Idiota

W lesie, w pobliżu wyludnionej wioski w obwodzie donieckim, oddział armii ukraińskiej odnajduje masowy grób. A w nim kilkadziesiąt ciała bestialsko zamordowanych żołnierzy ZSU. Rząd w Kijowie obarcza winą separatystów i rosję, których oddziały zostały wyparte z tego obszaru kilka dni wcześniej. Świat się oburza, o sprawie donoszą wszystkie najważniejsze media.

Sposób, w jaki potraktowano ofiary – pętając im dłonie drutem i strzelając w potylicę – w Polsce przywołuje wspomnienia o mordzie katyńskim…

Tymczasem wspierani przez Moskwę rebelianci odpierają zarzuty i… odbijają utracone tereny. Na jaw wychodzą też informacje, które burzą dotychczasowy obraz wydarzeń.

Kto zatem stoi za zbrodnią? Jakie były jej okoliczności? Komu zależy na tym, by ich nie ujawniać? O tym jest moja powieść pt.: „Uwikłani”.

Napisałem ją w 2015 roku, to pokłosie moich pierwszych wyjazdów do Donbasu. Dzieje się w realiach ówczesnego konfliktu, choć nieco podkręcam dynamikę militarnych zdarzeń (kreślę scenariusz poważnej próby rekonkwisty i rosyjskiej na nią odpowiedzi). Opowieść snuję przez pryzmat losów czwórki Polaków, uwikłanych w wojnę po obu stronach barykady. Jedna z postaci to walczący w szeregach gwardii narodowej Ukrainy Michał Domański – i to on jest bohaterem poniższego fragmentu.

Obiecałem Czytelnikom, że „Uwikłanych” – z dedykacją i pozdrowieniami – wstawię do oferty na Patronite. Książkę można już zamawiać (oto aktywny link), a na zachętę podrzucam krótką opowieść z pierwszych kart tej historii.

*          *          *

Okolice Słowiańska, obwód doniecki, 21 lipca

Dowódca batalionu okazał się idiotą. Dobrym człowiekiem, ale idiotą – tak o pyzatym, czterdziestoletnim pułkowniku myślał tego ranka Domański. Siedział właśnie nad kawą, przy pomocy której próbował przepędzić zmęczenie po nieprzespanej nocy.

„Po najgorszej nocy w życiu” – Michał czuł, że znów zbiera mu się na mdłości. Właściwie to nie miał już czym rzygać, bo całą zawartość żołądka oddał kilka godzin wcześniej na leśną ściółkę. Ale skurcze nie odpuszczały, pobiegł więc za dom, wydalając z siebie niewielkie ilości kipiącej żółci.

– W porządku? – Wadim przyglądał mu się uważnie.

Domański pokręcił głową.

– Sam widzisz – odpowiedział.

– Nos do góry. – Lekarz podał Michałowi niedużą manierkę. – Flaki masz podrażnione, ale weź łyka, dobrze ci zrobi.

– Nie, nie chcę wódki. – Domański aż wzdrygnął się na samo wyobrażenie smaku alkoholu. – To prawda, że mają nas jeszcze dziś wycofać? – zapytał.

Wadim wzruszył ramionami.

– Tak mówią ludzie, ale czy tak będzie? – Medyk wziął haust wyskokowego napoju. – Organizacja to nie jest silna strona naszego wojska – dodał, znów przechylając manierkę. – Ale o tym przecież wiesz. – Wytarł usta dłonią.

– Oj, kurwa, wiem… – Michał skrzywił twarz w smutnym uśmiechu. Bałagan i niekompetencja, których świadkiem był przez ostatnie kilkanaście godzin, brutalnie obnażyły słabość już nie tyle wojska, co całego ukraińskiego państwa.

Informacja o makabrycznym znalezisku trafiła do kwatery głównej operacji antyterrorystycznej późnym popołudniem. „Nie ruszać – czekać!” – brzmiał lakoniczny rozkaz dowództwa ATO. Sztab Generalny, który również został poinformowany o zdarzeniu, rozkazał z kolei „natychmiast ustalić liczbę ofiar”. Czego nie dało się zrobić bez rozkopania grobu. Dowódca brygady, w skład której wchodził batalion Domańskiego, kazał więc kopać, i wysłał na miejsce dwóch prokuratorów. Ci, przez komórkę, skontaktowali się z dowódcą batalionu, radząc mu, by… nie rozpoczynał ekshumacji, póki na miejscu nie zjawi się ekipa dochodzeniowa ze sztabu ATO. Zdezorientowany i wściekły pułkownik rzucił telefonem o najbliższe drzewo, niszcząc aparat – i wtedy po raz pierwszy okazał się idiotą. Bo zamierzał wykonać rozkaz dowódcy brygady, który w międzyczasie zmienił zdanie, ale z jakichś powodów nie mógł tego zakomunikować przez radio, a próbował przez komórkę.

Chłopcy z kompanii Michała zaczęli więc odgarniać ziemię, odkrywając sześć kolejnych ciał. Więcej nie zdołali, bo choć udało się zorganizować reflektory, wieczorem prace wstrzymano. Stało się to na wniosek prokuratorów z Kijowa, którzy na pokładach śmigłowców lada moment mieli dotrzeć na miejsce. Gdy już przylecieli, jeden ze śledczych zrugał potwornie żołnierzy z łopatami, a pułkownika zapytał wprost, czy przypadkiem nie zależy mu na zacieraniu śladów.

Wtedy dowódca batalionu wyszedł na idiotę po raz drugi, bo zgodnie z prawdą powołał się na rozkaz dowódcy brygady. Ten, obecny już na polanie, zwalił winę na Sztab Generalny, a pułkownikowi – z dala od śledczych ze stolicy – zapowiedział rychły koniec kariery w szeregach gwardii narodowej.

A potem zaczął się kolejny cyrk.

Sprawa nagle okazała się bardzo pilna. Z jakiegoś powodu do rana miano wydobyć z grobu wszystkie ciała. Ponoć dowództwo ATO spodziewało się kontrataku rebeliantów, którzy przegrupowywali swoje siły kilka kilometrów dalej. Ekshumację powinny przeprowadzić profesjonalne ekipy, ale do północy udało się ściągnąć tylko kilku techników policyjnych z pobliskiego Słowiańska. Przez jakiś czas była jeszcze nadzieja, że dołączą do nich koledzy z sąsiedniego Kramatorska, lecz ci zapadli się pod ziemię podczas niedawnych walk o miasto. Mówiono, że przynajmniej niektórzy przyłączyli się do separatystów i razem z nimi wycofali się na wschód.

Prokuratorzy poprosili więc o pomoc żołnierzy. Ochotników, którzy wyciągali ciała do szóstej nad ranem. Wojskowi pracowali w maseczkach, które nie chroniły przed smrodem, i w rękawiczkach tak szczelnych, że po godzinie ich dłonie wyglądały jak galareta. Ale nikt nie narzekał – niemal cała kompania Domańskiego stawiła się na polanie, by na zmianę brać udział w ekshumacji. Michał czuł autentyczną dumę, wspominając teraz tę niezwykłą solidarność.

Zwłoki układali na brezentowych płachtach, równiutko, jedne przy drugich, okrywając je pałatkami. W nogach ciał położyli foliowe woreczki, do których trafiła zawartość kieszeni zamordowanych oraz kartonowe tabliczki z imieniem, otczestwem, nazwiskiem i stopniem. Te ostatnie były tylko przy dwudziestu ośmiu ciałach – czterech chłopaków nie udało się zidentyfikować na podstawie rzeczy osobistych.

O siódmej rano, gdy wszyscy spodziewali się przyjazdu zapowiadanych od dawna chłodni, na skraju zdobytego dzień wcześniej przysiołka wylądował śmigłowiec Mi‑17. Domański od razu poznał charakterystyczne logo wymalowane na burcie. Maszyna latała w barwach należącej do prezydenta Ukrainy telewizji KRAW‑SAT. Chwilę później pokład helikoptera opuściła ekipa reporterska, z gwiazdą ukraińskich mediów Sandrą Tarasiuk na czele. „Kto inny miałby poinformować naród o bestialskiej zbrodni separatystów, albo nawet samych Rosjan, jeśli nie pupilka Witalija Krawczenki?” – przyszło wówczas do głowy Michałowi.

Wtedy też uznał, że wie już, skąd naprawdę wzięła się presja, by jak najszybciej wydobyć ciała. „Gdyby zostawić zwłoki w oryginalnym ułożeniu, jedne na drugich, trudno byłoby ukazać skalę zbrodni” – kalkulował. Jednak Domański – jak się niebawem przekonał – niewiele wiedział o zasadach „robienia telewizji”. Tarasiuk bowiem, imponując dziesiątkom mężczyzn, którzy spodziewali się widoku mdlejącej paniusi, bez cienia emocji przeszła wzdłuż szeregu martwych ciał. I ku zdumieniu zebranych zaczęła krzyczeć, że ekipa ekshumacyjna powinna zostawić przynajmniej część zwłok w grobie. I nie zdejmować im drucianych pęt.

Pyzaty pułkownik stał obok czarnowłosej, długonogiej gwiazdy i długo milczał. Aż wreszcie nie wytrzymał i wrzasnął: „I co!? Mamy im znów zadrutować ręce!? Wrzucić z powrotem do grobu!?”. To wtedy, po raz trzeci, okazał się idiotą. Gdy Sandra Tarasiuk, w towarzystwie prokuratorów z Kijowa i kilku generałów ze sztabu ATO, paliła papierosy na skraju polany, żołnierze przenosili ciała szesnastu ofiar do grobu. W dole zaś inni wojskowi, w tym Domański, zakładali zabitym druty na ręce.

To, co wydarzyło się później, było na swój sposób jeszcze bardziej przejmujące. Michał w każdym razie czuł ciarki na plecach na wspomnienie tej sytuacji. Dowódca batalionu sam chwycił za łopatę i zaczął przysypywać zwłoki zgodnie z sugestiami operatora kamery. „Ja to nawet rozumiem” – mamrotał pod nosem. „W wojnie propagandowej liczą się mocne obrazy. A ludziom trzeba pokazać grozę tego, co się tutaj stało. Trzeba, prawda?” – pytał Domańskiego i innych podwładnych. „Rozumiem, rozumiem, rozumiem” – powtarzał jak nawiedzony, wciąż operując łopatą. I płakał.

Czyta się? Ta powieść zebrała sporo dobrych recenzji i wciąż odkrywana jest przez nowych Czytelników. Ufam, że właśnie znalazłem kolejnych.

Jutro wracam do bieżącego raportowania. A już dziś polecam Waszej uwadze poniższe przyciski – piszę bowiem głównie dzięki Waszym subskrypcjom i „kawom”. Za które wszystkim pięknie dziękuję!

Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

Wspieraj Autora na Patronite

To dzięki Wam powstają także moje książki!

Nz. Okładka książki/Warbook/fot. Darek Prosiński

Wiatr…

W styczniu 2023 roku wraz z grupą wolontariuszy udaliśmy się do frontowego wówczas Bachmutu – wieźliśmy pomoc humanitarną oraz drony dla wojska (działającej na tym odcinku grupy „Madziara”). W drodze powrotnej, w okolicach wyzwolonego jesienią 2022 roku Iziumu, stanęliśmy przed betonową barierą, blokującą wjazd na wysadzony przez rosjan most. Gdzieś w pobliżu była tymczasowa przeprawa, postanowiłem jej poszukać.

Szybko ustaliłem, że jesteśmy w centrum jakiegoś przysiółka. Po obu stronach rozoranej drogi stały typowo ukraińskie chatki i bez wojny wyglądające jak siedem nieszczęść. Przyzwyczajony do ciemności wzrok pozwalał dostrzec całe pokaleczone bryły. Zarwane dachy, wybite okna, przestrzelone ściany. Powalone płoty, wrak auta – popularnej na wschodzie łady kopiejki. I ani śladu żywej istoty. Osada była martwa, zaś na jednym z budynków widniało wielkie „Z” wymalowane białą farbą, widoczne i bez światła latarki. Żołnierze putina w ten sposób pieczętowali „powrót” wiosek do „rosyjskiej macierzy”. „Z” w tym przypadku znaczyło tyle co „to nasze”. I zwykle wiązało się z destrukcją. Całkowitą, którą można skwitować stwierdzeniem: „byli ludzie–nie ma ludzi”. W drodze z i do Bachmutu widziałem wiele tak potraktowanych osad. Wyzwolonych gruzowisk…

W lipcu 2024 roku wróciłem w opisane okolice. Nadal wyglądają żałośnie (choć w letnim anturażu i przy przyrodzie błyskawicznie wdzierającej się w porzucone posesje trochę jakby mniej). Wciąż mnóstwo jest tabliczek ostrzegających przed minami, dalej niemal bezludnie, ale właśnie – widać już ślady pierwszych powrotów. Takich na stałe, którym towarzyszą remonty zburzonych domostw. Wygląda to surrealistycznie – pojedyncze restaurowane chałupy, zewsząd otoczone gruzowiskami. „Tak musiały wyglądać polskie wsie i miasteczka, wyzwolone spod niemieckiej okupacji”, gdy naszła mnie ta refleksja, ustąpiło przekonanie o bezsensowności życia pośród ruin.

—–

Ale wrażenie braku sensu wróciło jak bumerang – by wyjaśnić dlaczego, cofnijmy się do wiosny 2015 roku. To wtedy pojawiłem się w powiecie iziumskim po raz pierwszy – i wracałem tam w kolejnych miesiącach aż do lata 2016 roku. Podczas pierwszej wizyty, w wiosce Mała Kamaszywacha, spotkałem się ze Swietłaną Dworkiną, ówczesną szefową iziumskiego powiatowego wydziału edukacji.

– W miejscu takim jak to, czas odmierza się nie godzinami, a kilometrami – mówiła Dworkina. – Zimą dzieci z najdalszych wiosek, oddalonych od Małej Kamaszywachy o dwadzieścia kilka kilometrów, wstają o piątej rano, by zdążyć na zajęcia o ósmej. Takie parszywe drogi mamy w okolicy. Ale w samej szkole też nie jest dobrze. Mróz wciska się przez dziurawe okna i drzwi, dzieciaki marzną w klasach. Tak wygląda u nas edukacja w XXI wieku…

Mała Kamaszywacha jawiła mi się jako królestwo eternitu, okrywającego maleńkie szare domki, otoczone walącymi się płotami bądź ogrodzeniami wykonanymi z byle czego. Wioskę przecinała potwornie dziurawa droga, którą co jakiś czas przemykał zdezelowany samochód, trąbiący na wałęsające się bezpańskie psy.

„Trudno o lepszy przykład materialnej destrukcji i biedy niż wschód Ukrainy”, zanotowałem wówczas. „Ów region wygląda jak postapokaliptyczne terytorium, w którym państwo już dawno przestało pełnić swoje funkcje, porzucając obywateli na pastwę losu”.

Paradoksalnie, tocząca się za miedzą wojna w Donbasie, przyniosła szansę na zmianę. Dziesiątki tysięcy uchodźców, którzy schronili się w powiecie iziumskim, przykuło uwagę organizacji humanitarnych i rządu w Kijowie. Szybko stało się jasne, że nie sposób prowadzić efektywnej edukacji w regionie, który nawet jak na ukraińskie standardy był wyjątkowo ubogi. Szkoły w powiecie iziumskim miały rachityczne dachy, nieocieplone ściany i rozpadające się okna. Zniszczone łazienki, zużyte meble, pomoce naukowe i sprzęty pamiętające czasy świetności ZSRR. W salach komputerowych królowały urządzenia z lat 90., niepodłączone do Internetu. Niektóre z placówek pozbawione były nawet dostępu do bieżącej wody.

– Jak w takich warunkach uczyć dzieci? – pytanie Dworkiny miało wymiar retoryczny.

Ale właśnie – za sprawą uciekinierów z Donbasu, pośród których było mnóstwo dzieciaków, kilkanaście szkół w powiecie zakwalifikowano do specjalnego programu. W jego ramach w placówkach wymieniono okna, drzwi, zakupiono mnóstwo nowego wyposażenia. Z czasem miejscowy samorząd uzyskał środki na bardziej zaawansowane remonty i modernizacje. Latem 2021 roku lokalne szkoły znacząco odbiegały od wschodnioukraińskich standardów – rzecz jasna in plus. W początkowej fazie tych działań wiele przedsięwzięć realizowano ze środków Polskiego Centrum Pomocy Międzynarodowej (PCPM). Fundacja – z którą od lat współpracuję – nadal działa w Ukrainie. Kilka tygodni temu razem z jej przedstawicielami udaliśmy się do powiatu iziumskiego śladem dawnych projektów. Obejrzeliśmy cztery szkoły, niegdyś „stawiane na nogi” przy udziale Polaków – wszystkie zostały kompletnie zniszczone…

Stąd owo poczucie bezsensu; możesz się starać ile wlezie, ale przyjdzie putinowska szarańcza i obróci w ruinę cokolwiek spotka na swej drodze.

Choć pewnie i tak warto było, wszak kilka roczników miejscowych dzieciaków uczyło się w przyzwoitych warunkach. No ale mogłyby uczyć się kolejne…

—–

O czym wspominam nie po to, by ponarzekać, ale w reakcji na zabiegi (pro)rosyjskiej propagandy. Oto na dobre zaczyna się narracja o „ukraińskiej wojnie napastniczej” – bo ZSU weszły do obwodu kurskiego – w ramach której wybija się na pierwszy plan materialny wymiar działań wojennych. „Cierpią rosyjscy cywile!”, bo niszczone są ich domy, bo równana z ziemią jest infrastruktura obwodu. W tej opowieści zwalenie mostów na Sejmie to wręcz barbarzyństwo, bo tym sposobem „odcina się drogę ucieczki zwykłym ludziom”.

Nie podważam przykrości wynikłej z doświadczenia wojny, doznanej przez zwykłych rosjan. To poczucie subiektywne, w jakieś mierze niezależne od tego, co robi ukraińska armia. A ta ma za zadanie unikać niszczenia cywilnych obiektów. Przykazano jej również, by wobec rosjan zachowywała się przyzwoicie – i nie mamy żadnych dowodów, by działo się inaczej. Ale jako się rzekło, już sama obecność ukraińskich żołnierzy może być dla miejscowych powodem do dyskomfortu. O tym zaś, gdzie toczą się walki, współdecydują obie strony, ba, to rosyjska nie ma problemów ze zrzucaniem bomb na własne wioski. No i na boga, jaka wojna napastnicza? To Ukraińcy od ponad 10 lat bronią się przed rosyjską napaścią, to putin w lutym 2022 roku wzniecił pełnoskalowy konflikt. Przeniesienie działań zbrojnych na obszar przeciwnika nie wypełnia kryteriów agresji (czy sowieci, po wypędzeniu hitlerowców z ZSRR, stali się agresorami?). Fakt, iż ogień przeniósł się na dom podpalacza, nie znosi ani winy, ani odpowiedzialności tegoż. Kto sieje wiatr, ten zbiera burze…

—–

Dziękuję za lekturę! Jeśli tekst Wam się spodobał, udostępniajcie go proszę. Zachęcam też do wspierania mojego raportu – piszę bowiem głównie dzięki Waszym subskrypcjom i „kawom”. Stosowne przyciski znajdziecie poniżej.

Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

Wspieraj Autora na Patronite

Szanowni, to dzięki Wam powstają moje materiały, także książki.

A skoro o nich mowa – gdybyście chcieli nabyć egzemplarze „Zabić Ukrainę. Alfabet rosyjskiej agresji” oraz „Międzyrzecze. Cena przetrwania” z autografem i pozdrowieniami, wystarczy kliknąć w ten link.

Nz. Zniszczone domostwo, obok świeże (sądząc po stanie krzyży) groby. Nie wiem czyje, domyślam się, że gospodarzy. Sprawdzić się nie dało, bo teren wokół zaminowany, o czym ostrzegały przydrożne tabliczki. Okolice Iziumu, lipiec 2024 roku/fot. własne

Dupochron

I mamy kolejną medialną burzę związaną z sytuacją na polsko-białoruskiej granicy. Oto bowiem wyszło na jaw, że Żandarmeria Wojskowa zatrzymała trzech żołnierzy, którzy oddali strzały ostrzegawcze w kierunku napierającej grupy migrantów. Do zdarzenia doszło na przełomie marca i kwietnia br., wojskowych – tak wynika z relacji ich kolegów – skuto kajdankami i pozostawiono samych sobie (ich macierzysta jednostka nie zapewniła im wsparcia prawnego).

W debacie publicznej dominuje ton oburzenia, pojawiają się porównania do innego skandalu, związanego ze sposobem, w jaki swego czasu potraktowano „żołnierzy z Nangar Khel”. „Znów zafundujemy sobie syndrom Nangar Khel”, wieszczą co poniektórzy.

Mam nieodparte wrażenie, że nie mają pojęcia, o czym piszą…

Sama analogia ze sprawą Nangar Khel jest mocno powierzchowna. W 2007 roku mieliśmy do czynienia z podejrzeniem popełnienia zbrodni wojennej, dziś mowa jest o przekroczeniu uprawnień; to skrajnie różne zarzuty. W afgańskiej wiosce – na skutek polskiego ostrzału – zginęło sześciu cywilów, trzy osoby zostały poważnie ranne. W incydencie granicznym nikomu włos z głowy nie spadał (a przynajmniej nie ma na ten temat żadnych informacji). Zatrzymanie wojskowych przed 17 laty było wyreżyserowanym spektaklem – tragedię usiłowano wykorzystać politycznie, by wykazać skuteczność nowopowołanej Służby Kontrwywiadu Wojskowego. Za kulisami tej szopki stał Antoni Macierewicz, wtedy i dziś wpływowy polityk Prawa i Sprawiedliwości. Zatrzymań, które od wczoraj rozpalają emocje, dokonano z dala od kamer. Jeśli ktokolwiek chce je wykorzystać politycznie, jest to… środowisko PiS, krytykujące podległe rządowi służby, także poprzez dostrzeganie analogii z Nangar Khel. Tyleż to zrozumiałe (biorąc pod uwagę logikę politycznej napierdalanki), co obrzydliwe zważywszy na rolę pisowskiego tuza w tamtym dramacie. Historii, która wydarzyła się na wojnie (asymetrycznej, antypartyzanckiej, ale wojnie), nie zaś podczas kryzysu, który w swojej najpoważniejszej odsłonie zasługuje na miano co najwyżej zamieszek.

Rozumiem potrzebę efektownych porównań, ale nie idźmy tą drogą przez wzgląd na pamięć o zabitych, bogu ducha winnych Afgańczykach. A jeśli to nas nie rusza, to choćby z szacunku dla cierpienia żołnierzy i ich bliskich, którzy przez lata musieli mierzyć się ze skutkami najgorszych dla ludzi w mundurach oskarżeń.

Dajmy sobie też spokój z „syndromem Nangar Khel” – i predykcjami, wedle których ta zmora znów nasze wojsko sparaliżuje. Sprawi, że żołnierze będą się bali korzystać z uprawnień, przede wszystkim związanych z użyciem broni – z uwagi na ewentualne skutki prawne. Taka narracja jest bezpodstawna. Nie, nie dlatego, że wojskowi się nie boją; obawy związane z uruchamianiem procedur sprawdzających i karnych są pośród personelu Wojska Polskiego powszechne. Nasi wojskowi nie ufają żandarmerii, prokuraturze, a na końcu klasie politycznej, której decyzje wypracowują rutynę wymiaru sprawiedliwości. Ale tak jak w 2007 roku nie miało to związku z Nangar Khel, tak dziś nie będzie miało z incydentem na granicy. Problem jest głębszy i poważniejszy, zaś „syndrom” to nade wszystko figura publicystyczna, a niekiedy też dogodne usprawiedliwienie.

Spędziłem w Afganistanie mnóstwo czasu i nie raz miałem okazję przekonać się, że nie było czegoś takiego jak „syndrom Nangar Khel” w realiach bezpośredniej walki. „Indianie”, jak mówiło się o zwykłym liniowym wojsku, nie zastanawiali się, czy mogą strzelać, gdy „tamci” usiłowali wysadzić ich w powietrze czy sami walili z karabinów. Dynamikę zdarzeń – co w sumie powinno być oczywiste – definiowała reguła: „albo oni, albo my”. Wątpliwości pojawiały się wyżej – pamiętam sytuację, gdy plutonowi w „tiku” (w kontakcie ogniowym z przeciwnikiem) odmówiono wsparcia artyleryjskiego, bo kilkaset metrów od rejonu potyczki znajdowały się zabudowania cywilne. „I a nuż przeniesie”.

Amerykańscy oficerowie, którzy generalnie dobrze oceniali współpracę z Polakami, dociśnięci, wskazywali zwykle jedną istotną słabość – coś, co można nazwać „kulturą dupochronu”, a co ujawnia się poprzez niedecyzyjność i unikanie odpowiedzialności. Poprzez „robienie tylko wtedy, gdy jest na to kwit”, zgoda, najlepiej pisemna, dupochron właśnie.

Kilkanaście miesięcy temu tak pisałem o rosyjskiej armii:

„(…) Nawet w najlepszym składzie osobowym (przed dotkliwymi stratami w Ukrainie), pozostawała ona mocno zakorzeniona we wschodniej tradycji wojskowej. Dla której charakterystyczna jest silnie zhierarchizowana struktura, z kompetencjami delegowanymi maksymalnie ku górze. Średni i niższy szczebel dowodzenia niewiele może, o wszystkim decyduje wyższe dowództwo. Model się sprawdza, jeśli najwyżsi rangą oficerowie dysponują technicznymi możliwościami zarządzania polem walki. Gdy ich zabraknie, bądź zabraknie dowódców, do głosu dochodzą negatywne skutki treningu kulturowego, osadzonego na braku poczucia sprawczości i odpowiedzialności – nieumiejętność podejmowania inicjatywy i (jak mawiają w Wojsku Polskim) „a-chuj-mnie-to-obchodzizm”. „Nie wiem”, „nie potrafię”, wreszcie „boję się”; strach jest bowiem wzmacniany doświadczeniem, w którym zbytnia samodzielność niosła ryzyko kary. Równowaga w pionowo zorientowanych systemach zarządzania opiera się na wybitnie nierównomiernym dostępie do wiedzy i władzy. Ktoś z nieswojego, niższego poziomu, traktowany jest jako intruz/uzurpator. W wojsku, gdzie system kar – oficjalnych i nieoficjalnych – jest bardziej dotkliwy niż w cywilu, „panoszenie się” to niebezpieczny proceder, zwłaszcza w obliczu porażki (…)”.

Lepiej więc się „nie panoszyć” – nie podejmować decyzji, nie brać odpowiedzialności.

Jako się rzekło, pisałem o rosyjskiej armii, ale problem dotyczy również Wojska Polskiego. Wróćmy na moment do Afganistanu – decyzje o użyciu bojowym armato-haubic Dana – które stały w bazach Ghazni i Warrior – często podejmowane były na gorących łączach między dowództwem kontyngentu a Warszawą. O użyciu artylerii w sytuacji taktycznej, dotyczącej plutonu wojska (!), nierzadko decydowali najwyżsi rangą generałowie w kraju, niekiedy do spółki z najważniejszymi politykami. Decydowali, albo i nie, warto podkreślić…

Historia? No nie. Mimo upływu lat i postępującej westernizacji, wiele mentalnych nawyków z czasów sowieckiej dominacji wciąż jest reprodukowanych i obecnych (co dotyczy nie tylko armii, lecz nie o tym teraz mowa). Śmiejemy się ze słabości rosjan, tyle że oni od ponad dwóch lat są na prawdziwej wojnie – i powoli, ale jednak się zmieniają. A my mamy za sobą ośmioletnie rządy, w trakcie których systemowo łamano kariery nazbyt samodzielnych oficerów, a o awansach bardzo często decydowały przymioty, które z efektywnym dowodzeniem nie mają nic wspólnego.

Więc jeszcze raz proszę, by nie wieszczyć kolejnego „syndromu Nangar Khel” jako skutku incydentu na granicy. Bo to tylko zaciemnia problem.

Ps. Wojska na granicy nie powinno być – to zadanie dla służb porządkowych, nie armii. Rozwinę myśl przy innej okazji. Na zachętę przyjmę każdą liczbę subskrypcji i „kaw”. Żarty żartami, ale bez Waszego wsparcia nie byłoby mojego pisania – więc znów zapytam „pomożecie?”.

Jeśli tak, polecam się na dwa sposoby. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

Wspieraj Autora na Patronite

A gdybyście chcieli nabyć „Zabić Ukrainę. Alfabet rosyjskiej agresji” z autografem, wystarczy kliknąć w ten link.

Nz. Lead tekstu Onetu, który jako pierwszy napisał o incydencie na granicy.

Saltówka

A szczur bunkrowy obchodzi dziś urodziny (71.). Niechby to był jego ostatni „dzień-razdzienia” – tak w ogóle, albo przynajmniej na wolności. Srogie życzenia? A jakie mają być, gdy chodzi o zbrodniarza wojennego, odpowiedzialnego za śmierć setek tysięcy ludzi i niewyobrażalne zniszczenia…?

Zerknijcie na załączone zdjęcia. Zrobiłem je w Charkowie, w północnej części miasta, zaledwie kilka dni temu. Saltówka to specyficzne miejsce – domy są tam brzydkie, byle jak wykonane, dominuje sowiecka wielka płyta. A zarazem w dzielnicy jest mnóstwo zieleni, była cała niezbędna do życia infrastruktura, co w połączeniu z relatywnie niskimi cenami mieszkań od lat przyciągało do Saltówki młodych ludzi.

„Dzielnia” tętniła życiem, aż zjawiło się u jej progu putinowskie żołdactwo.

W „Kompanii Braci” jest scena, w której amerykański żołnierz ostrzega brytyjskiego dowódcę czołgu przed zamaskowanym w zabudowaniach niemieckim stanowiskiem ogniowym. Radzi, by Brytole nie zwlekali i strzelali od razu, nim rozpoznają wizualnie cel. W końcu sam właśnie Niemców zobaczył. „Nie mogę niszczyć własności prywatnej bez uzasadnienia”, odpowiada czołgista. Maszyna rusza i z miejsca zostaje trafiona. „Kompania…” to serial, ale oparty o autentyczne wydarzenia – opisana sytuacja nie jest zatem wymysłem na użytek fabuły. I rzeczywiście brytyjskie RoE (zasady użycia siły) takie restrykcyjne wtedy były. Nadal są…

Armia rosyjska ma takie reguły w dupie. Gdy jej czołgi dotarły na rogatki Charkowa, przywitały je ukraińskie javeliny. Agresorzy – którzy spodziewali się zajęcia „ruskiego miasta” z marszu – byli w szoku. Ale szok szybko ustąpił wściekłości i determinacji – i zaczęło się walenie na rympał, po pozycjach obrońców i po domach bogu ducha winnych ludzi. Na „wszelki wypadek” i z zemsty, że nie było kwiatów, chleba i wódki.

Odepchnięcie moskali od miasta niewiele w sytuacji Saltówki zmieniło. Dzielnica dalej była ostrzeliwana z artylerii, także z niesławnych gradów, spadały na nią bomby i rakiety. Wyczuwalną ulgę przyniosło dopiero wyrzucenie rosjan za państwową granicę, poza zasięg dział i wyrzutni.

Lecz i tak dzielnica pozostaje wyludniona – są wieżowce, w których mieszka zaledwie po kilka osób. Lokalne władze zaczęły odbudowę kilku budynków, idzie to jednak niemrawo. Saltówka pełni funkcję „tarczy miasta”, a w mieście nie ma pewności, czy rosjanie znów nie spróbują. Bo ich firer wciąż roi sobie we łbie, że może Ukrainę pokonać.

Więc niechby to był jego ostatni „dzień-razdzienia” – tak w ogóle, albo przynajmniej na wolności.

Niechby się rosjanie wreszcie opamiętali. Dość tych wszystkich „rozbambionych” Saltówek…

—–

Dziękuję za lekturę i przypominam o możliwości wsparcia mojej pisarsko-publicystycznej aktywności – bez Was wszak by jej nie było. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

„Ria”

Gdy wczoraj wieczorem dotarły do mnie pierwsze informacje o ataku rakietowym na Kramatorsk, westchnąłem jedynie i spokojnie czekałem na kolejne doniesienia. Nie zrozumcie mnie źle, nie było to lekceważące „machnięcie ręką”, a smutna konstatacja – w realiach tej wojny miasto już dawno stało się rutynowym celem rosjan. Ale gdy dowiedziałem się, gdzie trafili, zabolało. Nie lubię, gdy ktoś niszczy materialną tkankę, z którą wiążą się moje wspomnienia, nade wszystko jednak nadal nie potrafię pogodzić się ze śmiercią bogu ducha winnych cywilów. Tymczasem w pizzerii „Ria” rosyjski pocisk zabił 10 osób, w tym troje dzieci, a ranił ponad sześćdziesiąt. Do uderzenia użyto rakiet przeciwlotniczych S-300, wystrzelonych w trybie „ziemia-ziemia”. Ufam, że załogę wyrzutni – która dopuściła się tej zbrodni – spotka zasłużona kara. Poprawność polityczna każe im życzyć procesu i długoletniego więzienia, ale mnie marzy się coś więcej, choćby za śmierć 14-letnich bliźniaczek Julii i Anny Aksenczenko czy pokiereszowanie ośmiomiesięcznego niemowlęcia. Ośmiomiesięcznego, kurwa mać…

„Trafiliśmy w miejsce koncentracji personelu sił zbrojnych Ukrainy”, twierdzi rosyjskie MON, zapewniając, że informacje o masowych ofiarach wśród cywilów są nieprawdziwe. Czyli mamy sugestię grubego fałszerstwa, w ramach którego spreparowano dziesiątki filmów i zdjęć, gdzie widać okaleczonych klientów lokalu, głównie młodzież obu płci, rzecz jasna nieumundurowaną. Gen. igor konaszenkow – ten od komunikowania kolejnych sukcesów spec-operacji – to typ, o jakim mówi się: „spluniesz mu w mordę, to powie, że deszcz pada”. No więc pada, przekonuje pan rzecznik, nawet nie ocierając pyska. Wtóruje mu część propagandystów spod znaku upośledzonego orła z dwoma łbami, kolportując bajeczkę o spotkaniu w pizzerii, do jakiego doszło przed atakiem. Brali w nim udział, a jakże, ukraińscy i natowscy oficerowie. Niemądry jest ten, kto nie będąc rosjaninem (z mózgiem od dziecka mielonym przez propagandę), wierzy w te kocopoły.

Mimo wszystko jednak nie przesądzałbym o celowości rosyjskiego ataku, o premedytacji, z jaką wybrano cywilny obiekt.

Na gruzowisku bardzo szybko pojawiło się mnóstwo wojskowych – widać to na najwcześniej zarejestrowanych filmach i zdjęciach. Zatem mieli blisko. Po prawdzie, to nie muszę o tym pisać w trybie spekulatywny, bo już w latach 2015-2016 kilka obiektów w okolicy zostało przejętych przez ZSU (i nie była to żadna tajemnica, bo nie sposób ukryć miejsca dyslokacji kilkuset żołnierzy w samym środku miasta). Więc moskale rzeczywiście mogli celować w któryś de facto wojskowy budynek, ale wyszło im jak wyszło. Co w żaden sposób nie zwalnia ich z odpowiedzialności za śmierć niewinnych ludzi, bo po pierwsze, mają pełną świadomość niedoskonałości własnej broni, wiedzą, jak wielkie jest ryzyko, że jej użycie wywoła „straty uboczne”. Masowe i w zasadzie rutynowe ignorowanie tego ryzka, czyni z rosyjskiej armii zorganizowaną grupę przestępczą. Po drugie, w tym konkretnym przypadku owo ryzyko było zwielokrotnione. W raczej ponurym i pozbawionym wielu atrakcji Kramatorsku, „Ria” cieszyła się statusem kultowej miejscówki. Każdego wieczoru przesiadywała tam nieco lepiej sytuowana młodzież, przedstawiciele lokalnego biznesu i dziennikarska międzynarodówka. Odkryłem „Ria Pizzę” w styczniu 2015 roku – dobre jedzenie (pizza to tylko część menu) oraz zimna wódka pozwalały mi i moim kolegom niwelować stresy związane z wyprawami na oddalony wtedy o jakieś 60 km front. Spałem tuż obok, w hotelu „Kramatorsk”, w pobliżu znajdowało się kilka pensjonatów, regularnie zamieszkałych przez reporterów relacjonujących donbaskie zmagania. Ostatni raz byłem w Kramatorsku późną jesienią 2016 roku, ale z opowieści innych dziennikarzy wiem, że „Ria” zachowało swój charakter także po wybuchu pełnoskalowej wojny. Jak to ujęła jedna z dziennikarek, „każdy, kto pracował w tej części Donbasu, bywał w Ria Pizzy”.

Przede wszystkim jednak bywali „lokalsi”. Niektórych Czytelników może to dziwić – wojna „nie gra” im z wizytami w restauracjach i knajpach. W swoich tekstach wielokrotnie pisałem o strategiach adaptacyjnych, o tym, jak ludzie mimo wojny starają się normalnie żyć. Wspomnę więc tylko, że Kramatorsk funkcjonuje w zagrożeniu od 2014 roku – był zatem czas przywyknąć. Zmiana, jaka nastąpiła po 24 lutego 2022 roku, to przybliżenie linii frontu o 20 kilometrów – gdyby nie intensywniejsze ostrzały rakietowe, pozostawałaby bez większego wpływu na życie w mieście. Oczywiście, winno się ono odbywać w myśl wojennego BHP, zakładającego na przykład, że nie należy stwarzać sytuacji tłumu. Gdy zaś taki się pojawi, należy niezwłocznie go opuścić. W odniesieniu do pobytu w lokalach gastronomicznych oznacza to regułę „jedz i wychodź, nie przesiaduj”. Kramatorsk nie jest Kijowem z jego świetną obroną przeciwlotniczą – tam można mniej. Ale nim zaczniemy złorzeczyć na „brak rozsądku” mieszkańców przyfrontowej miejscowości, przypomnijmy sobie czasy pandemii. Jak szybko przywykliśmy i jak łatwo przychodziło nam łamanie zakazów (nawet tych rozsądnych).

Kramatorsk nie jest dla rosjan „wyspą tajemnic”, zdają sobie sprawę, jak wygląda życie w mieście. Mają tam agenturę, o czym ukraińskie służby specjalne mówią otwarcie. Już po ataku na pizzerię SBU zatrzymała kolaboranta, który przekazywał moskalom informacje na temat wartych ostrzelania obiektów. Nie ma zatem innych opcji poza tymi dwiema: świadomym zignorowaniu ryzyka zabicia „przy okazji” dużej liczby cywilów albo od początku terrorystycznym ostrzale, przeprowadzonym z myślą o masakrze pośród klientów popularnego lokalu.

Tak czy tak zbrodnia.

A na koniec o jeszcze innym jej wymiarze – Kijowska Szkoła Ekonomii podała właśnie, że rosja zniszczyła lub poważnie uszkodziła prawie 9 proc. wszystkich budynków mieszkalnych w Ukrainie. W tym zestawieniu znalazło się 18,6 tys. obiektów wielorodzinnych i ponad 100 tys. domów prywatnych. Na koniec maja br. straty z tego tytułu oszacowano na 54 mld dol. Większość zniszczonych i uszkodzonych obiektów znajduje się w obwodach donieckim i charkowskim. Wśród miast najwięcej w Mariupolu, Charkowie, Czernihowie, Siewierodoniecku, Rubiżnem, Bachmucie, Marjince, Łysyczańsku, Popasnej, Izjumie i Wołnowasze. Według wstępnych szacunków, 90 proc. zasobów mieszkaniowych Siewierodoniecka zostało co najmniej uszkodzonych, w Bachmucie i Marjince w całości nie zachowały się żadne budynki.

Ruski mir w praktyce…

—–

Dziękuję za lekturę i przypominam o możliwości wsparcia mojej pisarsko-publicystycznej aktywności – bez Was wszak by jej nie było. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Nz. Akcja ratunkowa w Kramatorsku/fot. DSNS