Granada

„W drodze do Dnipro, kurnikiem, który kiedyś był autobusem. Obok mnie siedzi na oko 30-letnia dziewczyna z synem. Archetyp słowiańskiej urody w wiejskim wydaniu. Na tapecie telefonu ma swoje zdjęcie w skromnym stroju kąpielowym, w nieskromnej pozie. A gdy aparat dzwoni, rozlega się melodia radzieckiego/rosyjskiego hymnu. Jesteśmy na Ukrainie, która de facto znajduje się w stanie wojny z Rosją. Marszrutka pełna, także żołnierzy. Nikt nie reaguje…”

Napisałem te słowa dokładnie 10 lat temu, podczas swojej pierwszej wojenno-reporterskiej wyprawy do Donbasu (stąd „na” i rosja z wielkiej; zachowałem oryginalny zapis). Gdy przeglądam sporządzone wówczas notatki, niekiedy uśmiecham się pod nosem – zdumiewały mnie sytuacje, które dziś uchodzą za oczywiste. Drwię sobie nieco ze swojej niewiedzy i naiwności, choć z drugiej strony mam też świadomość ogromu roboty wykonanej „po drodze”. Ileż musiałem się tej Ukrainy nauczyć…

Ale ja nie o tym.

Opisana sytuacja nie była wyjątkowa. Kilkanaście dni wcześniej trafiłem do Kramatorska. W hotelu noszącym nazwę miasta rozlokowało się wojsko – zaledwie jedno z pięter udostępniono dla „normalnych” gości. Za opłatę plus łapówkę wynajęliśmy z kolegami 3-pokojowy „apartament”, który stał się naszą „bazą”. Za dnia wizytowaliśmy front, na noc wracaliśmy do hotelu. W jednym z pomieszczeń każdego wieczoru wyświetlano filmy – odgłosy ścieżki dźwiękowej dochodziły do baru, ale seans był wyłącznie dla żołnierzy. Drzwi do „sali kinowej” strzegła pani z obsługi, zacnych rozmiarów niewiasta. Dopiero trzeciego dnia, widząc znajome już gęby, „strażniczka” wpuściła nas do „kina”. Co zobaczyłem na zaimprowizowanym ekranie? Ano kadr z „9. Kompanii”, rosyjskiej superprodukcji, opowiadającej losy sowieckiego oddziału wysłanego w latach 80. do Afganistanu. Film ewidentnie „wessał” kilkunastu oglądających go żołnierzy. Fakt, był świetnie zrobiony, no ale był też rosyjski… „To także ich historia”, tłumaczyłem sobie zachowanie ukraińskich wojskowych.

Kilka miesięcy później popiłem z żołnierzami, którzy stali na wysuniętych pozycjach pod Mariupolem. Wódka to czy nawyk, nie mam pojęcia – w każdym razie w którymś momencie jeden z wojskowych zaintonował piosenkę grupy „Lube”. „A na wajnie kak na wajnie”, zaczął i poleciało. Utwór „Kombat”, potem inne; śpiewało w sumie kilka osób, sam się przyłączyłem. Znałem te strofy, bo gdy jesienią 2014 roku zaczynałem sobie odświeżać rosyjski, robiłem to m.in. słuchając muzyki. A na „Lube” natknąłem się kilka lat wcześniej, twórczość rosjan – ckliwie opiewająca żołnierski los – cieszyła się bowiem dużą popularnością pośród Polaków służących w Afganistanie. No więc śpiewałem i ja – na tyle jeszcze trzeźwy, by mieć poczucie surrealizmu. Ukraińscy żołnierze na co dzień strzelający do putinowców, wykonywali piosenkę ulubionego zespołu putina…

Ale, jak mawia klasyk, dawno to już i nieprawda.

Nie wiem, skąd u mnie notes z logo uniwersytetu w Granadzie – nigdy nie byłem w Hiszpanii. Tak czy inaczej mam zeszycik z dwugłowym orłem na niebieskiej okładce. I wziąłem go ostatnio do Ukrainy, wszak jestem z pokolenia, które notuje na kartkach, długopisem. I poszedłem z tą „granadą” na spotkanie do lokalnej administracji wojskowej. Przyznam bez bicia – nie dostrzegłem zainteresowania, jakie mój kajet wywołał u gospodarza, zarządcy jednego z miasteczek obwodu charkowskiego. Zorientowałem się post factum, gdy tenże podszedł do mnie i zastukał palcem po okładce. „Myślałem, że to rosyjski orzeł”, powiedział. „I w pierwszej chwili chciałem cię wyrzucić”, przyznał. „Uratował cię ten napis”, raz jeszcze stuknął palcem w napis pod orłem. „Universidad de Granada”, przeczytał na głos i klepnął mnie w ramię.

—–

Szanowni, jak wielokrotnie podkreślam, moje publicystyczne i reporterskie zaangażowanie w konflikt na Wschodzie w istotnej mierze możliwe jest dzięki Wam i Waszemu wsparciu. Pomożecie w dalszym tworzeniu kolejnych treści?

Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

Wspieraj Autora na Patronite

To dzięki Wam powstają także moje książki!

A skoro o nich mowa – osoby zainteresowane nabyciem mojej ostatniej pt.: „Zabić Ukrainę. Alfabet rosyjskiej agresji”, w wersji z autografem, oraz kilku innych wcześniejszych pozycji (również z bonusem), zapraszam tu.

A na zdjęciu ja, z tego pierwszego ukraińskiego wyjazdu. Gęba jakaś taka młodsza…/fot. Rafał Stańczyk

Zawłaszczenie

Dziś krótko (wybaczcie, inne obowiązki), z intencją uzupełnienia wczorajszego wpisu. Ten był o rocznicy wyzwolenia obozu w Auschwitz, ale finalnie poruszył kwestię zawłaszczenia, którego dopuściła się rosja.

Jakiego zawłaszczenia? Istotę problemu oddaje wypowiedź putina z 2010 roku. Podczas obchodów dnia pabiedy stwierdził on, że zwycięstwo w II wojnie „zostało osiągnięte kosztem zasobów ludzkich i przemysłowych rosji”. „Zapomniał”, że pośród 27 mln radzieckich ofiar było 5,7 mln rosjan, a resztę stanowili przedstawiciele innych narodów ZSRR.

No więc rosji udało się „przepisać” historię ZSRR tak, by uchodziła ona za wyłącznie rosyjską. W odniesieniu do ofiar hitlerowskiej agresji, doprowadzić do sytuacji, w której „znikło” ich etniczne zróżnicowanie. A skoro wszyscy byli rosjanami, to rosji przypadają zasługi z tego tytułu – w tym status wyzwolicieli. To przekaz zarówno na użytek wewnętrzny, jak i zewnętrzny. Ślad oddziaływania tej narracji znajdziemy na przykład u Donalda Trumpa, który kilka dni temu pisał na dawnym Twitterze: „Nie możemy zapominać, że to rosja pomogła nam wygrać II wojnę światową, straciła w niej 60 mln ludzi”.

Nie mam pojęcia, skąd amerykański prezydent wziął te 60 mln, ale istota (tej części) wpisu sprowadza się do zrównania sowiecji z rosją.

A i tak ów fragment zirytował rosyjskich propagandystów. Bo owszem, wpisuje się w ich narrację o „rosyjskości” wojennego wysiłku, zarazem jednak nadaje rosji (ZSRR!) pomocniczą rolę. A przecież w rosyjskiej opowieści o II wojnie (wielkiej wojnie ojczyźnianej), akcenty rozłożone są całkiem na odwrót – nie ma w niej miejsca na podkreślanie zasług zachodnich aliantów, jedynym zwycięzcą była i jest rosja.

Jak to się ma do faktów?

Próba umniejszenia roli sowietów w pokonaniu III Rzeszy byłaby karkołomnym wysiłkiem. 90 proc. żołnierzy Wehrmachtu poległo na froncie wschodnim, to tam złamano kręgosłup armii niemieckiej. Ale front zachodni i włoski angażowały – w różnych okresach – od 1,5 do 2,5 mln żołnierzy Hitlera, często z najbardziej elitarnych formacji, nierzadko w momentach, w których na wschodzie ich obecność mogłaby pomieszać sowietom szyki (jak w końcowej fazie operacji „Cytadela” na łuku kurskim, którą zwinięto m.in. po to, by przerzucić część oddziałów do Włoch). Trudno powiedzieć, co osiągnięto by taką masą bitnego wojska, dość zauważyć, że tajne niemiecko-radzieckie rozmowy na temat separatystycznego pokoju trwały do początków 1944 roku.

Odrębna kwestia to alianckie wysiłki zmierzające do osłabienia niemieckiego przemysłu zbrojeniowego. I choć tutaj efekt był nieoczywisty, faktem jest, że brytyjsko-amerykańska kampania bombowa zmusiła sztabowców Hitlera do zaangażowana istotnej części wojska (armatnich luf i amunicji!) do obrony nieba i kluczowych instalacji.

Dodajmy do tego dostawy Lend-Lease, w ramach których do ZSRR wysłano m.in. 427 tys. samochodów, 22 tys. samolotów, 13 tys. czołgów, 9 tys. traktorów, 2 tys. lokomotyw, 11 tys. wagonów. Dostawy 142 tys. ton stali, 13,8 tys. ton niklu i 16,9 tys. ton koncentratu molibdenu pozwoliły sowietom na wyprodukowanie około 45 tys. czołgów i dział samobieżnych (połowy z łącznej produkcji czasów wojny). Dla porównania, od połowy 1941 do połowy 1945 roku produkcja własna ZSRR wyniosła ok. 265,6 tys. samochodów. Produkcja parowozów: w 1940 roku – 914 sztuk, w 1941 roku – 708 sztuk, w 1942 roku – 9 sztuk, w 1943 roku – 43 sztuk, w 1944 roku – 32 sztuk, w 1945 roku – 8 sztuk. Produkcja wagonów towarowych w latach 1942–1945 zamknęła się w liczbie 1087 sztuk [1].

Potraficie wyobrazić sobie marsz armii czerwonej na zachód bez sprawnej i odpowiednio licznej logistyki? Bo ja nie.

[1] Dane za: Borys Sokołow: „Prawdy i mity Wielkiej Wojny Ojczyźnianej 1941-1945”, Wydawnictwo Arkadiusz Wingert, Kraków 2015.

—–

Szanowni, jak wielokrotnie podkreślam, moje publicystyczne i reporterskie zaangażowanie w konflikt na Wschodzie w istotnej mierze możliwe jest dzięki Wam i Waszemu wsparciu. Pomożecie w dalszym tworzeniu kolejnych treści?

Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

Wspieraj Autora na Patronite

To dzięki Wam powstają także moje książki!

A skoro o nich mowa – osoby zainteresowane nabyciem mojej ostatniej pt.: „Zabić Ukrainę. Alfabet rosyjskiej agresji”, w wersji z autografem, oraz kilku innych wcześniejszych pozycji (również z bonusem), zapraszam tu.

Nz. Symboliczny triumf sowietów – zawieszenie flagi na berlińskim Reichstagu. Skądinąd autorem tej fotografii jest Jewgienij Chałdiej, sowiecki żołnierz żydowsko-ukraińskiego pochodzenia/fot. domena publiczna

(Pra)wnuki

Spałem, zmęczony podróżą, jednak nie na tyle mocno, by przegapić ostrzeżenie kierowcy marszrutki.

– Dojeżdżamy do blok-postu! – krzyknął mężczyzna i zaczął zwalniać.

Westchnąłem. Byliśmy gdzieś między Debalcewem a Donieckiem, na terenie separatystycznej „republiki”. Kontrola dokumentów w zabitej dechami wiosce nie bardzo mi się uśmiechała. Na ruchliwej donieckiej ulicy wojskowym zwyczajnie brakowało czasu na wnikliwe oględziny dokumentów i rewizje. Tu zaś – kalkulowałem – choćby dla zabicia nudy mogli sobie pozwolić na przetrzymanie pasażerów autobusu. Zwłaszcza Polaków.

– Chłopaki, akredytacje na wierzch – zwróciłem się do kolegów. Michał i Darek dobrze wiedzieli, o co chodzi. Do tej pory kwity z tzw.: Ministerstwa Informacji DRL, podawane razem z paszportem, pozwalał nam uniknąć kłopotów. Lecz nie było pewności, że tak będzie i tym razem. „Chłopcy z batalionu Wostok różnie traktują akredytacje. Rozumiecie, gorąca, kaukaska krew, mogą was poszarpać”, ostrzeżono nas w urzędzie wydającym ów dokument. Niby lojalnie, ale jakoś tak z przekąsem, jakby kobieta wręczająca papier tego szarpania nam życzyła.

Do autobusu wszedł mężczyzna o europejskich rysach twarzy. „Dobrze, że nie Czeczen”, pomyślałem, choć lekko zaniepokoiła mnie rosyjska flaga na rękawie munduru.

– Jesteśmy dziennikarzami z Polski – powiedziałem, podając ruskiemu książeczkę z orłem na okładce.

Znudzona dotąd twarz sierżanta wnet spochmurniała.

– Wasze paszporty! – wysyczał w kierunku chłopaków.

Dokumenty Michała i Darka wylądowały w kieszeni rosjanina. „No to dupa”, uznałem. Za oknem trzech żołnierzy o urodzie zakapiorów paliło papierosy i spoglądało groźnie w szyby marszrutki. Miejscowi pasażerowie pokulili się dziwnie w fotelach, choć widać było, że ukradkiem zerkają w naszą stronę. Byłem pewien, że spodziewają się jakiejś draki. Tak zresztą jak i ja, pomny historii sprzed kilku dni. Wówczas to dwóch zagranicznych dziennikarzy dostało solidny łomot podczas przekraczania linii demarkacyjnej („granicy” Ukrainy i DRL). Rebelianci nie dość, że ich pobili, to jeszcze okradli.

Tymczasem podstarzały podoficer kartkował mój paszport.

– Gdzie byliście? – spytał, nie odrywając oczu od jednej z moich afgańskich wiz.

Do Debalcewa pojechaliśmy, by zrobić materiał na temat wracającego do życia miasta, poważnie zniszczonego podczas niedawnych walk.

– Uhmm – rosjanin pokiwał głową, słysząc to wyjaśnienie. – I tak pewnie nakłamiecie – odparł i oddał mi paszport. Następnie wyjął dokumenty chłopaków, obejrzał ich drugie strony i również zwrócił właścicielom. – Można jechać – obrócił się i ruszył ku wyjściu. Stojąc już w drzwiach, spojrzał w naszą stronę i głosem pełnym wyrzutu rzekł: – Wyjaśnijcie temu swojemu ministrowi, kto tak naprawdę wyzwolił obóz w Auschwitz…

—–

Trzy miesiące wcześniej – w wywiadzie dla radiowej Jedynki – ówczesny szef polskiego MSZ, Grzegorz Schetyna, powiedział: „(…) to pierwszy front ukraiński i Ukraińcy wyzwalali (Auschwitz). To żołnierze ukraińscy (…) otwierali bramy obozu”.

Wypowiedź miała miejsce w siedemdziesiątą rocznicę wyzwolenia Oświęcimia i wpisywała się w polityczny kontekst początków 2015 roku. Agresywne poczynania rosji w Ukrainie – jakkolwiek nie spotkały się ze zdecydowaną reakcją Unii Europejskiej i NATO – skutkowały szeregiem „prztyczków”, zadawanych także na płaszczyźnie symbolicznej. Słowa Schetyny mocno moskali ubodły, o czym świadczyły dyplomatyczne protesty na najwyższym szczeblu. Ale żal pojawił się także na najniższych poziomach – o czym przekonaliśmy się w Donbasie.

—–

Dekady agresywnej propagandy sprawiły, że rosjanie uwierzyli w mit jedynych zwycięzców II wojny światowej, zwanej przez nich wielką wojną ojczyźnianą. W mit wyzwolicieli, którzy wcześniej – to też niezwykle istotne – stali się ofiarą niemieckiej agresji. Kłamano na ten temat w czasach ZSRR, kłamano wraz z nastaniem ery putina. Po 2000 roku nawet bardziej – to wtedy ów mit stał się podstawą ideologii państwowej, a 9 maja, dzień zwycięstwa, najważniejszym świętem rosji. W tej opowieści nie tylko nie było miejsca na podkreślanie zasług zachodnich aliantów, nie było też przestrzeni dla refleksji o własnej współodpowiedzialności. Sojusz z Hitlerem, rozbiór Polski, zagarnięcie krajów nadbałtyckich, atak na Finlandię oraz brutalne czystki towarzyszące każdej z aneksji – te fakty pomijano, zakłamywano, na różne sposoby unieważniano. Wojna zaczęła się 22 czerwca 1941 roku, a skończyła zwycięskim szturmem Berlina w maju 1945 roku. Zaś po drodze dzielny Iwan otworzył bramy obozu koncentracyjnego w Auschwitz.

Ów Iwan był rosjaninem – putinizm dodatkowo skorygował wspomniany mit, rugując zeń sowieckie mniejszości etniczne. Tymczasem niemiecki obóz koncentracyjny w Auschwitz został wyzwolony przez żołnierzy armii, w skład której wchodzili przedstawiciele wszystkich narodowości zamieszkujących ZSRR. Z przewagą rosjan, to fakt, ale kolejną najliczniejszą grupę stanowili Ukraińcy. Możemy o tym mówić w kontekście pojedynczego wydarzenia, ale dotyczy to całości wojennego wysiłku podjętego przez sowiety. Próby przywłaszczenia sobie tej zasługi przez rosję i rosjan to ordynarne złodziejstwo. A reakcje przywołane w pierwszej części tekstu doskonale tłumaczy popularne u nas powiedzenie: „na złodzieju czapka gore”.

Ano gore.

No więc 27 stycznia 1945 roku obozowe wrota otwarte zostały przez żołnierzy wieloetnicznej armii czerwonej. Chwała im, wziąwszy pod uwagę to, czym było wyzwalane miejsce. Ale dziś, w 80. rocznicę tych wydarzeń, trudno uciec od niewesołych myśli. Miało być „nigdy więcej!”, a jednak nie jest – wnuki i prawnuki rosyjskich wyzwolicieli gotują koszmarny los wnukom i prawnukom ukraińskich wyzwolicieli. Nie zrównuję Holocaustu z rosyjską zbrodnią na Ukrainie – nie te cele i nie ta skala, ale metody często pozostają te same. Idzie mi o los ukraińskich jeńców w rosyjskiej niewoli, regularnie bitych, gwałconych, okaleczanych, karmionych paszą dla zwierząt albo niekarmionych wcale, pozbawionych elementarnej opieki medycznej. Ci ludzie, gdy wracają z „nieludzkiej ziemi”, wyglądają niczym więźniowie z Auschwitz. Są jak chodzące szkielety, pół żywe istoty, duchy; tylko pasiaków im brakuje…

—–

Szanowni, jak wielokrotnie podkreślam, moje publicystyczne i reporterskie zaangażowanie w konflikt na Wschodzie w istotnej mierze możliwe jest dzięki Wam i Waszemu wsparciu. Pomożecie w dalszym tworzeniu kolejnych treści?

Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

Wspieraj Autora na Patronite

Korzystając z okazji chciałbym podziękować swoim najszczodrzejszym Patronom: Maciejowi Szulcowi, Joannie Marciniak, Jakubowi Wojtakajtisowi, Andrzejowi Kardasiowi, Marcinowi Łyszkiewiczowi, Arkowi Drygasowi, Tomaszowi Krajewskiemu, Magdalenie Kaczmarek, Arkadiuszowi Halickiemu, Piotrowi Maćkowiakowi, Bartoszowi Wojciechowskiemu i Monice Rani. A także: Arturowi Żakowi, Łukaszowi Hajdrychowi, Patrycji Złotockiej, Adamowi Cybowiczowi, Wojciechowi Bardzińskiemu, Krzysztofowi Krysikowi, Bognie Gałek, Michałowi Wielickiemu, Jakubowi Kojderowi, Piotrowi Pszczółkowskiemu, Bożenie Bolechale, Marcinowi Gonetowi, Pawłowi Krawczykowi, Joannie Siarze, Aleksandrowi Stępieniowi, Marcinowi Barszczewskiemu, Szymonowi Jończykowi, Annie Sierańskiej, Piotrowi Rucińskiemu, Mateuszowi Borysewiczowi, Tomaszowi Sosnowskiemu, Piotrowi Świrskiemu, Sławkowi Polakowi, Mateuszowi Jasinie i Grzegorzowi Dąbrowskiemu.

Podziękowania należą się również moim najhojniejszym „kawoszom” z ostatniego tygodnia: Witoldowi Stępińskiemu i Julii Waleckiej.

Szanowni, to dzięki Wam powstają także moje książki!

A skoro o nich mowa – osoby zainteresowane nabyciem mojej ostatniej pt.: „Zabić Ukrainę. Alfabet rosyjskiej agresji”, w wersji z autografem, oraz kilku innych wcześniejszych pozycji (również z bonusem), zapraszam tu.

Nz. Buty więźniów zgromadzone w Muzeum Auschwitz/fot. własne

Powtarzalność

Fińsko-sowiecka wojna zimowa (z lat 1939-40) – poza szeregiem innych podobieństw do wojny w Ukrainie – pozwala dostrzec znamienną powtarzalność zachowań władców Kremla. Przede wszystkim ich skłonność do przeszacowywania możliwości własnych i niedoszacowywania potencjału przeciwnika oraz bezwzględną determinację. No i strach przed skumulowaną siłą dużych graczy i ich skoordynowanym działaniem. Warto te czynniki uwzględnić w rozważaniach o przyszłości natowskiej Europy.

Należy więc odrzucić założenie o oczywistości przewagi Sojuszu nad rosją. Fakt, iż ta przewaga istnieje, nie wyklucza scenariusza, w którym rosjanie znów coś źle zinterpretują, uznają jakąś cechę czy postawę za słabość. Na przykład dojdą do wniosku, że zajęte polityką wewnętrzną USA nie zaangażują się w obronę któregoś z europejskich państw. Podobne założenie leżało u podstaw agresji na Ukrainę – na przełomie 2021 i 2022 roku Kreml kalkulował, że Stany, po blamażu w Afganistanie, co najwyżej pogrążą palcem, ale realnie nic nie zrobią.

Porzucić trzeba też dotychczasowe wyobrażenia o rosyjskim progu bólu. „To był mój błąd”, przyznał generał Walery Załużny w słynnym wywiadzie dla „The Economist” z listopada 2023 roku. „rosja ma co najmniej 150 tys. zabitych. W każdym innym kraju taka liczba ofiar zatrzymałaby działania zbrojne”, mówił ówczesny naczelny dowódca ukraińskich sił zbrojnych. Tak tłumaczył się z porażki kontrofensywy na Zaporożu, sugerując, że jednym z jej celów było maksymalne wykrwawienie rosjan. Tyle że na Kremlu nie przejęli się stosami trupów.

I dalej nie przejmują. To, co dzieje się na froncie, zasługuje na miano hekatomby – rosjanie giną „przemysłowo”. Nie mam pojęcia, ilu jeszcze musi polec, by w Moskwie uznano, że dalsze prowadzenie wojny nie ma sensu. Pół miliona? Milion? Oczywiście, sytuacja z Ukrainą może być nieco inna niż w przypadku nowej wojny. Niewykluczone, że Kreml – wyposażony w wiedzę, którą dysponuje w tej chwili – w ogóle by „specjalnej operacji wojskowej” nie wszczynał. Teraz zaś brnie w nią, bo skoro już tak wiele „zainwestowano”, to  nie można się wycofać. W takim ujęciu wejściowy próg bólu wcale nie musi być tak wysoki, jak nam się dziś, „po Ukrainie”, wydaje. Ale dla własnego bezpieczeństwa powinniśmy założyć, że ryzyko wysokich strat może nie być dla rosjan wystarczająco odstraszające.

Co te rekomendacje winny oznaczać w praktyce? Po pierwsze, budowanie potencjału, który postawi rosjan przed ryzykiem nie tyle wysokich, co bardzo wysokich strat. Które poniosą od razu, przy pierwszej próbie wszczęcia „gorącego” konfliktu. Po drugie, bardziej asertywną i aktywną postawę wobec rosyjskich działań, zwłaszcza prowokacji. Straszą? Straszmy ich również. Prowadzą wobec nas hybrydowe działania? Róbmy to samo; rosjanie rozumieją wyłącznie język siły, jakiekolwiek wahania uznają za słabość. I wreszcie po trzecie, redukujmy pola dla dyskusji o jakości sojuszniczych gwarancji. W interesie krajów NATO, zwłaszcza tych mniejszych i słabszych, jest powrót do realiów zimnej wojny, kiedy przekonanie o monolicie zachodniej wspólnoty uchodziło za trudny do podważenia paradygmat.

Wiem, że to nie są proste do wdrożenia rady, ale na fali świąteczno-noworocznych nadziei życzę Państwu i sobie, byśmy mogli cieszyć się z ich realizacji. Wszak idzie tu o „święty spokój”.

—–

Czytelników, którzy chcieliby nabyć moją najnowszą książkę pt.: „Zabić Ukrainę. Alfabet rosyjskiej agresji”, w wersji z autografem, oraz kilka innych wcześniejszych pozycji, zapraszam tu.

Całość tekstu, który opublikowałem w portalu Polska Zbrojna, znajdziecie pod tym linkiem.

Nz. fińscy żołnierze na pozycjach/fot. domena publiczna

Bomby…

Z prowadzonych od ponad stu lat obserwacji wynika, że stres pourazowy (PTSD) dotyka średnio jedną czwartą posłanych na wojnę mundurowych. Wiemy, że jest chorobą rozszerzoną, że jego skutki w postaci przemocy, alkoholizmu i rozpadu więzi rodzinnych, doskwierają też najbliższym żołnierza. Między 2014 a początkiem 2022 roku przez front w Donbasie przewinęło się 100 tys. rosyjskich „ochotników”, w latach 2015-24 ponad 50 tys. rosjan służyło w Syrii. W realiach pełnoskalowej wojny z Ukrainą liczba posłanych do walki dobiła do trzech milionów. Połowa wciąż służy, około dwustu tysięcy zginęło. Reszta, w tym pół miliona rannych i kontuzjowanych, wróciła do domów. Oni i ich trauma.

W lipcu 2022 roku Służba Bezpieczeństwa Ukrainy opublikowała przechwyconą rozmowę rosyjskiego żołnierza z żoną. „Nie masz pojęcia, co się tutaj dzieje. Nie wiem, jak po czymś takim mam wrócić do normalnego życia”, mówił mężczyzna. „Wiesz, ile trupów widziałem? (…) Bez głowy, bez nóg, bez tułowia”, rosjanin opowiadał o stertach ciał poległych towarzyszy. „Cholera, tak bardzo chcę wrócić do domu, to wszystko jest takie bolesne. Ale (…) nie wyobrażam sobie świata, gdzie trzeba płacić rachunki”, słychać było na nagraniu. Dalej wojskowy zapewniał, że jeśli wróci, pójdzie na cmentarz, gdzie pochowano jego babcię, „anioła stróża”. „Potem odwiedzę wszystkie kościoły”, zaklinał przyszłość rosjanin.

W potocznych wyobrażeniach o skutkach wojny na Wschodzie zwykle skupiamy się na Ukrainie i jej obywatelach. Umyka nam, że problem wojennej traumy dotknie też rosjan; już dotyka. Ocalałych z pożogi żołnierzy, ale i mieszkańców przygranicza, żyjących w cieniu wojny (lub w warunkach okupacji) i związanych z nią ryzyk. Ba, rezydentów stolicy, która wbrew buńczucznym zapowiedziom notabli wcale nie ma „najlepszej obrony przeciwlotniczej na świecie”. To kolejne – poza wojskowymi – setki tysięcy ofiar. Osobliwe dziedzictwo „geopolitycznego geniuszu” putina, które wygeneruje następne dramaty długo po tym, jak umilkną już działa. Skąd ów wniosek? Dość powiedzieć, że do 2010 roku samobójstwo popełniło 100 tys. amerykańskich weteranów wojny w Wietnamie; to niemal dwa razy tyle, ile wyniosły straty poniesione w walkach.

—–

Ale zostawmy antycypacje i skupmy się na bieżących wydarzeniach. Bodaj najtragiczniejszy wymiar wojennej traumy – poza samobójstwami – związany jest z przestępstwami popełnianymi przez weteranów, których ofiarami padają bogu ducha winni ludzie.

28-letni iwan rossomachin wrócił do wsi Nowy Burieniec w marcu 2023 roku. Od razu wszedł w zatargi z miejscową społecznością – pił, zaczepiał kobiety, lżył mężczyzn, prowokując ich do bójek. Któregoś razu, kompletnie pijany, zamordował staruszkę. 85-latka odmówiła weteranowi pieniędzy na wódkę, ten dźgnął ją więc kilkanaście razy nożem. Nożownikiem okazał się również aleksiej demeszczenko – dawny ochotnik uśmiercił tym narzędziem innego (nieznanego sobie wcześniej) gościa baru we Włodzimierzu. Niejaki siergiej klewcow, „kontraktor” spod Archangielska – po tym, jak pokłócił się z kolegą – wzniecił ogień w holu mieszkalnego bloku. W efekcie zginęła 49-letnia kobieta, a jej 7-letnie dziecko i przypadkowy mężczyzna zostali ranni. Pożar z tragiczniejszymi skutkami wywołał stanisław ionkin, inny uczestnik „spec-operacji”. W listopadzie 2022 roku 23-latek użył rakietnicy w wypełnionym po brzegi lokalu rozrywkowym w mieście Kostroma; 13 osób spaliło się żywcem.

Podpalacz został skazany na 20 lat. To łagodna kara wziąwszy pod uwagę liczbę ofiar. Szczególnie gdy zestawimy ów wyrok z piętnastoma laty odsiadki za „rozpowszechnianie fałszywych informacji o rosyjskiej armii”, czyli nazywanie specjalnej operacji wojskowej wojną i pisanie/mówienie o zbrodniach popełnianych przez żołnierzy putina. A w przypadku ionkina moskiewski sąd i tak wykazał się niemałą dozą pryncypialności, generalnie bowiem państwo rosyjskie przymyka oko na ekscesy „bohaterów z Ukrainy”. Karze ich tylko w ewidentnych sytuacjach, zabrania publicznych dyskusji o problemach wywoływanych przez weteranów. Na poziomie centralnym nie są podejmowane żadne inicjatywy, które mogłyby pomóc zbrutalizowanym mężczyznom w przejściu na pokojowe realia. Przemoc domowa zawsze była w rosji tematem marginalizowanym (co znalazło odbicie w skandalicznym ustawodawstwie, które pozwala na bezkarne pierwsze pobicie żony czy partnerki), w przypadku rodzin weteranów mamy zatem do czynienia z podwójnym systemowym zobojętnieniem.

—–

Jak wynika z ustaleń „Wiorstki” – projektu prowadzonego przez opozycyjnych dziennikarzy – od początku pełnoskalowej inwazji (do końca września br.) żołnierze, którzy wrócili do ojczyzny, popełnili co najmniej 242 morderstwa. 227 osób zostało zaś przez nich okaleczonych. W wielu przypadkach zbrodni dopuszczano się w recydywie. Tak było ze wspomnianym iwanem rossomachinem, który w 2020 roku został skazany na 14 lat więzienia za zabójstwo. rossomachin, jak co najmniej 50 tys. innych rosyjskich osadzonych, zgodził się pojechać na wojnę w zamian za obietnicę amnestii. Byli więźniowie zwykle trafiali do Grupy Wagnera, ale kilka tysięcy zostało skierowanych do regularnej armii. Co najmniej jedna trzecia z wszystkich powołanych zginęła, ale większość – po półrocznej służbie – wróciła do kraju. A mówimy o wybitnie skryminalizowanym towarzystwie, co wynikało z dwóch powodów. Po pierwsze, rzeczywistość rosyjskich kolonii karnych ma wyjątkową moc degradującą, po drugie, na wojenny kontrakt najchętniej zgadzali się sprawcy najbrutalniejszych przestępstw, za które odsiadywali najdłuższe wyroki.

Tacy ludzie są jak tykające bomby, które kiedyś w końcu wybuchną.

Ale więzienne epizody i wcześniejsza skłonność do przemocy nie dają pełnej odpowiedzi na pytanie o przyczyny kryminalnych zachowań weteranów. Brutalizacja i nawyk używania siły ugruntowane podczas wojny też nie. Źródła traumy skutkującej destrukcyjnymi zrachowaniami tkwią również w samej strukturze i specyfice rosyjskiej armii.  W socjologii wykorzystuje się pojęcie „kultura przemocy”, opisujące warunki, w których szeroko rozumiany gwałt staje się integralną częścią czyjejś codzienności. Zsocjalizowana w takich warunkach osoba, ofiara, nawykowo wchodzi w rolę oprawcy, gdy ujawnią się ku temu odpowiednie możliwości. Świadomi tego uniwersalnego mechanizmu, przyjrzyjmy się stosunkom społecznym panującym w rosyjskiej armii.

—–

Historia tej formacji to pasmo przemocy stosowanej także przez jednych żołnierzy wobec innych. Diedowszczyna – odpowiednik naszej „fali” z czasów zasadniczej służby wojskowej – była w rosyjskim wojsku obecna już wcześniej, lecz na dobre rozgościła się w garnizonach dopiero w czasach Sowietu. Koszarowa przemoc – jakkolwiek brutalna – miała także funkcjonalny wymiar: wojsko pilnowało się samo. Nie zwalczano jej zatem nadmiernie entuzjastycznie, choć po rozpadzie ZSRR stało się jasne, że przynosi więcej szkód niż korzyści. Oficerowie danych jednostek mogli mieć spokój, ale armii jako całości zaczęło brakować przyzwoitego rekruta. Kto mógł bowiem, wykupywał się od poboru – skala korupcji w wojenkomatach była tak wysoka, że w połowie lat 90. XX wieku w niektórych regionach od służby migało się 80–90 proc. młodych mężczyzn. Dotyczyło to przede wszystkim bardziej zasobnych miast, z europejskiej części rosji, zamieszkanej przez Słowian – generalnie lepiej wykształconych i zdrowszych niż mieszkańcy zabiedzonej Azji. Deficyt „białych” potęgowały zmiany polityczne – wybicie się na niepodległość Białorusi i Ukrainy (zwłaszcza ta druga dostarczała armii sowieckiej najwartościowszego rekruta).

Idźmy głębiej – Związek Sowiecki był państwem rasistowskim, rosja odziedziczyła ten kulturowy rys. Narody Kaukazu, środkowej i dalekiej Azji nawet wcześniej, w czasach carskich, postrzegano jako gorsze. W rosyjskiej myśli politycznej pisano o nich jako o „pozbawionych mocy państwowotwórczych”. Skazanych zatem na rosyjską misję cywilizacyjną, co w praktyce oznaczało kolejne inkorporacje terenów, rusyfikację elit i brutalne rugowanie lokalnych elementów kultury. W relacjach międzyludzkich zaś owo podejście skutkowało poczuciem wyższości, okazywanym przez „białych” śniadolicej czy żółtoskórej mniejszości. W armii przekładało się to na utrudniony dostęp mniejszości etnicznych do wyższych stanowisk dowódczych (średnich zresztą również) oraz nagminną praktyką wykorzystywania mieszkańców Kaukazu i Azjatów do najcięższych prac – poprzez kierowanie ich do jednostek pomocniczych. W latach 60. XX wieku ów instytucjonalny rasizm ugruntował też praktykę nieprzyjmowania do służby w siłach strategicznych (jądrowych) żołnierzy o „niewłaściwym” pochodzeniu, przede wszystkim muzułmanów z Kaukazu.

—–

Diedowszczyna w czasach ZSRR miała – można by rzec, nawiązując do sowieckiej retoryki – internacjonalistyczny charakter. Bito młodych bez względu na pochodzenie i religię, przede wszystkim Słowian, bo stanowili miażdżącą większość. Motyw rasistowski w tych prześladowaniach nie był dominujący. Ale przyszły lata 90., w których obok wspomnianych powodów niedostatku „białego” rekruta pojawiły się także inne ważne zjawiska. Europejskie rosjanki przestały rodzić, wskaźniki reprodukcji spadły do poziomu niegwarantującego prostej zastępowalności. Tymczasem Kaukaz i część azjatyckich republik – mimo postępującej pauperyzacji – nie przeszły załamania demograficznego, a z czasem dzietność zaczęła tam nawet rosnąć. Górę wzięły czynniki kulturowe (w islamie posiadanie licznego potomstwa to etyczny imperatyw), nie bez znaczenia były również transfery socjalne uruchomione wraz z nastaniem ery putinowskiej stabilizacji, finansowanej ze sprzedaży kopalin (dalej było biednie, ale jakoś stabilniej…). A że wojsko zaczęło przyzwoicie płacić, koszmarnie zabiedzona (nie)rosyjska prowincja zyskała kolejny pretekst, żeby się zaciągnąć.

W następstwie tych procesów w armii doszło do etnicznego przemodelowania. Tuż przed inwazją na Ukrainę jedną trzecią wojska putina stanowili muzułmanie oraz wyznawcy innej religii niż prawosławie. Nie znajduje to odzwierciedlenia w strukturze etnicznej rosji, gdzie „biali” to niemal trzy czwarte populacji. Co więcej, z konieczności „czarni” zajęli dużą część stanowisk podoficerskich (nawet 40 proc.) i specjalistycznych. Pogardzani obywatele drugiej kategorii otrzymali instytucjonalną władzę, a w wielu jednostkach przestali być mniejszością.

No i się zaczęło – odgrywanie się za bycie tym gorszym – w cywilu, w armii. Diedowszczyna zmieniła się w ziemlaczestwo, w dyskryminację na tle rasowym (samo ziemlaczestwo oznacza „wspólnotę” i nie musi nieść negatywnych skojarzeń). Media rosyjskie o tym nie piszą, bo nie mogą, MON zachowuje urzędowy optymizm, ale informacje z koszar i tak wyciekały, wzmagając determinację etnicznych rosjan, którzy jeszcze bardziej zaczęli unikać wcielania w kamasze.

I tak wysłano na wojnę armię „na wejście” już zdemoralizowaną, pochodzącą ze społecznych dołów, nawykłą do nieuzasadnionej przemocy, często traktowanej jako rozrywka, narzędzie władzy i kompensacji życiowych upokorzeń. Armię pielęgnującą etniczne uprzedzenia, której zafundowano dodatkową rasistowską indoktrynację. Wedle niej Ukraińcy to ludzie gorszego sortu, a ukraińskość to ideologiczna aberracja, którą – oczywiście dla dobra rosji – należy wytrzebić. Więc trzebiono i nadal się trzebi.

A później ci trzebiący wracają do domów…

—–

Osoby, które chciałby nabyć moją najnowszą książkę pt.: „Zabić Ukrainę. Alfabet rosyjskiej agresji”, w wersji z autografem, oraz kilka innych wcześniejszych pozycji (również z bonusem), zapraszam tu. Polecam się w perspektywie świąt i podchoinkowych prezentów!

Nz. Dojrzałem do momentu, by stworzyć dla blogu wizualną identyfikację. Ufam, że się Wam podoba. Czasem będę ją wykorzystywał do ilustracji tekstów, jak dziś.

Artykuł, w nieco innej formule, pierwotnie ukazał się w portalu Interia.pl