Saltówka

A szczur bunkrowy obchodzi dziś urodziny (71.). Niechby to był jego ostatni „dzień-razdzienia” – tak w ogóle, albo przynajmniej na wolności. Srogie życzenia? A jakie mają być, gdy chodzi o zbrodniarza wojennego, odpowiedzialnego za śmierć setek tysięcy ludzi i niewyobrażalne zniszczenia…?

Zerknijcie na załączone zdjęcia. Zrobiłem je w Charkowie, w północnej części miasta, zaledwie kilka dni temu. Saltówka to specyficzne miejsce – domy są tam brzydkie, byle jak wykonane, dominuje sowiecka wielka płyta. A zarazem w dzielnicy jest mnóstwo zieleni, była cała niezbędna do życia infrastruktura, co w połączeniu z relatywnie niskimi cenami mieszkań od lat przyciągało do Saltówki młodych ludzi.

„Dzielnia” tętniła życiem, aż zjawiło się u jej progu putinowskie żołdactwo.

W „Kompanii Braci” jest scena, w której amerykański żołnierz ostrzega brytyjskiego dowódcę czołgu przed zamaskowanym w zabudowaniach niemieckim stanowiskiem ogniowym. Radzi, by Brytole nie zwlekali i strzelali od razu, nim rozpoznają wizualnie cel. W końcu sam właśnie Niemców zobaczył. „Nie mogę niszczyć własności prywatnej bez uzasadnienia”, odpowiada czołgista. Maszyna rusza i z miejsca zostaje trafiona. „Kompania…” to serial, ale oparty o autentyczne wydarzenia – opisana sytuacja nie jest zatem wymysłem na użytek fabuły. I rzeczywiście brytyjskie RoE (zasady użycia siły) takie restrykcyjne wtedy były. Nadal są…

Armia rosyjska ma takie reguły w dupie. Gdy jej czołgi dotarły na rogatki Charkowa, przywitały je ukraińskie javeliny. Agresorzy – którzy spodziewali się zajęcia „ruskiego miasta” z marszu – byli w szoku. Ale szok szybko ustąpił wściekłości i determinacji – i zaczęło się walenie na rympał, po pozycjach obrońców i po domach bogu ducha winnych ludzi. Na „wszelki wypadek” i z zemsty, że nie było kwiatów, chleba i wódki.

Odepchnięcie moskali od miasta niewiele w sytuacji Saltówki zmieniło. Dzielnica dalej była ostrzeliwana z artylerii, także z niesławnych gradów, spadały na nią bomby i rakiety. Wyczuwalną ulgę przyniosło dopiero wyrzucenie rosjan za państwową granicę, poza zasięg dział i wyrzutni.

Lecz i tak dzielnica pozostaje wyludniona – są wieżowce, w których mieszka zaledwie po kilka osób. Lokalne władze zaczęły odbudowę kilku budynków, idzie to jednak niemrawo. Saltówka pełni funkcję „tarczy miasta”, a w mieście nie ma pewności, czy rosjanie znów nie spróbują. Bo ich firer wciąż roi sobie we łbie, że może Ukrainę pokonać.

Więc niechby to był jego ostatni „dzień-razdzienia” – tak w ogóle, albo przynajmniej na wolności.

Niechby się rosjanie wreszcie opamiętali. Dość tych wszystkich „rozbambionych” Saltówek…

—–

Dziękuję za lekturę i przypominam o możliwości wsparcia mojej pisarsko-publicystycznej aktywności – bez Was wszak by jej nie było. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

„Ria”

Gdy wczoraj wieczorem dotarły do mnie pierwsze informacje o ataku rakietowym na Kramatorsk, westchnąłem jedynie i spokojnie czekałem na kolejne doniesienia. Nie zrozumcie mnie źle, nie było to lekceważące „machnięcie ręką”, a smutna konstatacja – w realiach tej wojny miasto już dawno stało się rutynowym celem rosjan. Ale gdy dowiedziałem się, gdzie trafili, zabolało. Nie lubię, gdy ktoś niszczy materialną tkankę, z którą wiążą się moje wspomnienia, nade wszystko jednak nadal nie potrafię pogodzić się ze śmiercią bogu ducha winnych cywilów. Tymczasem w pizzerii „Ria” rosyjski pocisk zabił 10 osób, w tym troje dzieci, a ranił ponad sześćdziesiąt. Do uderzenia użyto rakiet przeciwlotniczych S-300, wystrzelonych w trybie „ziemia-ziemia”. Ufam, że załogę wyrzutni – która dopuściła się tej zbrodni – spotka zasłużona kara. Poprawność polityczna każe im życzyć procesu i długoletniego więzienia, ale mnie marzy się coś więcej, choćby za śmierć 14-letnich bliźniaczek Julii i Anny Aksenczenko czy pokiereszowanie ośmiomiesięcznego niemowlęcia. Ośmiomiesięcznego, kurwa mać…

„Trafiliśmy w miejsce koncentracji personelu sił zbrojnych Ukrainy”, twierdzi rosyjskie MON, zapewniając, że informacje o masowych ofiarach wśród cywilów są nieprawdziwe. Czyli mamy sugestię grubego fałszerstwa, w ramach którego spreparowano dziesiątki filmów i zdjęć, gdzie widać okaleczonych klientów lokalu, głównie młodzież obu płci, rzecz jasna nieumundurowaną. Gen. igor konaszenkow – ten od komunikowania kolejnych sukcesów spec-operacji – to typ, o jakim mówi się: „spluniesz mu w mordę, to powie, że deszcz pada”. No więc pada, przekonuje pan rzecznik, nawet nie ocierając pyska. Wtóruje mu część propagandystów spod znaku upośledzonego orła z dwoma łbami, kolportując bajeczkę o spotkaniu w pizzerii, do jakiego doszło przed atakiem. Brali w nim udział, a jakże, ukraińscy i natowscy oficerowie. Niemądry jest ten, kto nie będąc rosjaninem (z mózgiem od dziecka mielonym przez propagandę), wierzy w te kocopoły.

Mimo wszystko jednak nie przesądzałbym o celowości rosyjskiego ataku, o premedytacji, z jaką wybrano cywilny obiekt.

Na gruzowisku bardzo szybko pojawiło się mnóstwo wojskowych – widać to na najwcześniej zarejestrowanych filmach i zdjęciach. Zatem mieli blisko. Po prawdzie, to nie muszę o tym pisać w trybie spekulatywny, bo już w latach 2015-2016 kilka obiektów w okolicy zostało przejętych przez ZSU (i nie była to żadna tajemnica, bo nie sposób ukryć miejsca dyslokacji kilkuset żołnierzy w samym środku miasta). Więc moskale rzeczywiście mogli celować w któryś de facto wojskowy budynek, ale wyszło im jak wyszło. Co w żaden sposób nie zwalnia ich z odpowiedzialności za śmierć niewinnych ludzi, bo po pierwsze, mają pełną świadomość niedoskonałości własnej broni, wiedzą, jak wielkie jest ryzyko, że jej użycie wywoła „straty uboczne”. Masowe i w zasadzie rutynowe ignorowanie tego ryzka, czyni z rosyjskiej armii zorganizowaną grupę przestępczą. Po drugie, w tym konkretnym przypadku owo ryzyko było zwielokrotnione. W raczej ponurym i pozbawionym wielu atrakcji Kramatorsku, „Ria” cieszyła się statusem kultowej miejscówki. Każdego wieczoru przesiadywała tam nieco lepiej sytuowana młodzież, przedstawiciele lokalnego biznesu i dziennikarska międzynarodówka. Odkryłem „Ria Pizzę” w styczniu 2015 roku – dobre jedzenie (pizza to tylko część menu) oraz zimna wódka pozwalały mi i moim kolegom niwelować stresy związane z wyprawami na oddalony wtedy o jakieś 60 km front. Spałem tuż obok, w hotelu „Kramatorsk”, w pobliżu znajdowało się kilka pensjonatów, regularnie zamieszkałych przez reporterów relacjonujących donbaskie zmagania. Ostatni raz byłem w Kramatorsku późną jesienią 2016 roku, ale z opowieści innych dziennikarzy wiem, że „Ria” zachowało swój charakter także po wybuchu pełnoskalowej wojny. Jak to ujęła jedna z dziennikarek, „każdy, kto pracował w tej części Donbasu, bywał w Ria Pizzy”.

Przede wszystkim jednak bywali „lokalsi”. Niektórych Czytelników może to dziwić – wojna „nie gra” im z wizytami w restauracjach i knajpach. W swoich tekstach wielokrotnie pisałem o strategiach adaptacyjnych, o tym, jak ludzie mimo wojny starają się normalnie żyć. Wspomnę więc tylko, że Kramatorsk funkcjonuje w zagrożeniu od 2014 roku – był zatem czas przywyknąć. Zmiana, jaka nastąpiła po 24 lutego 2022 roku, to przybliżenie linii frontu o 20 kilometrów – gdyby nie intensywniejsze ostrzały rakietowe, pozostawałaby bez większego wpływu na życie w mieście. Oczywiście, winno się ono odbywać w myśl wojennego BHP, zakładającego na przykład, że nie należy stwarzać sytuacji tłumu. Gdy zaś taki się pojawi, należy niezwłocznie go opuścić. W odniesieniu do pobytu w lokalach gastronomicznych oznacza to regułę „jedz i wychodź, nie przesiaduj”. Kramatorsk nie jest Kijowem z jego świetną obroną przeciwlotniczą – tam można mniej. Ale nim zaczniemy złorzeczyć na „brak rozsądku” mieszkańców przyfrontowej miejscowości, przypomnijmy sobie czasy pandemii. Jak szybko przywykliśmy i jak łatwo przychodziło nam łamanie zakazów (nawet tych rozsądnych).

Kramatorsk nie jest dla rosjan „wyspą tajemnic”, zdają sobie sprawę, jak wygląda życie w mieście. Mają tam agenturę, o czym ukraińskie służby specjalne mówią otwarcie. Już po ataku na pizzerię SBU zatrzymała kolaboranta, który przekazywał moskalom informacje na temat wartych ostrzelania obiektów. Nie ma zatem innych opcji poza tymi dwiema: świadomym zignorowaniu ryzyka zabicia „przy okazji” dużej liczby cywilów albo od początku terrorystycznym ostrzale, przeprowadzonym z myślą o masakrze pośród klientów popularnego lokalu.

Tak czy tak zbrodnia.

A na koniec o jeszcze innym jej wymiarze – Kijowska Szkoła Ekonomii podała właśnie, że rosja zniszczyła lub poważnie uszkodziła prawie 9 proc. wszystkich budynków mieszkalnych w Ukrainie. W tym zestawieniu znalazło się 18,6 tys. obiektów wielorodzinnych i ponad 100 tys. domów prywatnych. Na koniec maja br. straty z tego tytułu oszacowano na 54 mld dol. Większość zniszczonych i uszkodzonych obiektów znajduje się w obwodach donieckim i charkowskim. Wśród miast najwięcej w Mariupolu, Charkowie, Czernihowie, Siewierodoniecku, Rubiżnem, Bachmucie, Marjince, Łysyczańsku, Popasnej, Izjumie i Wołnowasze. Według wstępnych szacunków, 90 proc. zasobów mieszkaniowych Siewierodoniecka zostało co najmniej uszkodzonych, w Bachmucie i Marjince w całości nie zachowały się żadne budynki.

Ruski mir w praktyce…

—–

Dziękuję za lekturę i przypominam o możliwości wsparcia mojej pisarsko-publicystycznej aktywności – bez Was wszak by jej nie było. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Nz. Akcja ratunkowa w Kramatorsku/fot. DSNS

Jeniec

Śniła mi się wczoraj wojna. Nie pierwszy i pewnie nie ostatni raz, ale z niespotykanej dotąd perspektywy.

Byłem jeńcem. Żołnierzem armii ukraińskiej, wziętym do niewoli przez rosjan. Było nas więcej, szykowaliśmy się do wymarszu. Ruskie dały nam białe kamizelki – mieliśmy założyć je na mundury. Czemu białe, czemu kamizelki – nie mam pojęcia; sny rządzą się swoją logiką.

Nie chciałem założyć tej szmaty, nie chciałem dołączyć do już sformowanej kolumny. Bałem się. Trudno mnie przestraszyć, ale ten strach był paraliżujący. Wiedziałem, że mnie zabiją, ale tak bardzo nie chciałem umrzeć w tej jebanej kamizelce.

Obudziłem się. Chwilę mi zajęło, nim doszedłem do siebie, ale byłem cały i zdrów. Miałem szczęście.

Mężczyzna ze zdjęcia go nie miał. To, co go spotkało, wydarzyło się naprawdę. Załączony kadr pochodzi z filmiku nagranego przez rosjan. Właśnie ujęli ukraińskiego żołnierza, pozwolili mu zapalić. Mężczyzna powie za chwilę „sława Ukrainie!” i padnie skoszony seriami z karabinów. „Suka!”, zaklną strzelający rosjanie.

To wszystko jest na filmie udostępnionym przez oprawców. Wypuszczonym do sieci, by pokazać, że „z nami nie ma żartów”. Puszą się ruskie niesłychanie, komentując owo dzieło. „Taki los czeka wrogów rosji!”, zapowiadają.

Nie załączę nagrania, nie podam linku; czy to dotyczyło moich własnych materiałów, czy innych – unikałem pokazywania wprost ludzkiej śmierci. Umierania. Dla mnie to tabu – i tak ma pozostać. Ale kto chce, bez trudu znajdzie ów film. Ostrzegam – przerażający.

O mężczyźnie ze zdjęcia od kilku godzin powstają niezliczone grafiki, ukraiński internet na różne sposoby przetwarza jego ostatnie słowa. Ten człowiek już jest bohaterem, a jego zidiociali zabójcy nie unikną srogiej kary.

Bo takiej zbrodni nie wolno puścić płazem.

Bo nie zabija się jeńców.

Człowiek, który składa broń, jest nietykalny, ale barbarzyńcy sądzą inaczej. Dlatego z nimi, ruskimi, rzeczywiście nie ma żartów, ich trzeba wziąć na poważnie. Żeby nikogo już nie zabili i żeby nikt nie miał przez nich sennych koszmarów…

Także i w tym wymiarze ta wojna była, jest i będzie nasza.

—–

Nz. Jedna z grafik powstałych w reakcji na mord na żołnierzu. Zwróćcie uwagę na literę „O”…

Ekobójstwo

Republikanin Richard Lugar był na przełomie XX i XXI w. jednym z najpopularniejszych polityków w USA. Dwukrotny przewodniczący Komisji Spraw Zagranicznych Senatu, w latach 90. mocno zaangażował się w inicjatywy rozbrojeniowe krajów byłego ZSRR. Dawne republiki nie miały dość pieniędzy i technologii, by utylizować gigantyczne nadwyżki wojskowego sprzętu, co dotyczyło także paliwa z pocisków rakietowych. Dzięki Lugarowi stworzono zaplecze dla bezpiecznego przetwarzania toksycznej substancji, ale geopolityczny wiatr zmian pokrzyżował plany senatora. Największy dysponent starzejących się rakiet – rosja – zaniechała czyszczenia arsenału i weszła na ścieżkę konfrontacji z Zachodem.

W 2022 r. zaatakowała Ukrainę, w ciągu kilku tygodni wyzbywając się zapasu nowych pocisków. Generałowie putina sięgnęli więc do lamusa, lecz okazało się, że pamiętające czasy Chruszczowa i Breżniewa rakiety często nie osiągały celu. Wiele z nich spadało już w pierwszej fazie lotu, co wymusiło na załogach bombowców Tu-95 i Tu-160 wdrożenie odpowiedniego BHP. Polegało ono na wystrzeliwaniu pocisków nad Morzem Kaspijskim, by ewentualne niedoloty spadały do wody, nie czyniąc szkód na terytorium federacji. Ta zapobiegliwość najpewniej uratowała ileś ludzkich żyć, przy okazji doprowadzając do masowego wymierania fok kaspijskich. Zdaniem zasłużonej rosyjskiej dziennikarki Julii Łatyniny, za pomór ssaków odpowiadało paliwo z wadliwych pocisków. Między 31 marca a 2 maja ub.r. znaleziono ponad 800 martwych zwierząt, latem ta liczba wzrosła do 2,5 tys. U nielicznych fok wykryto wirusa dżumy, miażdżąca większość padła na skutek zatrucia toksynami.

„Dla dobra ludzi i przyrody ta trucizna musi zniknąć z powierzchni Ziemi”, mówił w jednym z wywiadów Richard Lugar. Zmarł w 2019 r., nie doczekawszy skutków niedomknięcia projektu.

Powojenny rak

W potocznym wyobrażeniu wojna to śmierć i cierpienie ludzi, w wymiarze materialnej destrukcji na pierwszy plan wysuwają się straty w infrastrukturze mieszkalnej i przemysłowej. Często umyka nam fakt, że na wojnie giną również zwierzęta, zabijane intencjonalnie bądź umierające z powodu niekorzystnych warunków wygenerowanych przez wojującego człowieka. Jeszcze mniej uwagi poświęca się wpływowi działań zbrojnych na szeroko rozumianą przyrodę, zwłaszcza w dłuższej, powojennej już perspektywie. Mieszkańcy departamentu Pas-de-Calais we Francji – gdzie w latach 1914-18 toczyły się ciężkie walki – po dziś dzień nie uprawiają obszernych połaci ziemi z powodu zanieczyszczonej gleby. To samo tyczy się rolniczych niegdyś terenów w nieodległym belgijskim Ypres. Jak szacują naukowcy, w sąsiedztwie miasta wciąż zalega 2 tys. ton miedzi. Skażenie rtęcią i chlorem nadal uniemożliwia działalność rolniczą w przygranicznych regionach Iranu, choć od zakończenia iracko-irańskiego konfliktu minęło 35 lat. Niemal ćwierć wieku od zbombardowania przez lotnictwo NATO rafinerii w serbskim Pančevie, w okolicy systematycznie przybywa ponadnormatywnych zachorowań na raka.

Wojna bowiem nie jest eko. Gdy w drugim tygodniu marca 2022 r. badano jakość powietrza w Kijowie – wokół którego rosjanie usiłowali zacisnąć pierścień oblężenia – sondy wykazały stężenie zanieczyszczeń 27 razy wyższe od normy. Eksplozje bomb i pocisków uwalniają cząsteczki metali ciężkich (jak ołów, rtęć, zubożony uran), formaldehydów, podtlenku azotu, cyjanowodoru. „Wyzwolone” związki chemiczne utleniają się w powietrzu, co prowadzi na przykład do kwaśnych deszczy. Zanieczyszczenia przenosi wiatr oraz wody powierzchniowe i gruntowe, dlatego ostatecznie mogą dotrzeć dużo dalej niż wynosi zasięg działań zbrojnych. Pod koniec ub.r. ukraińska Izba Obrachunkowa określiła ilość niebezpiecznych substancji wyemitowanych do atmosfery na 67 mln ton, licząc od dnia rozpoczęcia inwazji. W dwóch poprzednich latach wspomniany wskaźnik wynosił 2,2 mln ton rocznie.

Ołów określany jest mianem wysoce przenikliwego, gdyż dostaje się do organizmu także przez skórę i włosy. Długotrwałe narażenie powoduje niewydolność nerek, krótki kontakt może wywołać encefalopatię, anemię, utratę koordynacji i pamięci. Tymczasem amunicja wykonana jest głównie z ołowiu. TNT – często stosowany materiał wybuchowy – łatwo wchłania się przez skórę i błony śluzowe. Działa rakotwórczo, prowokuje anemię, niewydolność wątroby i zaćmę. Ekspozycja na heksogenem prowadzi do niewydolności nerek. DNT w dużych dawkach zaburza układ sercowo-naczyniowy. Eksplozja pocisku rakietowego Grad uwalnia 500 gramów siarki, która w reakcji z wodą gruntową zamienia się w kwas siarkowy. Teren pokryty gradami jest bardziej „spalony” kwasem niż ogniem. Do tej pory na ukraińskiej ziemi spadły setki tysięcy, jeśli nie miliony takich rakiet…

Zatrważająca statystyka

No właśnie – jaka jest skala ukraińskiego eko-dramatu? Nim ją określimy, należy zauważyć, że na obszarze Ukrainy żyje ponad 70 tys. gatunków flory i fauny, co stanowi ponad 35% różnorodności biologicznej Europy. Kraj – z jego ogromnym areałem urodzajnego czarnoziemu – był do czasu inwazji jednym ze światowych liderów w produkcji i eksporcie zboża. Z kolei na wschodzie Ukrainy – w Donbasie – znajduje się strefa wysoce uprzemysłowiona. Jest tam blisko tysiąc ośrodków produkcyjnych, w tym kopalnie, rafinerie, stalowanie i zakłady chemiczne. Jak szacuje The Conflict and Environment Observatory (CEOBS – Obserwatorium Konfliktów i Środowiska), w regionie składuje się 10 mln ton toksycznych odpadów (także poflotacyjnych). Eksplozje w takim otoczeniu generują dodatkowe ryzyka zanieczyszczeń powietrza, wody i gleby. Przykładem niech będzie majowy atak na rafinerię w Łysyczańsku, który spowodował zapalenie się 50 tys. ton szlamu olejowego. Ogień objął też dwa zbiorniki z ropą naftową (po 20 tys. ton każdy) oraz magazyn siarki. Tylko do połowy ubiegłego roku w ukraińskich rafineriach doszło do 60 pożarów. Część z nich była efektem nalotów, część skutkiem bezpośrednich walk.

Te ostatnie przełożyły się na zatrważającą statystykę. Sumarycznie – do końca minionego roku – aż 174 tys. km kw. ukraińskiej ziemi zostało „skażonych” minami i niewybuchami. Z grubsza odpowiada to wielkości Kambodży i ponad połowie powierzchni Polski. Zdaniem specjalistów, rozminowanie takiego obszaru to wyzwanie na lata, którego nie załatwi za ludzi natura. Samoistna degradacja amunicji – zależna m.in. od pH gleby – to proces na 100-300 lat, obejmujący zatem (kilka)naście pokoleń, a te nie mogą żyć w zagrożeniu. A przecież nie tylko wojenne śmieci stanowią problem. Skutki walki z użyciem wojsk pancernych i piechoty zmechanizowanej to poza wrakami również masa spuszczonego w ziemię paliwa i smarów. Ba, sam ruch ciężkich pojazdów uszkadza czarnoziem, powodując jego zbrylanie i sklejanie. Hałas odstrasza drobne zwierzęta, jak dżdżownice, odpowiedzialne za mieszanie i napowietrzanie gleby, zerwana pokrywa roślinna nie chroni przed przenikaniem zanieczyszczeń. Trzeba czterech-pięciu lat, by tak doświadczony czarnoziem odzyskał pełnię sił.

A co z przyrodą? Dotąd przez wojnę ucierpiało 3 mln ha lasów, co stanowi blisko jedną trzecią zasobów leśnych państwa. Ukraińskie parki narodowe i rezerwaty są częścią ogólnoeuropejskiej Sieci Szmaragdowej, będącej domem dla wielu zagrożonych gatunków. W strefie wojny znalazła się ponad jedna trzecia wszystkich obszarów chronionych w Ukrainie – 1,24 mln ha. W Narodowym Parku Przyrodniczym Wielka Łąka rosyjskie czołgi rozjeździły szafrany wiosenne, przez 16 lat objęte programem ochrony. Poważnie ucierpiał Park Przyrodniczy Meotyda w sąsiedztwie zamęczonego przez rosjan Mariupola, będący siedliskiem i lęgowiskiem m.in. pelikana dalmatyńczyka i mewy orlicy.

Wojna przerzedziła też pogłowie zwierząt hodowlanych. Padła jedna czwarta z ponad 3,5 mln sztuk bydła i 5,7 mln sztuk trzody chlewnej. Niepoliczalne są straty pośród zwierząt domowych – kotów i psów. Część z nich została ewakuowana z zagrożonych rejonów wraz z właścicielami, ale większość pozostała w strefie wojny. Straty w środowisku naturalnym, które udało się policzyć, Izba Obrachunkowa oceniła na 1,35 biliona hrywien (162 mld zł). Jednocześnie zastrzegając, że są to tylko wstępne dane (na koniec listopada ub.r.). Oszacowanie całkowitych szkód ekologicznych wyrządzonych Ukrainie będzie możliwe dopiero, gdy skończy się wojna. A proces odradzania się przyrody potrwa co najmniej 15 lat…

—–

Zbieranie informacji i ich opracowywanie to pełnowymiarowa praca. Będę zobowiązany, jeśli mnie w tym wesprzecie. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Korzystając z okazji chciałbym podziękować swoim najszczodrzejszym Patronom: Magdalenie Kaczmarek, Pawłowi Ostojskiemu, Bartoszowi Wojciechowskiemu, Maciejowi Szulcowi, Piotrowi Maćkowiakowi, Przemkowi Piotrowskiemu, Tomaszowi Frontczakowi, Andrzejowi Kardasiowi i Jakubowi Wojtakajtisowi. A także: Aleksandrowi Stępieniowi, Szymonowi Jończykowi, Tomaszowi Sosnowskiemu, Mateuszowi Jasinie, Remiemu Schleicherowi, Miko Kopczakowi, Grzegorzowi Dąbrowskiemu, Arturowi Żakowi, Bernardowi Afeltowiczowi, Justynie Miodowskiej, Maxowi Maksimovičowi, Michałowi Wielickiemu, Monice Rani i Jarosławowi Grabowskiemu.

Podziękowania należą się również najhojniejszym „Kawoszom” z ostatniego tygodnia: Aleksandrze Wrońskiej, Jakubowi Kojderowi i Pawłowi Jaczewskiemu.

Szanowni, to dzięki Wam – i licznemu gronu innych Donatorów – powstają moje materiały!

Nz. Okolice wyzwolonego jesienią Izjumu – zniszczone domy, poharatana przyroda i wszędzie tabliczki ostrzegające przed minami…/fot. Marcin Ogdowski

Kości

Aby zostać Patronem bezkamuflazu.pl - kliknij TUTAJ

Jest w najnowszej ekranizacji „Na zachodzie bez zmian” scena, w której zabłąkany artyleryjski pocisk eksploduje w pobliżu maszerujących na front żołnierzy. Nieopierzeni rekruci reagują panicznie, prowadzący ich oficer złorzeczy, po czym dodaje:

– Kajzer oczekuje od was, że przeżyjecie w okopach sześć tygodni – cynizm tych słów nijak nie przystaje do wyobrażeń o szybkiej zwycięskiej wojnie, którymi dotąd karmiono poborowych.

Te sześć tygodni nie jest literacko-filmową fikcją. To efekt kalkulacji niemieckich sztabowców – swoisty kompromis między realiami brutalnych zmagań, a możliwościami machiny administracyjno-szkoleniowej, przygotowującej kolejne „wsady” armatniego mięsa. Następne i następne…

42 dni to znacznie więcej niż dwanaście – a tyle wynosi obecnie średnia przeżywalność „mobika”. Żołnierza armii rosyjskiej, wcielonego podczas zakończonej rzekomo „częściowej mobilizacji”. Minister szojgu zameldował niedawno putinowi, że 300-tysięczny próg udało się osiągnąć i że nie ma już potrzeby powoływania nowych mężczyzn. Być może istotnie „złowiono” te 300 tys. osób, co nie zmienia faktu, że łapanki nadal trwają, choć nie są już tak spektakularne. Niewykluczone, że cel rosyjskiego MON był ambitniejszy. Znajomy relacjonował mi na bieżąco „przygody” rosyjskiego kolegi, który z unijnego kraju musiał wrócić do ojczyzny po nowy paszport. Odebrał go w Wołgogradzie, „po partyzancku”, korzystając ze znajomości w urzędzie – po czym BlaBlaCarem (z dala od transportu publicznego, gdzie „wyłapują”…) – przedostał się pod granicę z Finlandią. A wszystko to działo się już po deklaracji szojgu.

Raportując putinowi sukcesy mobilizacji, szef rosyjskiego MON przyznał, że niemal 90 tys. „mobików” trafiło już na front. Reszta zaś się szkoli.

W tych publicznych deklaracjach nie padło ani jedno zdanie poświęcone stratom pośród świeżo powołanych. Tymczasem mamy tu do czynienia z prawdziwą hekatombą. Wspomniane dwanaście dni to wyliczenie niezależnych rosyjskich dziennikarzy. Ukraińcy z kolei – ostrożniejsi w szacowaniu rosyjskich strat niż Amerykanie czy Brytyjczycy (to trwała tendencja, obserwowalna od wczesnego lata) – podają, że w październiku zabito aż 13 tys. rosjan. Średnio po 450 dziennie, najwięcej dziewięciuset. Armia rosyjska pozbyła się zatem ekwiwalentu jednej dywizji. Dla lepszego zobrazowania skali dramatu – to tak, jakby Polska straciła w tym czasie jedną trzecią swoich wojsk lądowych (operacyjnych).

Większość poległych agresorów to właśnie „mobiki”. Rzucane do walki bez należytego przeszkolenia. „Rekordzista” – spośród ujawnionych i znanych przypadków – w piątek otrzymał kartę powołania, w poniedziałek był już na froncie. Dwa dni później oddał się do niewoli – dlatego przeżył. Wielu jego kolegów, rzucanych do łatania linii obronnych bądź też – jak na doniecczyźnie – do „nierokujących”, lokalnych operacji zaczepnych, tyle szczęścia nie miało.

„Pewnie trudno ci w to uwierzyć, ale tracimy teraz dziesięć razy mniej ludzi”, pisze mi znajomy, oficer ukraińskiej armii. „Czasem nachodzą mnie wątpliwości, bo to wygląda jak polowanie”.

Na Kremlu wątpliwości nie mają…

—–

Cynizm i brutalność rosyjskiej władzy są mocno historycznie ugruntowane. Pisałem kilka dni temu o tym, że jako gatunek łagodniejemy, powołując się na amerykańskiego psychologa Stevena Pinkera. Dowodzi on, że odsetek ofiar gwałtownej przemocy z wieku na wiek maleje. Wniosek ów wyciąga m.in. z archeologicznych badań kości naszych przodków, które noszą ślady licznych – z biegiem czasu coraz rzadziej – brutalnych razów. Liczby rzeczywiste tego nie oddają, bo ludzka populacja wciąż rośnie, niemniej wojny stają się mniej krwawe. „Szczytowe osiągnięcie” w tej dziedzinie – oba konflikty światowe – pochłonęły 100 mln istnień ludzkich. Gdyby cechowała je brutalność i intensywność wojen plemiennych z pradawnych czasów, zabitych byłoby dużo więcej.

Pinker ma wielu krytyków, jednym z nich jest brytyjski filozof John N. Gray, który ogranicza zasadność tez Amerykanina do wąsko pojętego Zachodu (wspólnoty kulturowej rozłożonej po obu stronach Atlantyku). „Jeśli przemoc zmalała w rozwiniętych społeczeństwach, jednym z powodów może być to, że została przez Zachód wyeksportowana”, pisze w artykule dla „Guardiana”. Esej Graya pt. „Steven Pinker się myli co do przemocy i wojen” skupia się na kwestii kolonializmu i prowokowanych przez niego wojen „z dala od spokojnej, zasobnej Europy”. Nie czas i miejsce, by się nad tym pochylać – dla mojego wywodu istotna jest inna z generalnych konkluzji: owszem, rozszerzamy granice empatii, zwłaszcza na Zachodzie, ale agresja pozostaje, przybierając tylko inne postaci.

Weźmy Hołodomor – wielki głód w Ukrainie z lat 30., wywołany celową, ludobójczą polityką Stalina. Nie mieliśmy tam do czynienia z gwałtowną przemocą, wojennymi zmaganiami, ale i tak kilka milionów ludzi straciło życie (między 3 a 10; rozpiętość wynika z ukrywania dramatu przez Moskwę i z sowieckiego bałaganiarstwa). Szczątki ofiar tej okrutnej kampanii nie noszą śladów walki. Archeologowie, którzy będą je badać za 200 czy 300 lat, nie znajdą na kościach złamań, pęknięć, zrostów lub przestrzelin. Na tej podstawie nie da się stwierdzić, że mamy do czynienia ze skutkami zorganizowanej państwowej przemocy. A przecież tak właśnie było…

O czym wspominam, by wykazać, że „na wschodzie bez zmian”. Od Hołodomoru minął niemal wiek, a stosunek rosyjskiej władzy wobec Ukraińców wciąż cechuje agresja. Mój „ulubiony” prorosyjski aktywista medialny pisze o „boju o ukraińską energetykę”, mając na myśli uderzenia w elektrownie i sieci przesyłowe. Relacjonuje to w sposób sugerujący oczywistą-oczywistość tak prowadzonej wojny, jakby chodziło o zmagania dwóch armii w terenie przemysłowym. To zabieg mający na celu odklejenie od rosyjskich działań etykiety zbrodni wojennej. Dla mnie kulawy i nieskuteczny, ale niektórzy mogą się na to nabrać.

Skazywanie milionów cywilów na głód i chłód JEST zbrodnią wojenną – cywilizowany świat tak to zdefiniował po II wojnie światowej. Sparaliżowanie ukraińskiej energetyki – by nie mogła dostarczać prądu, gazu, ciepłej wody – nie przyniesie od razu spektakularnych efektów. Za frazą „pogorszenie warunków życia” kryje się postępujący w czasie dramat. Pozbawieni dostępu do szpitalnej aparatury pacjenci umrą szybko, osoby schorowane, psychicznie podatne na załamania pewnie również. Ale większość narażonych będzie się mierzyć z odroczonymi skutkami zdrowotnymi. Ich kości również nie będą nosić śladów fizycznej wojennej przemocy. Ale będą to szczątki ofiar wojny.

Ofiar rosyjskiej „niereformowalnej” brutalności.

—–

Nz. Ukraińska artyleria na froncie/fot. Центр стратегічних комунікацій та інформаційної безпеки

A jeśli nie interesuje Cię subskrypcja, a jednorazowe wsparcie:

Postaw mi kawę na buycoffee.to