Wojna

Na dziś zaplanowano konferencję Antoniego Macierewicza, na której przedstawione zostaną założenia polityki historycznej resortu. Z grubsza wiadomo już, czego można się spodziewać. Wyłuszczył to Sławomir Cenckiewicz w wywiadzie dla „Polski Zbrojnej”. „Pogodzenie dwóch tradycji – LWP i Wojska Polskiego jest niemożliwe” – stwierdził dyrektor Centralnego Archiwum Wojskowego.

Tak kategoryczny osąd spotkał się z falą krytyki byłych i obecnych żołnierzy WP, zwłaszcza „Czerwonych beretów”, wprost wymienionych przez kontrowersyjnego historyka. Argumentowali oni – i słusznie – że godnie można służyć nawet w czasach niepełnej suwerenności państwa. I że taka postawa nie zasługuje na rugowanie z historii. Przyglądałem się tym protestom w Internecie i dojrzałem pewną charakterystyczną cechę. Generalizując nieco, nie miały one wsparcia młodszych użytkowników mediów społecznościowych.

Były jednak na tyle spektakularne, że MON winno je dojrzeć i zareagować. Dojrzało, i poszło za ciosem – zapowiadając lustrację sal tradycji w jednostkach wojskowych.

„Właściwy” wymiar historii

Wcale mnie ta determinacja nie dziwi. Była do przewidzenia, odkąd twórcy „dobrej zmiany” przejęli kierownictwo nad armią. Obrzydzanie WP z czasów peerelu jest bowiem częścią pisowskiego projektu, który można określić mianem „wojny o pamięć”. Jej inną odsłoną jest dyskredytowanie Lecha Wałęsy, przy czym postać byłego prezydenta jest tylko dogodnym celem, którego kaliber pozwoli zeszmacić całą ideę III RP. Kolejną bitwą w tej wojnie jest próba redefinicji wizji katastrofy smoleńskiej – przekonania nas, że doszło tam do zamachu. Gdy wysiłki te zakończą się sukcesem, powojenna historia Polski nabierze „właściwego” wymiaru, z nieodzownymi elementami metafizycznymi. Na osi czasu będziemy mieli wyklętych walczących z sowietyzacją kraju (broń boże jako strona w wojnie domowej!), nielicznych bohaterów pokroju Kuklińskiego – który zdradził, bo tego wymagało dobro ojczyzny – Lecha Kaczyńskiego jako twarz antykomunistycznej opozycji oraz kulawy projekt założonej przez SB, fasadowo demokratycznej III RP. Początkiem końca tej ostatniej okaże się „mord w Smoleńsku” – „w ziemi uświęconej ofiarami katyńskiej zbrodni” – i wywołane nim patriotyczne wzmożenie, które w 2015 roku doprowadziło do „prawdziwego odrodzenia” instytucji państwa polskiego, w tym jego armii.

Po co to wszystko? A choćby po to, że również z historii płynie legitymizacja dla sprawowanej władzy, która w takim ujęciu postrzegana jest jako moralnie uprawniona, będąca zadośćuczynieniem i jedynie słuszną opcją.

Proste? Teraz, gdy zjednoczona pod szyldem PiS prawica ma do dyspozycji cały państwowy aparat, można przystąpić do działań pełnoskalowych. Lecz ta wojna trwa już od kilku lat, a najważniejszym jej obszarem nie była wcale sejmowa mównica czy tradycyjne media. Najbardziej efektywne z perspektywy tak zwanego obozu patriotycznego bitwy stoczono w Internecie. Zwolennicy „dobrej zmiany” wykazali się tu podziwu godną sprawnością, wykorzystując ograniczone horyzonty poznawcze Polaków. By nie pozostać gołosłownym – w zeszłym roku tylko 37 procent rodaków sięgnęło po książkę. To katastrofalne dane, jednak we wcześniejszych latach było z czytelnictwem niewiele lepiej. Od książek stronią przede wszystkim ludzie młodzi, mocno za to zakotwiczeni w Internecie. Dostarczenie im odpowiedniego kontentu to sposób na zdobycie ich umysłów i serc. I właśnie z taką akcją mieliśmy do czynienia przez ostatnie lata. Wysyp stron, wortali i portali – amatorskich inicjatyw i profesjonalnych redakcji – promujących „narodową odnowę”, szalona aktywność tego środowiska także na forach mediów dotąd mainstreamowych, musiały i przyniosły odpowiednie rezultaty. Mówiąc wprost, młodzi kupili promowaną w necie wersję historii. I stąd ich brak wsparcia, gdy szargany jest honor milionów żołnierzy ludowego Wojska Polskiego i gdy piętnowane są „niewłaściwe” tradycje, kultywowane w armii po 1989 roku.

Jedna wojna nie wystarczy?

Brakuje obiektywnych informacji pozwalających ocenić, w jakim wymiarze była to akcja skoordynowana. Przy skali polskojęzycznego Internetu wystarczy aktywność kilku tysięcy animatorów, by – wykorzystując mechanizm użytecznego idioty i autentyczne frustracje rozczarowanej III RP młodzieży – zdobyć odpowiednio duże zasięgi.

Nie złorzeczę. Nie mam żalu, że prawica wykorzystała nowoczesne narzędzia komunikacji do zapewniania sobie przewagi. Polityczna walka – także w obszarze narracji historycznej – nie jest czymś złym z zasady. Martwi mnie tylko brutalizacja języka i wykluczający charakter tego konfliktu. Gdy w 2009 roku zaczynałem przygodę z blogiem zAfganistanu.pl, adwersarze na tamtejszym forum – pomijając przypadki psychiatryczne – zdolni byli do rzeczowej rozmowy. Gdy nie udawało się przybliżyć stanowisk, rozstawali się w przekonaniu, że każdy ma swoje racje. Dziś, także w obszarze dyskusji na temat wojska i jego historii, dominuje agresja. Brak zgody na bezrefleksyjny kult wyklętych jest wystarczającym powodem, by znaleźć się pod ogniem inwektyw i krzywdzących opinii. By stracić prawo do czucia się Polakiem.

Taki rodzaj debaty to proste przeniesienie zasad obowiązujących w „dużej” polityce (jako się rzekło – mówimy wciąż o różnych bitwach  tej samej wojny). Gdzie spirala agresji nakręcona jest już do tego stopnia, że stoimy przed groźbą aktów fizycznej przemocy. Może więc czas najwyższy się zatrzymać? Usiąść i zacząć naprawdę rozmawiać?

Nie zadowolimy wszystkich. Nie oczekujmy wielkoduszności od rodzin, którym leśni czy żołnierze LWP zabili kogoś bliskiego. Ale dla całej reszty można wypracować jakieś kompromisowe rozwiązanie. Spójną i uczciwą historyczną narrację. Ten sam model rozwiązania kryzysu można zastosować we wszystkich innych obszarach politycznego konfliktu, który trawi obecnie Polskę. A właściwie trzeba, bo jedna wojna domowa w najnowszej historii tego kraju w zupełności nam wystarczy.

PS. Dziś zmarł Marian Kociniak, odtwórca głównej roli w bodaj najzabawniejszej polskiej komedii, osadzonej w czasach II wojny światowej. Któż nie zna genialnej sceny z Grzegorzem Brzęczyszczkiewiczem? No właśnie… Tymczasem grany przez Kociniaka bohater na koniec swoich pokręconych losów trafia do komunistycznej partyzantki. Co ma stanowić szczęśliwe zakończenie filmu. Niebawem okaże się, że trzeba będzie ową komedię zakwalifikować do zbioru tytułów zakazanych. Tak jak „Stawkę większą niż życie” czy „Czterech pancernych”. Bo dalsza kariera tych propagandówek nie będzie współgrała z oficjalną narracją. Narracją, w której niechybnie zagoszczą hasła typu „zapluty karzeł komuny”, czy „czerwoni żołnierze wyklęci”. Taki los spotka „niewłaściwych” bohaterów – także popkultury – jeśli nie zatrzymamy szaleństwa regulacji historii pod dyktando „dobrej zmiany”.

—–

Wojsko Polskie potrzebuje „dekomunizacji” parku sprzętowego. To jest realna i pilna potrzeba/fot. Marcin Ogdowski

Postaw mi kawę na buycoffee.to