Rezerwy

Wiosną 2014 roku armia ukraińska okazała się strukturalnie niewydolna. Wraz z początkiem „operacji antyterrorystycznej” (ATO) do walki nadawało się tylko sto z ponad siedmiuset ukraińskich czołgów, jakoby pozostających w linii. A z dwóch i pół tysiąca maszyn zapasu mobilizacyjnego miażdżąca większość (80-90 proc.) niszczała pod chmurką, wcześniej ogołocona z co cenniejszego osprzętu, sprzedanego za granicę. Żołnierze nie mieli nowoczesnych hełmów i kamizelek, często wręcz brakowało dla nich butów czy innego podstawowego ekwipunku.

Wojsko potrzebowało aż sześciu tygodni, by zebrać minimalne siły – dopiero na początku maja podjęto pierwszą siłową próbę odzyskania Słowiańska, na dobre ATO ruszyła pod koniec tego miesiąca. „W połowie marca po drogach Donbasu zaczęły jeździć pierwsze powolne, smutne kolumny wojskowego sprzętu. Ukraińska armia ściągała siły do obrony wschodnich granic przed rosyjską agresją. Widok przestarzałych, zaniedbanych czołgów i ciężarówek wyprodukowanych w czasach ZSRR rzucał niewesołe światło na stan sił zbrojnych oraz ich zdolność do prowadzenia działań militarnych. Państwo było zdegradowane korupcją i nieefektywnym zarządzaniem, a stan armii odpowiadał ogólnej sytuacji gospodarczej kraju”, piszą Denys Kazanski i Maryna Worotyncewa, autorzy książki pt. „Jak Ukraina traciła Donbas”. Polecam jej lekturę wszystkim, którzy chcieliby zrozumieć przyczyny i przebieg wydarzeń skutkujących powstaniem tzw. ludowych republik.

Do książki wrócę przy innej okazji, a teraz skupmy się na wyjściowej diagnozie: Ukraina, zwłaszcza w czasach Wiktora Janukowycza, była para-państwem. Strukturą, która zdawała się istnieć tylko po to, by grupy oligarchiczne mogły czerpać z jej zasobów. A taka organizacja, choć dysponująca wszelkimi cechami normalnej państwowości, nie potrzebowała silnej armii. Ba, w interesie wszystkich uczestników polityczno-biznesowej gry było osłabianie wojska – bo a nuż któryś z oligarchów mógłby z jego pomocą zdobyć przewagę.

W takich okolicznościach na arenę zmagań z separatystami i armią rosyjską wkroczyły jednostki ochotnicze. Formowane naprędce, na fali patriotycznego wzmożenia, finansowane z publicznych zbiórek i kieszeni bogatych biznesmenów. Ci ostatni dostrzegli bowiem w batalionach jedyny efektywny sposób na zachowanie porządku w rejonach, gdzie prowadzili swoje interesy. Przykładem takich kalkulacji i działań może być Ihor Kołomojski, który żelazną ręką – przy pomocy „dobrowolców” – popędził zwolenników separacji z Dniepropietrowska, zanim miasto na dobre ogarnęła rebelia. Formalnym przypieczętowaniem tych starań była funkcja gubernatora obwodu dniepropietrowskiego, jaką Kijów powierzył „królowi sektora bankowego” (który ostatecznie trafił do pudła, ale to już zupełnie inna historia).

Na prawdziwym froncie formacje ochotnicze nie radziły już sobie tak dobrze. Brutalna lekcja kotła iłłowajśkiego, gdzie doszło do konfrontacji z regularnymi oddziałami armii rosyjskiej, obnażyła słabości „dobrowolców” – przede wszystkim słabe wyszkolenie i wyposażenie. Z czasem jednak oddziały ochotników okrzepły i nie będzie nadużyciem stwierdzenie, że ograniczenie terytorialnej ekspansji rewolty to w dużej mierze ich zasługa. Innymi słowy, mogło być gorzej, ale mogło też być lepiej – gdyby wysiłek obronny państwa w kluczowym momencie mogła podjąć silna armia, a nie pospolite ruszenie. Wtedy sukcesem nie byłoby zahamowanie, a zdławienie prorosyjskiej rebelii.

—–

Zostawmy Ukrainę i przenieśmy się w alternatywną przyszłość – do rzeczywistości wykreowanej przez twórców filmu „Ludzkie dzieci” (tytuł oryginalny Children of Men; obraz miał premierę w 2006 roku, dziś można go obejrzeć na platformach streamingowych).

Jego akcja rozgrywa się w 2027 roku, w dystopicznych realiach, w których ludzie (z niewiadomych przyczyn) stracili zdolność prokreacji. Od 18 lat nie urodziło się ani jedno dziecko, a świat ogarnięty jest chaosem. Wielka Brytania pozostaje jednym z niewielu krajów, gdzie wciąż funkcjonuje rząd, ale i ją targają rozruchy i rebelie. Wojsko brutalnie pacyfikuje wszelkiej maści buntowników – częścią filmu jest kilkunastominutowa sekwencja ataku na budynek zajęty przez domniemanych terrorystów. To skądinąd doskonała batalistyka, ale ja nie o tym.

W szturmowanym obiekcie znajdują się główni bohaterowie, wśród nich młodziutka Kee, która okazuje się świeżo upieczoną matką. Gdy sekret wychodzi na jaw, widok noworodka działa niczym czarodziejska różdżka – ludzie przestają się zabijać. Kee z maluchem przy piersi mija zszokowanych wojskowych, wydostając się ze śmiertelnej pułapki. W tym czasie widzowie przyglądają się twarzom żołnierzy. Scenarzyści doskonale zadbali o szczegóły uniwersum „Ludzkich dzieci”, w bezpłodnym świecie mamy więc armię podstarzałych mundurowych. Mężczyzn w istotnej większości u kresu swoich najwyższych fizycznych możliwości. Uzbrojonych po zęby w nowoczesny sprzęt, a i tak tworzących armię bez przyszłości, wszak pozbawioną dopływu „świeżej krwi”.

—–

A teraz do rzeczy. Koncept armii bez przyszłości – w „Ludzkich dzieciach” stanowiący dopełnienie i logiczny skutek ponurego klimatu niechybnego końca – nie jest li tylko filmowym wymysłem. Dość przyjrzeć się Wojsku Polskiemu. Jak wynika z analiz Fundacji AD ARMA, WP (podobnie jak inne europejskie armie), dramatycznie się starzeje. Polski rekrut ma już średnio 30 lat, mediana żołnierza w służbie czynnej to prawie 40 lat, a rezerwisty 50! 15 lat temu przeszliśmy na model niedużej, zawodowej armii i zawiesiliśmy zasadniczą służbę wojskową (ZSW). To oznacza, że najmłodsi absolwenci „zetki” mają dziś 36 lat i wedle klasycznych wojskowych kryteriów przekroczyli graniczny wiek (35 r.ż.) przydatności jako rezerwiści. A musimy pamiętać, że w ostatnich latach funkcjonowania ZSW „w kamasze” szedł niewielki odsetek męskiej populacji, że masowe szkolenia ustały w latach 90. Stąd bierze się ów średni wiek rezerwisty, stąd wreszcie estymacja, z której wynika, że w razie mobilizacji po 2030 roku zabraknie rezerw osobowych na potrzeby sił zbrojnych RP.

Wydajemy wielkie pieniądze na modernizacje, kupujemy masę nowoczesnego sprzętu, a wciąż nie dbamy o podstawowy parametr – o rozbudowę rezerw. Naprawdę nie ma większego znaczenia, czy WP czasu pokoju będzie liczyć 200 czy 300 tys. żołnierzy – istotniejsze jest to, czy w razie wojny będziemy w stanie w ciągu kilku tygodni wystawić 600-700-tysięczną armię. Nie tylko odpowiednio wyposażoną, ale i wyszkoloną. Raz jeszcze to podkreślę – wyszkoloną; taką, której żołnierze powołani z rezerwy nie będą musieli uczyć się rzemiosła od podstaw, a wystarczy im kilkudniowe wdrożenie. Nie da się tego zrobić bez powrotu do poboru i obowiązkowej „zetki”. I oczywiście, nie mówię o symulowanym szkoleniu, a o solidnie wykonanej robocie. Potrafimy „w te klocki” – kilka tygodni temu czytałem opracowanie z West Point, którego autorzy zachwycali się nad metodami i efektami szkolenia, jakie ukraińscy żołnierze przechodzą w polskich ośrodkach po 2022 roku.

A propos Ukraińców – choć przykład „dobrowolców” z początkowej fazy konfliktu na Wschodzie niesie pozytywny przekaz, jest też ostrzeżeniem. Zdolności obronne państwa nie mogą opierać się o inicjatywy obywateli. O przekonanie, że „jakoś to będzie”, że i Polacy w razie potrzeby masowo włożą mundury. Patriotyczne wzmożenie to klucz do sukcesu mobilizacji, ale kluczem do zwycięstwa na polu bitwy są kompetencje – tak całej armii, jak i pojedynczego żołnierza. O które trzeba zadbać w czasie pokoju, masowo szkoląc 19-20-latków. Spójrzmy znów na Wschód – po obu stronach linii frontu mamy nadreprezentację „dziadków w mundurach”. Istnieje masa uprawnionych wyjaśnień klinczu, w jakim znajdują się obie armie – przeciętny wiek żołnierzy i związane z nim fizyczne ograniczenia to jedna z najważniejszych przyczyn.

—–

Dziękuję za lekturę i udostępnienia! Szanowni, jak wielokrotnie podkreślam, piszę w istotnej mierze dzięki Wam i Waszemu wsparciu. Pomożecie?

Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

Wspieraj Autora na Patronite

Korzystając z okazji chciałbym podziękować swoim najszczodrzejszym Patronom: Maciejowi Szulcowi, Joannie Marciniak, Jakubowi Wojtakajtisowi, Andrzejowi Kardasiowi, Marcinowi Łyszkiewiczowi, Arkowi Drygasowi, Tomaszowi Krajewskiemu, Magdalenie Kaczmarek, Arkadiuszowi Halickiemu, Piotrowi Maćkowiakowi, Bartoszowi Wojciechowskiemu i Monice Rani. A także: Arturowi Żakowi, Łukaszowi Hajdrychowi, Patrycji Złotockiej, Adamowi Cybowiczowi, Wojciechowi Bardzińskiemu, Krzysztofowi Krysikowi, Bognie Gałek, Michałowi Wielickiemu, Jakubowi Kojderowi, Piotrowi Pszczółkowskiemu, Bożenie Bolechale, Marcinowi Gonetowi, Pawłowi Krawczykowi, Joannie Siarze, Aleksandrowi Stępieniowi, Marcinowi Barszczewskiemu, Szymonowi Jończykowi, Annie Sierańskiej, Piotrowi Rucińskiemu, Mateuszowi Borysewiczowi, Tomaszowi Sosnowskiemu, Piotrowi Świrskiemu, Kacprowi Myśliborskiemu, Sławkowi Polakowi, Mateuszowi Jasinie i Grzegorzowi Dąbrowskiemu.

Podziękowania należą się również moim najhojniejszym „kawoszom” z ostatniego tygodnia: Piotrowi Klasińskiemu, Michałowi Baszyńskiemu oraz Czytelnikowi o nicku Krzychoo.

To dzięki Wam powstają także moje książki!

Osoby, które chciałby nabyć najnowszą pt.: „Zabić Ukrainę. Alfabet rosyjskiej agresji”, w wersji z autografem, oraz kilka innych wcześniejszych pozycji (również z bonusem), zapraszam tu. Polecam się w perspektywie świąt i podchoinkowych prezentów!

Nz. Screen z „Ludzkich dzieci”.

„Malcziki”

„Przecież to dzieci…”, pisze Czytelniczka pod jednym ze zdjęć rosyjskich jeńców, wziętych do niewoli w obwodzie kurskim. Ano dzieci; jest ich tam nadreprezentacja po moskalskiej stronie. 18-19 latków, wcielonych do armii wiosną, mających za sobą ledwie podstawowe (unitarne) szkolenie. Albo i nie.

Gdy zaczęła się pełnoskalowa wojna, szybko wyszło na jaw, że w szeregach armii inwazyjnej znaleźli się żołnierze z poboru. Zapewne nie byłoby z tego wielkiej chryi, gdyby „specjalna operacja wojskowa” przebiegła po myśli Kremla. Chłopcy przejechaliby się przez Ukrainę, odbębnili parady w kilku największych miastach i wrócili do domu. Czy nawet zostali jako część kontyngentu okupacyjnego, ale w kraju spacyfikowanym, nieprzejawiającym żadnych form „twardego”, zorganizowanego oporu. Wyszło jak wyszło – Ukraińcy sprawili rosjanom krwawą łaźnię; zdjęcia i filmy przedstawiające przerażonych gołowąsów masowo poddających się do niewoli, wypłynęły już w pierwszym dniu pełnoskalówki.

W rosji zawrzało, putin zwalił winę na wojskowych i ministerstwo obrony, twierdząc, że zgodnie z jego wolą, poborowych w Ukrainie miało nie być. „To nieporozumienie, chłopcy wrócą do rosji, gdzie dokończą służbę”, obiecał. I w sumie słowa dotrzymał, choć w następnych miesiącach nie brakło doniesień o przypadkach rozmaitych nadużyć, w wyniku których poborowi i tak na front trafiali. Tym niemniej, formalnie, działo się to wbrew woli „cara” i oficjalnych dekretów. Wojna (która wojną nie jest…) powinna być domeną ochotników (żołnierzy kontraktowych), no i „mobików” 30 plus; młodzież z przymusowego poboru miała się od niej trzymać z daleka.

To element umowy społecznej między obywatelami a władzą. Część szerszego układu, w ramach którego zwykli rosjanie mają „święty spokój”, w zamian nie krytykując i nie sabotując potencjalnie niepopularnych działań Kremla.

„Dupochron” dla poborowych to efekt rosyjskiej, a wcześniej radzieckiej traumy – fatalnego losu „malczików” wcielanych do wojska, a potem rzucanych na niezwykle brutalne wojny w Afganistanie i Czeczenii, gdzie ginęło ich nieproporcjonalnie dużo, a jeszcze więcej zmagało się później z traumami. „Zmarnowany kwiat młodzieży”, mówiło się jeszcze w czasach sowieckich, a lata przełomu (upadku ZSRR i nastawania rosji) –postępującej brutalizacja życia społecznego, do czego walnie przyczynili się zdegenerowani weterani – tylko wzmocniły tę narrację. Niezależnie od opresyjności obu reżimów – sowieckiego i rosyjskiego – na gruncie tej narracji powstał chyba jedyny oddolny ruch obywatelski, otwarcie krytykujący władzę, stworzony przez matki poborowych. To najlepszy dowód, że los „naszych chłopców” był i jest dla rosjan niezwykle ważny. Na Kremlu nie mieli i nie mają odwagi otwarcie mierzyć się z tą emocją ludu.

Pobór do zasadniczej służby wojskowej odbywa się w rosji dwa razy do roku, wiosną i jesienią. W ostatnim czasie każda z rund skutkuje mobilizacją od 120 do 150 tys. nastolatków. Nim wybuchła wojna w Ukrainie, chłopcy ci przechodzili w miarę przyzwoite przeszkolenie, dziś – gdy z perspektywy generałów są mało bądź w ogóle nieprzydatni, bo nie można ich posłać w bój – karabin często zastępuje łopata. Pół biedy, jeśli ma to jakiś związek ze służbą wojskową – budowaniem koszar czy umocnień – często to po prostu tania siła robocza, na pracy której dorabiają się oficerowie i wszelkiej maści szemrani przedsiębiorcy.

6 sierpnia w obwodzie kurskim – poza nieszczęsnym czeczeńskim Achmatem – stacjonowali nade wszystko tacy właśnie poborowi. W żaden sposób bądź w niewielkim zakresie przygotowani do walki. Tymczasem naprzeciw nich stanęli zaprawieni w boju ukraińscy weterani, w dodatku znakomicie wyposażeni, no i działający w warunkach zaskoczenia. Efekt musiał być (dla rosjan) porażający.

Minęło kilkanaście dni, a „gówniarze” wciąż stanowią istotną większość rosyjskich sił w obwodzie. To ich bowiem w pierwszej kolejności ściąga się w rejon ukraińskiej operacji. Formalnej przeszkody nie ma – prawa (i wola „cara”) gwarantuje poborowym, że nie zostaną wysłani na wojnę za granicę, ale gdy wojna przyszła do nich, to już zupełnie inna sprawa…

Ukraińcy chyba trochę się przeliczyli, zakładając, że w obliczu zagrożenia własnego terytorium, Moskwa zacznie naprędce ściągać frontowe oddziały z Ukrainy. Tak się dzieje, ale poza nielicznymi przypadkami (dotyczącymi głównie „spokojniejszych” odcinków styku wojsk), rosyjskie dowództwo najpierw sięga po stacjonujące w Ukrainie rezerwy. Co docelowo osłabi te pierwszoliniowe formacje – bo ileż można funkcjonować bez uzupełnień i rotacji – ale nie nastąpi to od razu. W kluczowych dla rosjan miejscach w Donbasie jeszcze nie nastąpiło – tam nadal obserwujemy silną rosyjską presję (co wymaga oddzielnego tekstu, w którym zmierzę się z alarmistycznym tonem doniesień niektórych analityków; obiecuję taki materiał po weekendzie).

Wracając do sedna – fakt, iż w obwodzie kurskim nadal mamy nadreprezentację żołnierzy z poboru, oznacza, że Kreml prowadzi bardzo niebezpieczną dla siebie grę. Owszem, najpewniej krzyżuje jakąś część ukraińskich planów, ale zarazem w samym obwodzie ułatwia ZSU robotę. Bo „malcziki”, jakkolwiek wymieszane z przyzwoitym wojskiem, nie będą dla Ukraińców równorzędnym przeciwnikiem. Czyli stan ukraińskiego posiadania będzie się powiększał, w którymś momencie osiągając rozmiar wymagający nieproporcjonalnie dużej mobilizacji potencjału, by zniwelować zagrożenie.

Kolejny element ryzyka to „granie na nerwach” rosyjskiej opinii publicznej. W tamtejszej przestrzeni informacyjnej – mimo iż cenzurowanej – widać poważne emocjonalne wzmożenie. Mówiąc wprost, ruscy są oburzeni tym, że do „łatania dziur” rzuca się poborowych. Da się wyczuć rosnącą świadomość opłakanych skutków tej strategii rosyjskiego dowództwa. Z czego zresztą Ukraińcy zdają sobie sprawę i z premedytacją „dokładają do pieca”. Dziwią Was wypływające co rusz obrazki przedstawiające pojmanych gówniarzy? Mnie nie, to doskonała zagrywka psychologiczna (działania PSY-OPS, jak określa się je w natowskiej nomenklaturze), wykorzystująca rosyjską traumę i status poborowych. „Mamy ich!”, mówią Ukraińcy i więcej mówić nie muszą. Fakt, iż obiektywnie patrząc los rosyjskich jeńców w ukraińskich rękach bywa lepszy niż warunki służby w putinowskiej amii, nie ma tu znaczenia. „Obrobieni” przez propagandę rosjanie żyją w przeświadczeniu, że pojmanych czeka okrutny los.

Na razie proszą putina, by „malczikom” tego losu oszczędził, ale w końcu tego zażądają. Nie, nie spodziewam się jakichś gwałtownych protestów, ale wiem, że kropla drąży skałę. A tych kropel – wszelkich słabości rosji obnażonych przy okazji operacji kurskiej ZSU – sporo się zebrało.

—–

Dziękuję za lekturę! Widzimy się na łączach po weekendzie (no, chyba że wydarzy się coś nadzwyczajnego).

Jeśli tekst Wam się spodobał, udostępniajcie go proszę. Zachęcam też do wspierania mojego raportu – piszę bowiem głównie dzięki Waszym subskrypcjom i „kawom”. Stosowne przyciski znajdziecie poniżej:

Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

Wspieraj Autora na Patronite

Szanowni, to dzięki Wam powstają moje materiały, także książki.

A skoro o nich mowa – gdybyście chcieli nabyć egzemplarze „Zabić Ukrainę. Alfabet rosyjskiej agresji” oraz „Międzyrzecze. Cena przetrwania” z autografem i pozdrowieniami, wystarczy kliknąć w ten link.

Nz. Ukraiński czołg, zdjęcie ilustracyjne/fot. SzG ZSU

Wyzwania

„Wybór jest prosty: albo będziemy mieć do czynienia z pokonaną armią rosyjską wypchniętą za granice Ukrainy, albo ze zwycięską armią rosji stojącą u granic Polski”, stwierdził przed kilkoma tygodniami Radosław Sikorski w rozmowie z gazetą „Bild am Sonntag”. To nieco uproszczona diagnoza, gdyż możliwy jest też trzeci scenariusz – ograniczonych zdobyczy terytorialnych rosjan w Ukrainie. Tym niemniej słowa szefa naszej dyplomacji oddają istotę rzeczy – taką mianowicie, że pokonana Ukraina to dla Rzeczpospolitej ogromne zmartwienie.

Ale czy taki obrót spraw – owo definitywne zwycięstwo rosjan – warto rozpatrywać w kategoriach realnego zagrożenia? Patrząc na bieżące możliwości armii rosyjskiej – nie. Machina wojenna putina nie jest w stanie zniszczyć sił zbrojnych Ukrainy i narzucić okupacji całemu krajowi. Wiele wskazuje na to, że właśnie obserwujemy szczyt wydolności zarówno militarnych jak i gospodarczych rosji. Tymczasem Ukraina twardo się broni, a rosyjskie zyski terytorialne są mniej niż symboliczne.

Po co więc zawracać sobie głowę wizją „ruskich u bram”? A po to na przykład, by podkreślać zasadność dalszej pomocy Ukrainie i scalać wokół tego projektu szerszą koalicję. Przekonanie o konieczności wspierania Kijowa nie zostało dane raz na zawsze. Nawet Polacy – wciąż mocno proukraińscy – nie mają już w sobie takiego zapału dla podtrzymywania ukraińskiego wysiłku wojennego, bo „ile można?” i „ile to kosztuje?”.

No i jest też wymóg uwzględnienia małorealistycznych scenariuszy – wynikający choćby z intelektualnej uczciwości. Ostatecznie mówimy o wojnie, która mimo policzalnego i mierzalnego charakteru, cechuje się również istotną dozą nieprzewidywalności. Trudno mi teraz wskazać zmienne, które mogłyby doprowadzić do gwałtownego załamania się ukraińskiej operacji obronnej, ale definitywnie wykluczyć takiego scenariusza nie potrafię.

A zatem co by było gdyby?

—–

Nie, nie wierzę w to, że armia putina w następnym kroku wtargnęłaby do Polski. Mówiąc wprost, rosjanie są na to (na konflikt z NATO) za słabi – i zapewne już zawsze będą. Ale są dość silni – i byliby tacy po ewentualnym zwycięstwie nad Ukrainą – by podtrzymywać poczucie zagrożenia kolejną wojną. Oczywiście, mogą to robić już teraz – i w ograniczonym zakresie robią – mają bowiem do nas dostęp z północy, z obwodu królewieckiego, i częściowo ze wschodu, z Białorusi. Ale Ukraina absorbuje potencjał rosji do tego stopnia, że odbiera wiarygodność jej pogróżkom. By te miały bardziej „wiążącą moc”, przy granicy musiałoby stać wojsko. Sporo wojska, sama granica zaś być znacznie dłuższa.

Straszenie Polaków i społeczności międzynarodowej niechybnie przyniosłoby negatywne skutki. Niepewność egzystencjalna napędziłaby emigrację – wewnętrzną i zewnętrzną – wygasiła istotną część aktywności ekonomicznej na wschodnich rubieżach Rzeczpospolitej, ba, status Polski jako kraju wysokiego ryzyka oznaczałby skokowy spadek zagranicznych inwestycji i wycofanie dużej części dotychczasowego kapitału. Inicjowany przez Moskwę kryzys migracyjny, z którym mamy do czynienia przy granicy z Białorusią, dotknąłby kolejne obszary Rzeczpospolitej. Zmusiłby służby do jeszcze większego wysiłku organizacyjnego, państwo zaś do kolejnych inwestycji w graniczne zabezpieczenia.

A przecież nie byłyby to jedyne dodatkowe koszty. Kilkanaście dni temu rząd zapowiedział realizację programu „Tarcza Wschód”, który przewiduje budowę umocnień i przeszkód terenowych przy granicy polsko-rosyjskiej i polsko-białoruskiej. Ma to potrwać trzy lata i kosztować 10 mld zł. No to teraz wyobraźmy sobie, że „Tarcza…” musi objąć kolejne obszary i że nie mamy komfortu w postaci dużej ilości czasu, bo „rosjanie już tu są”.

Ich obecność, groźny i bardziej niekorzystny układ granic wymuszałby pośpiech także w innych obszarach związanych z bezpieczeństwem. Sporo ostatnio kupujemy, przezbrajając wojsko w lepszej jakości sprzęt, ale dekady zaniedbań i zakres koniecznej modernizacji sprawiają, że mamy armię „w proszku”. Starego sprzętu posłanego do Ukrainy już nie ma, nowego w dużej mierze jeszcze nie ma. Mozolnie odbudowujemy zdolności przemysłu obronnego, nadal pozwalając sobie na finansowanie innych przedsięwzięć kosztem zbrojeniówki. W omawianym scenariuszu wydatki publiczne inne niż obronne zostałyby w istotnej mierze ograniczone. Odczuwalna jakość życia Polaków bez wątpienia by spadła.

Wielu młodych trafiłoby w kamasze. Wojna w Ukrainie pokazuje, jak istotne jest posiadanie licznych rezerw. Polska ich nie ma, bo 16 lat temu zawiesiliśmy zasadniczą służbę wojskową. Co jakiś czas mówi się o konieczności przywrócenia tego obowiązku, lecz politykom brakuje odwagi i woli. Polacy w większości nie chcą brać na siebie takiego zobowiązania – dlatego kończy się na słowach. W realiach „ruski u bram” na grymaszenie w temacie „zetki” nie byłoby miejsca.

A to ledwie niektóre niedogodności…

—–

Dziękuję za lekturę! A gdybyście chcieli wesprzeć mnie w dalszym pisaniu, polecam się na dwa sposoby. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

Wspieraj Autora na Patronite

Szanowni, to dzięki Wam powstają moje materiały, także ostatnia książka.

A skoro o niej mowa – gdybyście chcieli nabyć „Zabić Ukrainę. Alfabet rosyjskiej agresji” z autografem, wystarczy kliknąć w ten link.

Zdjęcie ilustracyjne, Kraby na ćwiczeniach/fot. 18 DZ

Beneficjent

Jesienią 2015 r. wojska lądowe Sił Zbrojnych RP dysponowały trzema dywizjami (11., 12. i 16.). Osiem lat później dywizji jest sześć, z czego dwie (1. i 8.) na papierze, na początkowym etapie formowania, a jedna (18.) w trakcie budowy. Plany mamy więc ambitne, a dla lepszego zobrazowania ich skali posłużmy się danymi statystyczno-ewidencyjnymi.

W polskich realiach dywizja to około 15 tys. ludzi. Sześć dywizji to niemal 100 tys. żołnierzy, co wraz z innymi jednostkami wojsk lądowych oraz personelem pozostałych rodzajów sił zbrojnych (lotnictwa, marynarki, wojsk specjalnych i obrony terytorialnej) i komponentów specjalistycznych (oddziałów cyber-obrony i żandarmerii wojskowej) daje nam 300-tysięczną armię. O takiej liczbie żołnierzy – jako docelowej na czas pokoju – mówią zresztą politycy ustępującego obozu władzy.

Co to oznacza w wymiarze technicznym? Sześciodywizyjna struktura wiąże się z koniecznością posiadania 1,8 tys. czołgów oraz 3 tys. wozów bojowych i transporterów opancerzonych (w równych proporcjach gąsienicowych i kołowych). Oznacza również, że winniśmy mieć ponad 800 samobieżnych armato-haubic i drugie tyle wieloprowadnicowych wyrzutni rakietowych. Z takim arsenałem – i przy założeniu, że mówimy o sprzęcie wysokiej jakości – rzeczywiście byłaby to najsilniejsza armia lądowa w Europie. Wziąwszy pod uwagę to, czym WP dysponuje obecnie (a co trzyma odpowiednie parametry) oraz już realizowane kontrakty (czyli sprzęt, który trafi do jednostek w ciągu najbliższych pięciu lat), osiągnięcie takiego statusu wymagałoby zakupu dodatkowych ponad tysiąca czołgów i… 2,5 tys. wozów bojowych i transporterów. A do tego 500 wyrzutni i blisko 400 armato-haubic. Słowem, wydatków liczonych w setki miliardów złotych, a przecież wielkie potrzeby mają także inne rodzaje sił zbrojnych. Dość wspomnieć absolutnie niezbędne dla zabezpieczenia interesów morskich RP fregaty „Miecznik”, które realnie będą nas kosztować co najmniej 15 mld zł.

Zostawmy jednak finansową niepewność i skupmy się na kwestii zasobów ludzkich. Trzy dywizje to 45 tys. żołnierzy, co z grubsza odpowiadało liczebności wojsk lądowych w 2015 r. Tyle że w „lądówce” było wówczas jeszcze kilka samodzielnych brygad, z których każda mogła liczyć po 3-4 tys. wojskowych. „Mogła” to słowo-klucz – miażdżąca większość związków taktycznych WP (pułków, brygad, dywizji) funkcjonowała w realiach niepełnych stanów. Poziom ukompletowania liniowych jednostek wahał się w przedziale między 40 a 80 proc., część z nich była z zasady skadrowana (posiadała minimalną obsadę przewidzianą do rozwinięcia w razie mobilizacji). To w takich okolicznościach bogactwo liczby jednostek nie kolidowało ze szczupłością ich obsady. Co ma kluczowe znaczenie, gdy uświadomimy sobie, że dziś sytuacja wygląda tak samo.

Szczegółowe dane o przepływach kadrowych są niejawne, ale wystarczy prześledzić ścieżki karier oficerów średniego i wyższego szczebla 18. Dywizji Zmechanizowanej, by stało się jasne, że w istotnej mierze „posiliła się” ona ludźmi z innych jednostek. Obietnice szybszych awansów, nowe wyzwania czy choćby kalkulacja, że w dywizji będącej oczkiem w głowie władzy służba może być bardziej intratna, zrobiły swoje. Identyczny proces drenażu kadr obserwowaliśmy, gdy ruszał projekt „WOT”. W efekcie nawet w brygadach oddawanych do dyspozycji NATO/UE, posyłanych na międzynarodowe misje, istnieje sporo wakatów. Ba, kreatywna księgowość pozwala na policzenie jednego człowieka razy dwa – gdy na przykład w jednej kompanii jest na etacie strzelca, a do drugiej oddelegowano go na etat kierowcy ciężarówki.

Taki stan rzeczy skutkuje przeciążeniem obowiązkami, spadkiem morale, odejściami ze służby. W ujęciu całościowym pokazuje, jak trudnym wyzwaniem jest powiększanie armii. Presja na rekrutacyjny sukces wybranej jednostki niechybnie oznacza problemy kadrowe gdzie indziej. Obfitość ludzkiego rezerwuaru – kobiet i mężczyzn zdolnych do służby wojskowej – jest bowiem pozorna. Co z tego, że mamy w Polsce kilkanaście milionów potencjalnych żołnierzy, skoro młodzież nie garnie się w kamasze? Proces formowania 18. DZ jest zaawansowany w dwóch trzecich (przewidziano go na lata 2019-2026), a dywizja nie powstaje od zera. Przy współczesnych uwarunkowaniach demograficznych i kulturowych 200 tys. ludzi pod bronią – czyli niewiele więcej niż mamy obecnie uwzględniając WOT – to dla sił zbrojnych szklany sufit. Budowanie dwóch kolejnych dywizji – od podstaw, bez wykorzystania istniejących jednostek – wydaje się więc przedsięwzięciem nie do zrealizowania.

Pytanie, czy rzeczywiście potrzebujemy 300-tysięcznego wojska? W latach 2014-22 armia ukraińska (ZSU) liczyła zwykle ćwierć miliona żołnierzy, z których jedna piąta była stale zaangażowana w konflikt na Donbasie. Gdy nastąpiła pełnoskalowa inwazja, Kijów ogłosił mobilizację. W ciągu kilku tygodni wojsko rozrosło się do pół miliona, dziś – z uwzględnieniem formacji tyłowych – liczy sobie 700 tys. ludzi. Armia takich rozmiarów wystarczyła, by Ukraina ocaliła niepodległość, choć nie obyło się bez poważnych strat terytorialnych.

Jak to się ma do sytuacji Polski? Ano tak, że liczy się nie tyle stan liczebny wojska czasu pokoju, co jego możliwości mobilizacyjne. Zamiast fiksować się na 300-tysięcznej zawodowej armii, państwo polskie powinno położyć nacisk na budowanie rezerw – na krótkotrwałe, powtarzalne i częste ćwiczenia dla licznej populacji dorosłych Polaków. Najlepiej obu płci. Tak, by te 200 tys. zawodowców zostało w razie potrzeby wsparte przez kolejne 500-600 tys. przyzwoicie wyszkolonych rezerwistów. Można by to zrobić, traktując dwie nowopowołane dywizje nie jako jednostki liniowe, ale centra szkoleniowe. Szkieletowe obsady uzupełniałyby wówczas kolejne roczniki rekrutów. Koncept dywizji szkolnych/szkoleniowych nowy nie jest, choć w najświeższej historii wojskowości ich istnieniu zwykle towarzyszyło zaangażowanie danego państwa w otwarty konflikt zbrojny. Polska na wojnie nie jest, ale też środowisko bezpieczeństwa, w jakim funkcjonujemy, nie daje nam luksusu korzystania z dywidendy pokoju.

Otwartym pozostaje pytanie, czy wspomniane szkolenie rezerw da się efektywnie przeprowadzić bez powrotu do obowiązkowej zasadniczej służby wojskowej. Moim zdaniem nie.

Przykład ukraiński mówi nam coś jeszcze.

Co konkretnie? O tym w dalszej części tekstu, który opublikowałem w portalu Interia.pl – znajdziecie go pod tym linkiem.

Nz. Wyrzutnia Langusta podczas ćwiczeń Anakonda/fot. Adam Roik, DGRSZ

Kwalifikacja

Już nie pobór, a kwalifikacja. Już nie te emocje, ale wciąż stawać przed komisją wojskową trochę strach. Bo a nuż wezmą na ćwiczenia…

Jako urodzony w „środkowym Gierku”, wezwanie z Wojskowej Komisji Uzupełnień (WKU) odebrałem w połowie lat 90. Armia była w trakcie „humanizacji”, budżet państwa zaś w marnej kondycji, wymuszającej cięcia wydatków. Zimna wojna przebrzmiała, wojsko w dotychczasowym kształcie powszechnie uchodziło za zbędne. Kasowano jednostki, sprzęt, służbę zasadniczą skrócono z 24 do 18, a następnie do 12 miesięcy (później nawet do dziewięciu, ale to już w innej epoce). Mimo to pośród młodych mężczyzn o „zetce” nadal mówiło się jako o „przerwie w życiorysie”, armię określając mianem „syfu”. „Naprawdę chcesz iść do syfu!?”, pytali mnie zdumieni koledzy. Chciałem. Planowałem odbyć służbę zasadniczą, a potem – jak to się wówczas mówiło – „na stałe zaczepić się w wojsku”. Życie wybrało inne tory, ale wtedy – wiosną 1995 r. – należałem do mniejszości w gronie poborowych – tych, którzy „nie kombinowali”.

Niepożądany ślad w papierach

Kombinowano na różne sposoby, najmniej wyrafinowanym, ale i najpewniejszym była łapówka. W „moich czasach” przede wszystkim pieniężna – wraz z kresem socjalistycznej „gospodarki niedoboru”, wziątki typu świńska półtusza straciły rację bytu. A i materialne apetyty się zaostrzyły. Do przekupywania członków komisji dochodziło z rzadka, zwykle korupcyjny mechanizm sprowadzał się do uprzedniego nagromadzenia „mocnych papierów”. Najlepiej, i najczęściej, medycznych. Nie mieliśmy Internetu, ale adresy zaprzyjaźnionych lekarzy zdobywało się bez trudu. Gwoli uczciwości wspomnieć należy o nielicznych medykach, którzy wystawiali zaświadczenia za darmo, traktując tę działalność jako rodzaj obywatelskiej powinności. W cenie były świadectwa leczenia chorób serca, nerek, kręgosłupa, potwierdzające wady wzroku i słuchu, im gorsze, tym lepiej. Dobrze było mieć kwity na schorzenia neurologiczne (np. padaczkę), najlepiej – z uwagi na kłopotliwą weryfikację – tzw.: żółte papiery. Choroby psychiczne wybornie sprawdzały się w kasowaniu z listy poborowych.

Poza koniecznością dysponowania odpowiednimi funduszami, tak radykalna metoda miała jeszcze inną słabość – ślad w papierach. Urzędowo potwierdzona choroba czy uzależnienie (niemało poborowych udawało narkomanów lub alkoholików) mogła w przyszłości odbić się czkawką, np. podczas starań o pracę. Stąd inne sposoby, niekiedy desperackie, jak próby samookaleczeń. Złamana ręka lub noga w końcu się goiły, więc dawały jedynie czasowe odroczenie. Taki sam charakter miał wybieg ze zdobywaniem wykształcenia. Kontynuacja nauki – w szkole pomaturalnej lub na studiach – to dwa do sześciu lat zwolnienia (więcej w przypadku „wiecznych studentów”). W PRL-u absolwenci wyższych uczelni zwykle i tak trafiali w kamasze – choć na krócej. W III RP ścieżka edukacyjna z roku na rok dawała coraz większe gwarancje przeniesienia do rezerwy bez odbycia służby, by na początku nowego wieku stać się niezawodnym rozwiązaniem. W efekcie, w ostatnich latach „zetki”, w szeregi trafiały dwa rodzaje rekruta. Fascynaci, z których część traktowała służbę jako bramę do zawodowstwa, oraz ci, którzy z braku życiowej zaradności nie potrafili się z „woja” wykpić. Problemy szkoleniowe i wychowawcze, jaki ów stan rzeczy generował, zasługują na odrębny artykuł.

Szeroki rezonans w Internecie

A jak jest dziś? Powszechnego poboru nie ma – zawieszono go w 2008 r. Od zeszłego roku nie ma również WKU – zastąpiły je centra rekrutacyjne. Wprowadzona w marcu 2022 r. „Ustawa o obronie ojczyzny” wyróżnia kilka rodzajów służby ochotniczej – jest wśród nich także dobrowolna (i odpłatna), dwunastomiesięczna „zetka”. Wojsko jest zatem dla chętnych – zainteresowanych służbą na stałe bądź tylko na jakiś czas – ale to nie znaczy, że armia rezygnuje z budowania rezerw. Byli zawodowcy i ochotnicy to za mało, żeby myśleć o odpowiednio licznym rozwinięciu mobilizacyjnym sił zbrojnych na czas wojny lub kryzysu. Stąd konieczność ewidencjonowania zasobów ludzkich, zebrania informacji o stanie zdrowia obywateli pod kątem ich przydatności dla armii. Służy temu rokroczna kwalifikacja wojskowa, która tym różni się od poboru, że nie skutkuje obowiązkowym wcieleniem. Objęci nią mężczyźni i wybrane grupy kobiet otrzymują cztery różne kategorie zdrowia (A, B, D, E – gradacja następuje w porządku alfabetycznym, od zdolnych po trwale niezdolnych). Kwalifikowani nadający się do służby (bezwzględnie bądź w określonych warunkach), z nadanym stopniem szeregowego trafiają do tzw.: rezerwy pasywnej. Nie otrzymują książeczek wojskowych i nie składają przysięgi.

W tym roku kwalifikacja ruszyła 17 kwietnia i potrwa do 21 lipca, obejmując przede wszystkim mężczyzn z rocznika 2004. Obowiązkowi kwalifikacji podlegają także kobiety i mężczyźni urodzeni w latach 1999–2004, z umiejętnościami zawodowymi przydatnymi w służbie wojskowej. Mowa tu m.in. o lekarzach, weterynarzach, psychologach, rehabilitantach, radiologach, diagnostach laboratoryjnych, informatykach, nawigatorach czy tłumaczach. Specjalistach z już wydanymi dyplomami albo kończących edukację w bieżącym roku szkolnym/akademickim. W sumie, jak wynika z danych ministerstwa obrony, to 230 tys. osób – z racji wieku i cech społecznych bardzo aktywnych w cyfrowym świecie. O czym wspominam, bo okazuje się, że wezwania do centrów rekrutacji oraz doniesienia prasowe na temat kwalifikacji, szeroko rezonują w Internecie. „Czy mogę nie stawić się przed komisją?”, „co zrobić, żeby dostać kategorię E?”, „czy kwalifikacja oznacza, że wezmą mnie do wojska?”, pytają internauci. W dyskusjach czuć nerwowość, trochę przypomina to atmosferę towarzyszącą niegdyś poborowi, choć warto zauważyć, że pośród źródeł lęków znajduje się również widmo eskalacji rosyjsko-ukraińskiego konfliktu. Coś, czego „stare roczniki” rekrutów bać się nie musiały…

Ryzyko doprowadzenia siłą

Jednak nie o wojnę głównie chodzi, a o bardziej przyziemne sprawy. Pasywna rezerwa ma się szkolić – na jak najczęstsze i najliczniejsze ćwiczenia naciska generalicja. Zgodnie z „Ustawą o obronie ojczyzny” „pasywnych” można powołać na ćwiczenia jednodniowe i krótkotrwałe – trwające nieprzerwanie do 30 dni; długotrwałe – trwające nieprzerwanie do 90 dni; rotacyjne – trwające łącznie do 30 dni i odbywane z przerwami w określonych dniach w ciągu danego roku kalendarzowego. Z reguły wojsko poprzestaje na ćwiczeniach krótkotrwałych, najczęściej dwutygodniowych. „Taka forma szkolenia spotyka się ze sporym oporem społecznym” – pisze portal Trójmiasto.pl. „Przedsiębiorcy obawiają się o swoje biznesy, które będą musieli zostawić na czas ćwiczeń, również pracownicy etatowi, którym przysługuje na ten czas bezpłatny urlop, nie garną się do zamiany codziennych obowiązków na kilka lub nawet kilkadziesiąt dni w jednostce. Potwierdzają to wyniki naszej ankiety. Internauci spytani o to, co by zrobili, gdyby dostali wezwanie na ćwiczenia, najczęściej wybierali opcję ‘wymigam się’ (61% odpowiedzi)” – czytamy. Lokalne medium i społeczność? Owszem, ale wyniki nie odbiegają od rezultatów profesjonalnych badań ogólnopolskich. 58,5% Polaków nie chce przywrócenia obowiązkowej służby wojskowej – wynika z sondażu United Surveys dla RMF i „Dziennika Gazety Prawnej”, przeprowadzonego w lutym br. MON nie ma takich planów, ale pytania o „zetkę” są papierkiem lakmusowym stosunku Polaków do powinności związanych z obronnością (tych wymagających założenia munduru).

Teoretycznie w 2023 r. wojsko może powołać na ćwiczenia nawet 200 tys. osób – tyle że to górny limit, tożsamy z zapisem obowiązującym w minionym roku. A czy w 2022 r. zapędzono na poligony 200 tys. rezerwistów? Nie, wojsko nie przedstawia dokładnych danych, ale wiadomo, że była to dużo mniejsza pula. W 2023 r. zapewne również skończy się na kilku-kilkunastoprocentowym wykorzystaniu limitu. Dość zauważyć, że MON w ramach dobrowolnej zasadniczej służby wojskowej chciałby w bieżącym roku przeszkolić niemal 29 tys. osób, a budżet ministerstwa z gumy nie jest, bazy szkoleniowej (i personelu) też nie da się z miesiąca na miesiąc pomnożyć. Niezależnie od tych uwarunkowań, warto mieć świadomość, że osoba, która nie stawi się na kwalifikację, może zostać doprowadzona przed komisję siłą, a sam czyn uznawany jest za wykroczenie i podlega karze ograniczenia wolności albo grzywny. Z kolei niestawienie się na ćwiczenia rezerwy to ryzyko nie tylko kar pieniężnych, ale i trzech lat więzienia.

—–

Zbieranie informacji i ich opracowywanie to pełnowymiarowa praca. Będę zobowiązany, jeśli mnie w tym wesprzecie. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Korzystając z okazji chciałbym podziękować swoim najszczodrzejszym Patronom: Bartoszowi Wojciechowskiemu, Maciejowi Szulcowi, Przemkowi Piotrowskiemu, Andrzejowi Kardasiowi, Jakubowi Wojtakajtisowi, Magdalenie Kaczmarek i Piotrowi Maćkowiakowi. A także: Remiemu Schleicherowi, Grzegorzowi Dąbrowskiemu, Arturowi Żakowi, Bernardowi Afeltowiczowi, Justynie Miodowskiej, Marcinowi Pędziorowi, Michałowi Wielickiemu, Monice Rani, Jarosławowi Grabowskiemu, Bożenie Bolechale, Piotrowi Pszczółkowskiemu, Aleksandrowi Stępieniowi, Joannie Siarze, Szymonowi Jończykowi, Tomaszowi Sosnowskiemu i Mateuszowi Jasinie.

Podziękowania należą się również najhojniejszym „Kawoszom” z ostatnich ośmiu dni: Maciejowi Jakóbiakowi, Arkadiuszowi Wiśniewskiemu, Janowi Domanikowi i Zbigniewowi Cichańskiemu.

Szanowni, to dzięki Wam – i licznemu gronu innych Donatorów – powstają moje materiały!

Nz. Żołnierze 6. Brygady Powietrznodesantowej podczas uroczystego apelu. Zdjęcie ilustracyjne/fot. Marcin Ogdowski