórym opiniom, to wciąż elita rosyjskiej armii. Owszem, odtworzona po zeszłorocznych krwawych bojach, ale w oparciu o najlepszy dostępny w rosji materiał ludzki i sprzęt. Na Zaporożu walczy w tej chwili połowa rosyjskich dywizji WDW (7., 76. i 104. DPD). Sam fakt sięgnięcia po najcenniejsze rezerwy (i popłoch, w jakim odbywał się ich przerzut), świadczy o trudnej sytuacji rosjan. Obiektywnie patrząc, spadochroniarze biją się dobrze, ale przełomu jak dotąd nie wywalczyli, za to solidnie się skrwawili. A gdy straż pożarna zdziesiątkowana, komu przyjdzie gasić ogień?

Oczywiście Ukraińcy też ponoszą straty – i to niemałe (choć między bajki można włożyć dzisiejsze wynurzenia putina o 71 tysiącach zabitych na Zaporożu od początku czerwca żołnierzach ZSU). Z piętnastu zaangażowanych dotąd w kontrofensywę brygad, żadna nie utraciła więcej niż 20 proc. personelu (Ukraińcy rotują oddziały co kilka-kilkanaście dni, stąd równomierność strat). Moje dobre źródło w ukraińskiej armii mówi o 13 tysiącach zabitych i rannych od momentu rozpoczęcia kontrofensywy – choć nie mogę się doprosić odpowiedzi na pytanie o relację między liczbą poległych a zranionych. Sporo, ale z drugiej strony pamiętajmy, że kilka tygodni temu padliśmy ofiarą rosyjskiej propagandy i popłochu pośród rodzimych analityków militarnych. Mówiło się wówczas o dziesiątkach utraconych czołgów i bojowych wozów piechoty. Otrzeźwienie przyszło kilkanaście dni temu, dzięki analizie dostępnych danych – wynika z nich, że Ukraińcy bezpowrotnie utracili mniej niż 10 proc. przekazanych im przez Zachód czołgów. Straty wśród BWP-ów były dwukrotnie wyższe, lecz zostały już dawno skompensowane poprzez dostawy kolejnych partii sprzętu. W efekcie, największe ukraińskie jednostki pancerne i zmechanizowane nadal posiadają odpowiednio duży potencjał do przeprowadzenia rajdów na rosyjskie tyły. Wystarczy wybić im korek.

Wybijanie korka to nie tylko pogłębianie wyłomów, to także robota na zapleczu, polegająca na niszczeniu rosyjskiej artylerii i środków transportu. W minionym tygodniu Ukraińcy puścili z dymem aż 250 systemów artyleryjskich rosjan (większość na Zaporożu) – najwięcej od wybuchu wojny. Zniszczono też niemal 300 ciężarówek i cystern – a to wyłącznie zweryfikowane straty. Osłabianie rosjan w tych obszarach trwa już od wielu tygodni, od kilku dni ZSU regularnie biją w najcenniejsze (obok pól minowych) aktywa rosjan. Tylko wczoraj i dziś Ukraińcy opublikowali trzy filmy przedstawiające uderzenia precyzyjnej artylerii rakietowej w stanowiska operatorów lancetów. Drony-kamikadze ostro dały się we znaki armii ukraińskiej, jeśli nagle są tak łatwo niszczone, Ukraińcy musieli zyskać większe możliwości w zakresie rozpoznania rosyjskich terenów przyfrontowych. Ich dronom obserwacyjnym łatwiej się zapuszczać na rosyjskie tyły, co może oznaczać przynajmniej częściowy paraliż wrogich systemów WRE, służących do zakłócania.

A walka trwa…

—–

Dziękuję za lekturę i przypominam o możliwości wsparcia mojej pisarsko-publicystycznej aktywności – bez Was wszak by jej nie było. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Nz. Ukraińska artyleria/fot. Sztab Generalny ZSU

Cios!

Bardzo dobre wieści z rana!

W nocy ukraińskie drony zaatakowały rosyjskie lotnisko wojskowe w Pskowie (700 km od granicy). Z dostępnych materiałów filmowych wynika, że spłonęły co najmniej dwa ciężkie samoloty transportowe Ił-76, ale Ukraińcy informują o czterech. W ataku (na inny obiekt?; nie mam co do tego jasności), co najmniej poważnie uszkodzono inny samolot – bombowiec strategiczny Tu-22M. Słowem, zacne polowanko!

Dodajmy do tego ciekawy kontekst. Na odcinku zaporoskim pojawiła się niedawno 76. Dywizja Powietrznodesantowa, jedna z najbardziej elitarnych formacji rosyjskiej armii. Spadochroniarze mają zatrzymać ukraińskie natarcie (skądinąd również prowadzone przez „spadaków”). Walczą twardo, ale dziś w nocy lis wjechał im do kurnika. Pskowskie lotnisko jest bowiem ich bazą macierzystą, iły podstawowym środkiem transportu. A sami przyznajcie – z lekka to deprymujące, gdy wróg hasa ci po tak głębokim zapleczu, czyż nie?

Ps. Nie udało mi się potwierdzić tej informacji, ale warto o niej wspomnieć. Kilka dni temu dowódca spadochroniarzy gen. tepliński – jeden z najbardziej utalentowanych rosyjskich dowódców – miał zostać ranny (w wyniku akcji ukraińskiego wywiadu). Prawda to czy nie, generał (skądinąd zdrajca, bo urodził się w Ukrainie), jakby zapadł się pod ziemię.

Update:

Nie potwierdzają się informacje o zniszczeniu dziś w nocy rosyjskiego bombowca strategicznego Tu-22M. Za to dronowy rajd na Psków nawet w oparciu o relacje rosyjskich mediów należy uznać za sukces – Moskwa przyznała się do czterech „uszkodzonych” Ił-76, a kontrolowane przez Kreml kanały publikują materiały filmowe przedstawiające co najmniej dwa kompletnie wypalone ciężkie transportowce. Jeśli moskale mówią „cztery”, może to oznaczać, że faktyczne straty są jeszcze wyższe – Ukraińcy właśnie podają, że zniszczono i uszkodzono aż sześć iliuszynów. Cztery czy sześć i tak jest to największy jednorazowy cios, jaki otrzymała rosyjska flotylla transportu strategicznego w całej swej historii.

A Ukraińcy atakowali dziś w nocy nie tylko Psków – drony pojawiły się nad Briańskiem, Kaługą, Riazaniem i Orłem. Nad ranem doszło do potężnego uderzenia na węzeł komunikacyjny w pobliżu miasta Dżankoj na Krymie. Na półwyspie odnotowano także eksplozję w innych miejscach.

Nie próżnowali też rosjanie, przeprowadzając kombinowany nalot na kilka ukraińskich miast, przede wszystkim Kijów. Kombinowany, bowiem najpierw posłano drony kamikadze, a potem pociski manewrujące. Co ciekawe, moskale musieli przestudiować rozmieszczenie stołecznej OPL – i spróbowali ją przechytrzyć. Rakiety, które nadleciały nad Kijów, sporo po drodze „podróżowały”. Wleciały nad Ukrainę z rejonu Sumów, „odwiedziły” Czernihów, skręciły na Czerkasy, potem na Winnicę i stamtąd, od południa, pojawiły się nad stolicą. Zerknijcie na mapę, to naprawdę pokręcona ścieżka. Ale i Ukraińcy musieli podumać nad rozmieszczeniem własnych systemów przeciwlotniczych, bo nie dali się zmylić. Zestrzelono wszystkie z 28 rakiet i 15 z 16 dronów, co sugeruje, że wcześniej doszło do dyslokacji OPL. Niestety, spadające szczątki zabiły w Kijowie dwie osoby, a kilka innych raniły.

Ps. Skarpetkosceptyczni przekonują o porażeniu kilku celów w Ukrainie, ale na kilometr cuchnie to dezinformacją.

—–

Dziękuję za lekturę i przypominam o możliwości wsparcia mojej pisarsko-publicystycznej aktywności – bez Was wszak by jej nie było. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Nz. Pożary na pskowskim lotnisku/Screen z rosyjskiego filmiku zamieszczonego na Telegramie

Sztuka

Jedni orzekli już jej „krach” (tu dominują prorosyjscy aktywiści medialni), innych rozczarowuje jej „mozolny charakter” i „kiepskie perspektywy” (zwłaszcza rodzimych wojennych komentatorów, z których miażdżąca większość wojny na własne oczy nie widziała, ale jest – jak sądzi – „obcykana z teorii”), nieliczni, obstając na gruncie twardego realizmu, ani nie są zaskoczeni, ani nie tracą optymizmu co do dalszego przebiegu ukraińskiej kontrofensywy.

Należę do grupy trzeciej, co zaś się tyczy twardego realizmu – pozwólcie na garść faktów i opartych o nie opinii.

W potocznym wyobrażeniu wojsko ukraińskie postrzegamy już jako „nasze”, zachodnie, co jest skutkiem propagandy i pobożnożyczeniowych wizji. Tymczasem ZSU nie są armią natowską, nie spełniają wielu jej standardów. Ukraińscy dowódcy i żołnierze – wraz z napływem zagranicznego uzbrojenia – adaptują elementy zachodniej sztuki walki do swych „bazowych” umiejętności, których korzenie sięgają armii sowieckiej. W praktyce nie są ani zachodni, ani wschodni. Niedostatki sprzętowe (wciąż stosunkowo ubogi ekosystem militarny) oraz nawyki mentalne trzymają ich w przysłowiowej „połowie drogi”. Szczęśliwie obrońcom sprzyja ich własna kreatywność, dla której nie ma takich kulturowych ograniczeń jak w skostniałej, pionowo ustrukturyzowanej armii rosyjskiej. Brakuje nam przyzwoitej łączności? Korzystamy z satelitarnego internetu. Mamy słabiutkie lotnictwo i niedostatki w artylerii? Masowo korzystamy z komercyjnych dronów do misji rozpoznawczych i ataków samobójczych. Te praktyki kompensacyjne (a jest ich oczywiście dużo więcej), połączone z wyższą motywacją do walki, decydują o wartości ZSU, ale do standardu NATO ich nie przybliżają. De facto, na tym etapie wojny, możemy już śmiało mówić o hybrydowej (a może po prostu ukraińskiej?) sztuce wojowania. I jakkolwiek to poznawczo atrakcyjny wniosek, musi mu towarzyszyć świadomość ograniczeń tej sztuki.

Jest sporo różnic między zachodnim a wschodnim sposobem wojowania, między tym, jak walczy NATO, a jak wojuje armia rosyjska i jej klony. Wynika to z uwarunkowań kulturowych, technologicznych, finansowych – wzajemnie się przenikających i tworzących sieć, której opisanie wykraczałoby poza formułę i objętość tego tekstu. Na potrzeby artykułu wystarczy, byśmy skupili się na kwestii angażowania posiadanych sił, w tym rezerw, w operacje bojowe. W doktrynie wschodniej gros wysiłku skierowana jest na zrównoważenie potencjału przeciwnika wszędzie tam, gdzie istnieją linie styku. Front ma być „stabilny”, nawet jeśli dzieje się to kosztem angażowania kolejnych rezerw. Jeśli tych ostatnich jest wystarczająco dużo, by na którymś odcinku zbudować istotną przewagę (trzy-pięciokrotną), dopiero wówczas możliwe są operacje zaczepne. Ofensywna „ława”, idąca po całej szerokości frontu, możliwa jest zatem dopiero w sytuacji, gdy całość zaangażowanych na teatrze sił będzie odpowiednio liczniejsza od wojsk wroga. Dlatego dla sowieckich planów wojny z NATO tak ważne były masowe armie samego ZSRR, jak i demoludów (dość wspomnieć, że w 1989 roku wojska Układu Warszawskiego dysponowały… pięćdziesięcioma pięcioma tysiącami czołgów).

Przygotowując się do inwazji Ukrainy, rosja właściwego potencjału nie zebrała – brak odpowiednich środków szedł tu w parze z przekonaniem, że „specjalna operacja wojskowa” może mieć charakter interwencji policyjnej, że na Ukraińców to wystarczy. Nie wystarczyło.

Patrząc z perspektywy czasu, możliwości państwa rosyjskiego – które szczytowy zakres osiągnęły jesienią ubiegłego roku – wystarczyły na ustabilizowanie tysiąckilometrowej linii frontu oraz na kilka lokalnych operacji zaczepnych. Tylko jedna z nich, bachmucka, przyniosła sukces – nieistotny operacyjnie, choć ważny propagandowo. Taki obrót sprawy (sposób prowadzenia wojny) wynikał nie tylko z relatywnej słabość rosji, ale i faktu, że Ukraińcy „weszli w buty” rosjan. Wojowali tak jak oni, miażdżącą większość wysiłku wkładając w stabilizację frontu. W zrównoważenie potencjału rosyjskich wojsk na wszystkich liniach styku (co nie zawsze oznaczało wystawianie podobnych liczebnie sił; brygada w obronie to więcej niż brygada w ataku itp.).

Wiosną tego roku Ukraińcy część swoich rezerw wykorzystali do zbudowania lokalnej przewagi na Zaporożu, gdzie rozpoczęli kontrofensywę. Od początku skazaną na to, że nie będzie blitzkriegiem, a żmudną próbą przełamania rosyjskiej obrony na najbardziej obiecującym operacyjnie kierunku – niestety, także silnie bronionym, bo i rosjanie z tego obiecującego charakteru zdawali sobie sprawę. I teraz najważniejsze – mimo wykorzystania zachodniego sprzętu nie była i nie jest to operacja prowadzona w „zachodnim stylu”.

W zachodniej sztuce wojennej nie kładzie się nacisku na zrównoważenie potencjałów wojsk na wszystkich liniach styku. Kierunki nieperspektywiczne bądź uznane za niestwarzające zagrożenia obsadza się wyłącznie w niezbędnym zakresie, gros wojsk kierując na stosunkowo wąski odcinek, wytypowany do przeprowadzenia ofensywy i przełamania. Na wskazanym obszarze uzyskuje się znaczną przewagę, co zwiększa prawdopodobieństwo sukcesu. Ryzyka? Owszem, są. Pod koniec 1944 roku alianckie dowództwo uznało rejon Ardenów za niestwarzający zagrożenia, w związku z czym nie martwiono się zanadto jego słabym obsadzeniem. Ku zaskoczeniu Eisenhowera i spółki to właśnie stamtąd wyszła niemiecka kontrofensywa. Ale właśnie – było to wtedy, i za takie uznawane jest dziś, ryzyko akceptowalne. Nie z powodu zachodniej nonszalancji, a potencjału. Zachodnia doktryna wojenna zakłada uzyskanie przewagi powietrznej nad dowolnym teatrem działań. To warunek konieczny, nieusuwalny dla jakichkolwiek operacji ofensywnych na lądzie. Jednocześnie zachodnie siły zbrojne konstruowane są tak, by zachowały wysoki wskaźnik mobilności. W połączeniu z możliwościami zwiadowczymi i ściśle wywiadowczymi, znacząco redukuje to ryzyko narażenia się na zaskakujący atak przeciwnika i jego skutki. Bo wrogowi trudno będzie działać w warunkach „mgły wojny” (nieoczekiwanie się zebrać), gdy uderzy, natychmiast spotka się z ripostą lotnictwa i bardzo szybko zetknie z przerzuconymi do zagrożonego obszaru jednostkami aeromobilnymi (nie przypadkiem elitarnymi).

Z tak zabezpieczonymi flankami i tyłami można sobie pozwolić na ofensywny rozmach.

Ukraina takim komfortem nie dysponuje. Do działań na Zaporożu wykorzystano dodatkowe 50 tys. żołnierzy, co ze standardową obsadą tego odcinka frontu daje nie więcej niż 80 tys. ludzi. I nie pozwala nawet na zbudowanie pełnej dwukrotnej przewagi nad rosjanami.

O przewadze w powietrzu w ogóle nie ma mowy, choć na szczęście rosjanie – mimo posiadania odpowiednich aktywów – też nie potrafią jej wywalczyć. Obie strony szachują się „w zamian” ersatz-lotnictwem – dronami – w czym minimalną przewagę (dzięki lepszym możliwościom w zakresie zakłócania) zyskują moskale. Nominalnie Ukraina posiada kilka dużych jednostek aeromobilnych, ale powietrznodesantowe/desantowo-szturmowe są one z nazwy; z braku odpowiedniej floty śmigłowców i samolotów ich żołnierze walczą i przemieszczają się jak zwykła piechota.

Warunkowane w ten sposób pole bitwy wymusza również odpowiednie BHP. Opiniotwórcze media na Zachodzie od jakiegoś czasu powtarzają, że Ukraińcy nie potrafią walczyć z wykorzystaniem większych związków taktycznych. Że niespecjalnie idzie im koordynowanie działań na poziomie brygady, a już zwłaszcza kilku. Tezy te z upodobaniem powtarza (pro)rosyjska propaganda, pewnie dlatego, że rosyjscy generałowie rzeczywiście nie radzą sobie ze sprawnym dowodzeniem kilkoma-kilkunastoma tysiącami żołnierzy. Nie będę trwał przy bezwarunkowej obronie ukraińskiej kadry oficerskiej, gdyż znam wiele jej ograniczeń, tym niemniej na płaskim jak stół Zaporożu trudno działać w ugrupowaniach liczniejszych niż kompania czy batalion (setka-kilka setek ludzi). Bez odpowiednio silnego parasola w powietrzu niezwykle ryzykowne jest przemieszczanie licznych jednostek, a mniejszym oddziałom łatwiej wykorzystać terenowe „bonusy” (skrawek lasu, zabudowania itp.).

Zatem choć cała armia ukraińska jest dwukrotnie większa od rosyjskiej w Ukrainie, jej ubogość wyklucza działania w zachodnim stylu. Tak przynajmniej sądzą ukraińscy dowódcy. Ale to nie podważa sensu zaporoskiej kontrofensywy – i tu dochodzimy do ukraińskich możliwości adaptacyjnych. ZSU bardzo zręcznie – wykorzystując zachodnie środki dalekiego i precyzyjnego rażenia – paraliżuje rosyjską logistykę (w weekend 50 moskali z jednego pododdziału oddało się do niewoli, bo nie mieli co jeść…). Izolowaniu pola walki towarzyszy systematyczna obróbka – także przy udziale wspomnianej zachodniej broni – rosyjskiej artylerii, która na Zaporożu została już niemal zdziesiątkowana. Jednocześnie oddziały lądowe – działające w niewielkich ugrupowaniach szturmowych – powoli, ale systematycznie kruszą rosyjską obronę. Nie mam co do tego jasności, a nie chcę popadać w urzędowy optymizm części mediów, tym niemniej – zdaje się – chyba właśnie mamy do czynienia z przełamaniem pierwszej, najsilniejszej rosyjskiej linii oporu. Dalej nie pójdzie „z górki”, jednak powinno być łatwiej.

No i znów – raczej bez blitzkriegu, chyba że prawdziwe okażą się prasowe spekulacje, zgodnie z którymi gen. Załużny przystał na propozycje dowódców z USA i Wielkiej Brytanii. I przesunął na Zaporoże znacznie większe siły, dotąd trzymane jako straż pożarna, bądź wykorzystywane do pilnowania innych odcinków frontu. W oparciu o dostępne dane nie widzę takiego ruchu jednostek ZSU, ale kampania na Zaporożu ma to do siebie, że jest dobrze zabezpieczona kontrwywiadowczo. I mnóstwo spraw – w tym przemarsze wojsk – dzieją się pod zasłoną „mgły wojny”.

—–

Dziękuję za lekturę i przypominam o możliwości wsparcia mojej pisarsko-publicystycznej aktywności – bez Was wszak by jej nie było. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Korzystając z okazji chciałbym podziękować swoim najszczodrzejszym Patronom: Andrzejowi Kardasiowi, Jakubowi Wojtakajtisowi, Magdalenie Kaczmarek, Arkadiuszowi Halickiemu, Piotrowi Maćkowiakowi, Bartoszowi Wojciechowskiemu, Maciejowi Szulcowi, Przemkowi Piotrowskiemu i Michałowi Strzelcowi. A także: Patrycji Złotockiej, Wojciechowi Bardzińskiemu, Michałowi Wielickiemu, Monice Rani, Jakubowi Kojderowi, Jarosławowi Grabowskiemu, Bożenie Bolechale, Piotrowi Pszczółkowskiemu, Jakubowi Dziegińskiemu, Radosławowi Dębcowi, Aleksandrowi Stępieniowi, Joannie Siarze, Szymonowi Jończykowi, Annie Sierańskiej, Tomaszowi Sosnowskiemu, Mateuszowi Jasinie, Remiemu Schleicherowi, Grzegorzowi Dąbrowskiemu, Arturowi Żakowi, Bernardowi Afeltowiczowi, Mateuszowi Borysewiczowi, Marcinowi Pędziorowi i Sławkowi Polakowi.

Podziękowania należą się również najhojniejszym „Kawoszom” z ostatniego tygodnia: Kazimierzowi Mitlenerowi, Tomaszowi Jakubowskiemu, Magdalenie Płonce i Kamilowi Zemlakowi.

Szanowni, to dzięki Wam – i licznemu gronu innych Donatorów – powstają moje materiały!

Nz. Nawet po przełamaniu pierwszej linii może nie pójść „z górki”, rosjanie wszak zostawiają po sobie „spaloną ziemię”/fot. własne

Deokupcja

Warmapper – serwis zajmujący się codzienną aktualizacją map ukraińsko-rosyjskiej wojny na podstawie zweryfikowanych informacji – opublikował ciekawe statystyczne zestawienie. To kubeł zimnej wody zarówno na łby wielbicieli ruskiego miru, przekonujących o „wielkim rosyjskim zwycięstwie” i rychłym upadku Kijowa, ale i strumień chłodnego realizmu wylany na głowy zwolenników Ukrainy, pewnych, że „teraz to już z górki”. O co chodzi?

Najpierw, tytułem wprowadzenia, poświęćmy nieco uwagi kwestii zysków/strat terytorialnych. Wielkość zajętego terytorium jest jednym z wyznaczników odniesionego zwycięstwa, analogicznie zatem strata to miara porażki. Ale… Ale można przegrać wojnę nie utraciwszy terenów – własnych bądź wcześniej zdobytych. Przykład armii niemieckiej z czasów I wojny światowej pasuje do tej sytuacji niemal jak ulał. W listopadzie 1918 roku Niemcy panowały nad rozległymi obszarami należącymi niegdyś do cesarskiej rosji, ich wojska wciąż znajdowały się na terytorium Francji i Belgii (choć teren objęty okupacją znacząco zmniejszył się po alianckich ofensywach). A mimo to Berlin musiał poprosić o rozejm – armia i społeczeństwo były bowiem zbyt wyczerpane czteroletnią wojną, by myśleć o jej kontynuacji. Ten klimat potwornego zmęczenia doskonale oddaje „Na zachodzie bez zmian”, tak w klasycznej książkowej odsłonie, jaki i w najnowszej, zeszłorocznej filmowej adaptacji.

Wróćmy do Ukrainy – z danych Warmappera wynika, że rosjanie okupują obecnie 17,5 proc. tego kraju. To ponad 105 tys. km kwadratowych (z 604 tys.), tyle co niemal jedna trzecia powierzchni Polski (i obszar odpowiadający wielkości 3,5 Belgii). Sporo? Owszem, ale był czas – pod koniec marca ubiegłego roku – że pod okupacją wojsk rosyjskich znajdowało się prawie 26 proc. Ukrainy. Przed 24 lutego 2022 roku Moskwa kontrolowała 7 proc. ukraińskiego terytorium – mowa tu Krymie i tak zwanych republikach ludowych (donieckiej i ługańskiej). Zatem przez kilka pierwszych tygodni pełnoskalowej inwazji moskalom udało się zająć niemal jedną piątką Ukrainy, co z wcześniejszymi zdobyczami oznaczało okupację przeszło jednej czwartej kraju.

Ale później mieliśmy haniebną ucieczkę rosjan spod Kijowa, następnie ciężkie walki w Donbasie, które dały moskalom prawie pełną kontrolę nad obwodem ługańskim. Potem zaś przyszła ukraińska kontrofensywa na charkowszczyźnie, kolejna na chersońszczyźnie, w wyniku których rosyjski stan posiadania znów się skurczył. Zwróćmy jednak uwagę na skalę tego sukcesu ZSU – w obu operacjach wyzwolono mniej niż 3 proc. terytorium Ukrainy.

Z drugiej strony, rosyjska ofensywa zimowa – która wedle zamierzeń Kremla miała roznieść ukraińskie linie obronne – skończyła się zdobyczami terytorialnymi poniżej 1 proc. powierzchni zaatakowanego kraju. Jej finalny akord w postaci wzięcia Bachmutu odtrąbiono w propagandzie jako wielki sukces, skrzętnie pomijając fakt, że cała zimowa operacja zaczepna kosztowała życie i zdrowie 100 tys. żołnierzy i wagnerowców.

Ukraińskie sukcesy z czerwca i lipca również nie powalają na kolana, mówimy bowiem o obszarze odbitego terenu odpowiadającym połówce procenta całości powierzchni Ukrainy. W lipcu było to 85 km kwadratowych.

Tak doszliśmy do wspomnianych 17,5 proc., nadal stanowiących pokaźną liczbę, która zarazem mówi nam, że rosjanie utracili dotąd niemal połowę obszaru, jaki zajęli po 24 lutego 2022 roku. Trudno więc mówić o ich „wielkim zwycięstwie”, ale czy jest to porażka?

Jako się rzekło – choć zdobycze/straty są wskaźnikiem (nie)powodzenia działań zbrojnych, wcale nie muszą mieć decydującego wpływu na ostateczny wynik zmagań. Zwłaszcza w konfliktach na wyniszczenie, jak wspomniana I wojna światowa. Działania zbrojne w Ukrainie noszą wiele cech takiej wojny, czego najlepszym przykładem pozostaje uporczywa obrona Bachmutu. W przypadku Ukraińców nie chodziło w niej o teren, a o jak najdłuższe absorbowanie jak największych rosyjskich sił – i o stopniową, konsekwentną ich dezintegrację. W tym ujęciu bachmucka wiktoria rosjan jak żywo przypomina pyrrusowe zwycięstwa pierwszowojennych ofensyw.

Obecnie identyczną strategię wykrwawienia wroga starają się zastosować rosjanie na Zaporożu. Temu służy twarda obrona na umocnionych pozycjach i co rusz ponawiane kontrataki. Na szczęście Ukraińcy nie walczą tak desperacko i beznadziejnie źle jak wagnerowcy pod Bachmutem – więc nie ginie ich tak wielu. Ale nawet jeśli „mają z górki”, to przed nimi i tak długa, żmudna droga.

—–

Dziękuję za lekturę i przypominam o możliwości wsparcia mojej pisarsko-publicystycznej aktywności – bez Was wszak by jej nie było. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Nz. Leopard 2 gdzieś w rejonie walk/fot. ZSU

Adaptacja

Latem 2007 roku w Afganistanie pojawiły się pierwsze kołowe transportery opancerzone Rosomak. Operujący tam polski kontyngent potrzebował czegoś lepiej uzbrojonego i opancerzonego, niż używane dotąd amerykańskie wozy Humvee. Szybko okazało się, że fabryczny pancerz „rośka” to za mało, że nie chroni on dostatecznie dobrze przed uderzeniami granatów przeciwpancernych, wystrzeliwanych z wyrzutni RPG – i już na miejscu zaczęto doposażać wozy w dodatkowe płyty. Rosomak „spuchł”, miał jednak dość mocy, by poradzić sobie z „nadbagażem”.

Ale wyścig zbrojeń cały czas trwał.

„Problemem są chińskie erpegi z podwójnymi głowicami, które przepalają nawet te wzmocnione pancerze”, pisał mi jesienią 2009 roku kolega z Afganistanu. Ryzyko wymusza kreatywność – i tak załogi rosomaków zaczęły na własną rękę udoskonalać zabezpieczenia. Nie było to nic nowego w najnowszej historii Wojska Polskiego – kilka lat wcześniej, w Iraku, masowo dopancerzano terenówki Honker, wykorzystując w tym celu złomowiska sprzętu po dawnej armii Husajna. W przypadku „rośków” sięgnięto po rozwiązanie w postaci siatki – metalowych prętów na stelażu przymocowanym do burt wozów. Na załączonym zdjęciu widzicie przykład takiej „wojennej inżynierii”. Siatka miała przechwycić nadlatujący granat, zanim doszłoby do penetracji pancerza.

Zaimprowizowana siatka. Afganistan, 2009 rok/fot. Adam Roik

Jakkolwiek zaimprowizowane, rozwiązanie się sprawdzało. W efekcie parę miesięcy później na polskich wozach pojawiły się fabryczne siatki LSO (skrót od: lekki system opancerzenia). Niestety, nie istnieją rozwiązania idealne – moduły LSO się gięły, obrywały, nie chroniły wszystkich elementów wozu, a niekiedy nie wytrzymywały kontaktu z nadlatującym pociskiem. „Erpegi” wciąż „przepalały” pancerze, niekiedy z tragicznym dla załogi i desantu skutkiem. Lecz zasadniczo LSO pozwoliły na znaczące ograniczenie strat.

Oryginalne LSO na Rosomaku. Afganistan, 2010 rok/fot. Adam Roik

Podobnie z pojazdami typu MRAP, lepiej znoszącymi skutki eksplozji min-pułapek. Istotą ich unikalnej konstrukcji było podwozie w kształcie litery „V”, które sprawiało, że znaczna część energii wybuchu rozchodziła się na boki. Stacjonujące w Afganistanie kontyngenty – w tym polski – dysponowały kilkoma typami takich pojazdów. I choć wozy te ocaliły życie wielu natowskich żołnierzy, bywało, że i one zawodziły. W wojnie minowej – jaką był konflikt w Afganistanie – z roku na rok rosła masa ładunków wykorzystywanych przez talibów. Początkowo „sadzili” oni kilkukilogramowe miny-pułapki, później kilkunasto- a następnie kilkudziesięcio-kilogramowe. Zdarzały się IED (zaimprowizowane urządzenia wybuchowe) o masie 200-300 kilogramów, i większe. Na takiego „ajdika” nie pomogłoby żadne opancerzenie – siła eksplozji była tak wielka, że wielotonowe pojazdy rozszarpywało na strzępy.

Lecz i na taką okoliczność istniały sposoby – „djuki”. Duke – jak wygląda prawidłowy angielski zapis nazwy tego urządzenia – to najprościej rzecz ujmując zagłuszarka fal elektromagnetycznych. Zamontowana na pojazdach, znacznie utrudniała odpalenie w ich pobliżu „ajdików” za pomocą radia czy telefonu. Tworzyła niewidoczny parasol, czy jak to się dziś mówi, „bąbel antydostępowy” w odległości kilkudziesięciu metrów od chronionych wozów. „Djuki” włączano przy wyjeździe z bazy, ich dezaktywacja następowała po wjechaniu w bezpieczną strefę (co zwykle gremialnie odnotowywały telefony, informując o odzyskanym zasięgu i otrzymanych wiadomościach tekstowych).

No ale i one miewały „dziury”, a część ładunków talibowie odpalali przy użyciu detonatorów elektrycznych. Więc do samego końca interwencji natowscy żołnierze ginęli na skutek IED, choć śmierć dotknęła ledwie ułamek tych, których bojownicy próbowali uśmiercić.

Adaptacja, adaptacja i jeszcze raz adaptacja. Wojnę przeżywa ten, kto szybciej adaptuje się do warunków pola walki.

—–

Od marca zeszłego roku do dziś armia rosyjska straciła ponad 50 proc. okupowanych terytoriów. Tak wygląda realna skala rosyjskich porażek i ukraińskich sukcesów. Wojsko aspirujące do miana „drugiej armii świata”, mimo początkowych awansów, okazało się w istotnej mierze niewydolne, w wielu obszarach po prostu byle jakie. Tym niemniej wciąż utrzymuje względnie wysoką wartość bojową, o czym Ukraińcy przekonują się każdego dnia. Nie wystarcza ona do realizacji pierwotnych celów wojskowych i politycznych Moskwy – czyli zajęcia i zwasalizowania Ukrainy – ale pozwala na zachowanie status quo: dalszej okupacji części terenów z nadzieją, że uda się je utrzymać do ewentualnych rozmów pokojowych.

Szukając składowych tego „rosyjskiego sukcesu”, należy wskazać kilka rodzajów broni; efektywnie ich wykorzystanie definiuje bowiem sytuację na froncie, na którym brakuje obecnie działań o rozstrzygającym charakterze. W wymiarze strategicznym jest to lotnictwo bombowe, pozwalające rosjanom na rażenie głębokiego ukraińskiego zaplecza. Co dla armii ukraińskiej jest o tyle istotne, że angażuje część jej potencjału do obrony miast – przede wszystkim idzie tu o OPL, której brakuje Ukraińcom na froncie. I nie mam na myśli przenośnych zestawów rakietowych, bo tych obrońcy mają „po korek”, ale nowoczesnych zachodnich systemów średniego zasięgu, które zniwelowałyby rosyjską przewagę w dziedzinie – no właśnie, to kolejny atut rosjan – śmigłowców szturmowych.

Najeźdźcy nauczyli się wykorzystywać z sensem zwłaszcza swoje konie robocze – Ka-52. Operując poza zasięgiem ręcznych wyrzutni rakietowych, wyposażone w kierowane pociski przeciwpancerne kamowy, stanowią poważne zagrożenie dla ukraińskich czołgów i bewupów, także zachodnich typów. Co prawda wszędzie tam, gdzie Ukraińcy podciągają klasyczne zestawy OPL, cudowne właściwości Ka-52 znikają, a one same spadają, ale jako się rzekło – obrońcy mają tu mocno ograniczone zasoby. Dlatego tak ważne są kolejne dostawy zachodnich systemów przeciwlotniczych.

Po prawdzie i rosjanie nie mają zbyt wielkiej swobody – do tej pory utracili ponad 40 Ka-52 (ostatniego dziś rano), czyli połowę z maszyn, którymi realnie dysponowali przed 24 lutego 2022 roku. Kremlowska propaganda (i idący jej tropem polscy wielbiciele ruskiego miru) przekonuje, że wojsko dysponowało przed wojną 140 maszynami, więc straty nie są krytyczne, zwłaszcza że przemysł dostarczył 30 nowych maszyn. I tu mamy do czynienia z bzdurą i kłamstwem, armia rosyjska nie otrzymała bowiem żadnego fabrycznie nowego śmigłowca. Istotnie, do pułków lotniczych trafiło co najmniej kilkanaście Ka-52 wprost z zakładów, ale były to maszyny wcześniej nielotne, które wdrożono do służby po mniej lub bardziej zaawansowanym remoncie. Wszak – należy to podkreślić – nowe-stare „śmigła” są w większości wytrzebione z elementów objętych sankcjami, decydujących o jakości maszyn. Co nie zmienia faktu, że rosjanie wciąż je mają, w dość dużej liczbie, choć nie jest to wyzwanie, z którym ZSU – przy zachodnim wsparciu – nie mogłyby sobie poradzić.

Kolejnym rodzajem broni, który definiuje rosyjską skuteczność na obecnym etapie wojny, są miny. A ściślej – pola minowe, za którymi skryli się rosjanie, zwłaszcza na Zaporożu. Pisałem już o tym w jednym z poprzednich tekstów, więc podkreślę tylko, że w mojej ocenie, gdyby nie ponadnormatywne pola minowe, ukraińscy żołnierze byliby już nad brzegiem Morza Azowskiego. Bo inne właściwości rosyjskiej armii nie wystarczyłyby do ich zatrzymania (czy wręcz – jak kulejąca logistyka – pomogły w przerwaniu „korytarza” i wyizolowaniu Krymu). A tak będziemy świadkami tego scenariusza nie szybciej niż jesienią, i to przy założeniu, że „po drodze” nie nastąpi jakieś polityczne przesilenie.

Wróćmy do rosyjskich atutów – jest pośród nich także dron typu Lancet, wykorzystywany w charakterze amunicji krążącej. W ostatnich miesiącach stał się chyba największym przekleństwem armii ukraińskiej. Za jego pomocą rosjanie starają się niszczyć najbardziej wartościowe elementy wyposażenia ZSU – z jednej strony radary, systemy OPL, z drugiej, działa, czołgi i pojazdy opancerzone produkcji zachodniej. Lancet w konfrontacji z Leopardem nie poraża skutecznością, niemniej potrafi wóz na tyle uszkodzić, że maszyna wymaga wielotygodniowego remontu na głębokich tyłach (przy okazji – dwa „leosie” właśnie przyjechały z Ukrainy do Gliwic, na niezbędne naprawy; tym samym centrum serwisowe dla ukraińskich czołgów niemieckiej proweniencji zainaugurowało działalność). Dużo skuteczniejsze są lancety używane przeciwko holowanym haubicom, jak amerykańskie M-777 – działo, a często i obsługa, zwykle nie przetrwają uderzenia. Ma też ten rodzaj amunicji krążącej spore zasługi w niszczeniu rodzimych krabów. Polska przekazała Ukrainie 72 samobieżne haubice (część w ramach pomocy wojskowej, część jako realizacja międzyrządowego kontraktu, finansowanego z pieniędzy Unii Europejskiej) – do tej pory 20 zostało zniszczonych bądź poważnie uszkodzonych, połowa z nich przez lancety.

Lecz i w tym przypadku nie jest to żadna wunderwaffe. Jest co najmniej kilkanaście dobrze udokumentowanych przypadków, kiedy zaimprowizowane siatki w typie LSO chroniły sprzęt przed uderzeniem lancetów – wpis ilustruje jedno z takich zdarzeń. Masowe stosowanie LSO zapewne znacząco utrudniłoby rosjanom robotę. Oczywiście, siatek nie da się zamontować do wszystkiego – nie sposób ich rozstawić na przykład nad holowaną armatą w ruchu. By znacząco zniwelować skuteczność lancetów Ukraińcy potrzebują czegoś więcej – zagłuszarek. Urządzeń, które „ogłupią/oślepią” drony w ich ostatniej fazie lotu. Nie tylko zresztą lancety, ale też komercyjne bezzałogowce, zaadoptowane do przenoszenia ładunków wybuchowych – w tym obszarze aktywności rosjanie nie pozostają w tyle za Ukraińcami i też je masowo wykorzystują. Ba, na niektórych odcinakach frontu mają w tym zakresie przewagę, gdyż dysponują sprzętem do zagłuszania ukraińskich dronów – co jest ich kolejnym, ostatnim już atutem.

Czy Ukraińcy mają realne szanse, by się z wyzwaniami w postaci dronów i rosyjskich możliwości WRE (skrót od: walka radiowo-elektroniczna) uporać? Kilkanaście dni temu Kijów i Tokio zawarły porozumienie, w ramach którego Japonia zobowiązała się do pomocy wojskowej dla Ukrainy. Przedmiotem dostaw ma być szeroko rozumiana „broń antydronowa” – od systemów kinetycznych po elektroniczne. Mocarstwa zachodnie także dysponują odpowiednią technologią – jej wysłanie do Ukrainy staje się równie ważne jak dostarczanie amunicji.

—–

Dziękuję za lekturę i przypominam o możliwości wsparcia mojej pisarsko-publicystycznej aktywności – bez Was wszak by jej nie było. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Nz. Lancet złapany w siatkę rozpiętą nad krabem/fot. ZSU/Kriegsforscher