U jak uposażenie

Oto kolejna część cyklu, w ramach którego publikuję obszerne fragmenty mojej pierwszej książki „zAfganistanu.pl. Alfabet polskiej misji”. Reportażu, który ukazał się 12 lat temu. Zapraszam do lektury!

Zanim po raz pierwszy wylądowałem w kraju ogarniętym wojną, często zastanawiałem się, o czym między akcjami rozmawiają ze sobą żołnierze. Sztywne gadki z powieści – pełne patriotycznych haseł i górnolotnych słów – cuchnęły nieautentycznością. Filmowe nieustanne ględzenie „o dupie Maryni”, przeszłych bądź przyszłych erotycznych przygodach, wydawało mi się z kolei przesadzone. Bo z całym szacunkiem dla młodości i faktu przymusowej absencji – ileż można rozmawiać o seksie? Szybko przekonałem się, że żołnierz też człowiek – lubi pogadać o wszystkim. Gdy jednak podczas któregoś z patroli pod pancerzem Rosomaka rozgorzała dyskusja o kosztach i przeszkodach związanych z wykończeniem domu, miałem poczucie lekkiego surrealizmu. „Byłoby głupio, gdybyśmy teraz wylecieli w powietrze” – przyszło mi do głowy.

– Mam szczęście, że moja kobita nie w ciemię bita. Uznała, że chrzani rabat i kupi płytki gdzie indziej. Wyszło trochę drożej, ale nie musiała czekać – relacjonował zmagania swojej żony jeden z żołnierzy.

– To jak wrócisz, pięterko będzie już gotowe? – dopytywał siedzący naprzeciwko kolega.

– No tak – tamten uśmiechnął się szeroko. – Trzy misje i chałupa skończona, mogę już przestać jeździć – dodał ni to żartem, ni serio. Spojrzał przy tym na mnie i od razu zrozumiałem, że to ja byłem adresatem tych słów. I że zafundowano mi drobną prowokację. Cóż, nigdy nie przekonywałem swoich czytelników, że polscy żołnierze jeżdżą na wojnę wyłącznie dla pieniędzy. W zasadzie więc powinienem był się obrazić. Udając, że nie dostrzegam złośliwości, zaśmiałem się tylko jak z dobrego żartu.

– Taa, przestać jeździć… – westchnął któryś z chłopaków, tym akcentem kończąc dyskusję. A ja zostałem sam ze swoimi myślami na temat motywacji żołnierzy. Wielokrotnie – i wcześniej, i później – rozmawiałem z wojskowymi na ten temat. Nasze pogawędki z pewnością rozczarowałyby większość pięknoduchów, z namaszczeniem wymawiających słowo „Ojczyzna”. Bo w tym, co słyszałem, zwykle nie było wielkich słów. „Pojechałem, bo taki był rozkaz, bo jechali koledzy, bo kariera, przygoda, chęć sprawdzenia się”. Bo wreszcie – nikt nigdy nie mydlił mi oczu, bagatelizując ów argument czy nie wspominając o nim – „niezła kasa”.

Jaka? Zakładając maksymalne stawki – od 10 tysięcy złotych w przypadku szeregowca do ponad 21 tysięcy złotych dla generała (szczegóły w tabelce poniżej). Do tego pensja w kraju oraz darmowy wikt, opierunek i kwaterunek. Porównując do średnich zarobków w Polsce – dużo; z tym nie ma co dyskutować.

Czy jednak dość dużo? Rozumiem ideę dobrego nagradzania tych, którzy więcej czasu i uwagi poświęcili edukacji, mają (jeśli mają…), odpowiednie cechy charakteru i dowódczy talent. Relacja generalskiej pensji do uposażenia szeregowego wydaje mi się więc właściwa. Ale na wojnie płaci się również za ryzyko. W Afganistanie, jak w przypadku każdego konfliktu, najwięcej czasu w polu spędzają szeregowi, podoficerowie i młodsi oficerowie. Co ryzykują oni, a co ich najwyższy rangą dowódca? Ten – podejmując niewłaściwe decyzje – może sobie złamać karierę, pójść w odstawkę, w najgorszym razie trafić do więzienia. Lecz to ryzyko dotyczy również jego podwładnych (sprawa Nangar Khel wcale nie musiała się skończyć uniewinnieniami…), a co więcej – blednie w obliczu możliwości utraty życia, obecnej na każdym patrolu, na każdym metrze potencjalnie zaminowanego terenu, w każdej wiosce, w której czaić się może zasadzka. Z tej perspektywy te 10 tysięcy złotych dla zwykłego „Indianina” szału nie robi. A dodać trzeba, że mówimy o kwotach maksymalnych – realne mogą być o kilkaset złotych niższe.

Jak widać w załączonej tabeli, uposażenie „misjonarza” składa się z pięciu zmiennych. Podstawą do jego obliczenia jest 2500 złotych – tyle bowiem wynosi najniższa pensja żołnierza zawodowego w Polsce. Najważniejsza zmienna to tak zwana stawka należności zagranicznej, wyliczana z zastosowaniem mnożnika, innego dla każdego stopnia – od 1,5 (razy 2500 złotych) dla szeregowca, do 6 (razy 2500 złotych) dla najwyższego rangą generała.

Kolejna zmienna to obligatoryjny dodatek wojenny, wynoszący trzy procent kwoty bazowej za każdy dzień, co w skali miesiąca daje 2250 złotych. Przysługuje on wszystkim żołnierzom (i pracownikom cywilnym kontyngentu) przebywającym w tak zwanej „strefie”, czyli rejonie, jak Afganistan, oficjalnie uznanym za objęty działaniami zbrojnymi.

Kolejna pozycja to zwiększenie należności zagranicznej przez MON. W tabeli zapisano, że wynosi ono od dwudziestu do siedemdziesięciu procent stawki bazowej, jednak w maju 2010 roku ministerstwo obrony na sztywno ustaliło najwyższy ze wskaźników, co w skali miesiąca zwiększa uposażenie o 1750 złotych.

I na tym kończą się pewniaki. Zwiększenie dodatku wojennego to nic innego jak 50 złotych dziennie za zadania wykonywane poza bazą. Ale uwaga – stawka ma wymiar dobowy i nie ma znaczenia, czy żołnierz danego dnia wyjeżdżał raz, dwa czy trzy razy. Wiosną i latem, gdy akcji jest znacznie więcej i przeciętny „Indianin” opędza nawet trzy patrole dziennie, ma to szczególne znaczenie. Niełatwo jest bowiem dobić do maksymalnej kwoty 1500 złotych z prostej przyczyny – człowiek co jakiś czas musi odpocząć.

Stratom z tego tytułu w jakiejś mierze zapobiega ostatni element, z którego składa się misyjne uposażenie – zwiększenie należności zagranicznej przez dowódcę kontyngentu. I tak, jeśli żołnierz spędził na realizacji zadań poza bazą do dziesięciu godzin miesięcznie, zwiększenie ma wymiar dziesięciu procent stawki bazowej, czyli 250 złotych. Jeśli było to do dwudziestu godzin – odpowiednio dwadzieścia procent i 500 złotych, jeśli powyżej dwudziestu godzin – trzydzieści procent, czyli 750 złotych.

To tyle, jeśli idzie o stronę formalną. W praktyce nie wszystko jest już tak jasne i oczywiste.

Kiedyś usłyszałem zdanie, które jak ulał pasuje do stosunków panujących pomiędzy bojówką a resztą kontyngentu: „Nic nie psuje krwi tak bardzo jak pieniądze”. Idealnie ilustruje to komentarz, który pojawił się na moim blogu latem 2011 roku, w odpowiedzi na pogłoskę (nieprawdziwą) o utracie dodatku wojennego w związku ze zmianą statusu misji z bojowej na szkoleniową (co planowane jest w 2012 roku).

„I zaczął się ryk histerii wszelkiej maści sztaboli i logistyków, których ryzyko polega na dolocie z Bagram i powrocie do tego miejsca w czasie rotacji do kraju, a reszta misji sprowadza się do spacerów na DFAC, do toalety lub opcjonalnie do kościoła raz w tygodniu. Szanowni panowie (…) z NSE, TOC, straży pożarnej, żandarmerii wojskowej, obsługi śmigieł, Dan i innych cieplutkich etatów, (…) ten dodatek nigdy nie powinien wam być nadany, więc nie widzę powodu do płaczu nad jego możliwą utratą”.

Cóż, łatwo zostać lobbystą bojówki, widząc, jak zasuwa w polu, narażając własne życie, a z drugiej strony słysząc opowieści autentycznie przejętego logistyka, który pewnego listopadowego dnia 2010 roku dostał zadanie zorganizowania klamki do drzwi kampu generała. Klamki, którą jakiś żartowniś albo potrzebujący nieco wcześniej bezczelnie zwinął. Lecz nie traćmy poczucia rzeczywistości – ktoś „bojówce” musi zapewnić sprawny sprzęt, amunicję, informacje, wsparcie ogniowe i poczucie, że w będącej beczką prochu bazie którejś nocy nie dojdzie do niekontrolowanego wybuchu czy pożaru. Innymi słowy, wszystkie wymienione służby są potrzebne!

Pytanie jednak, czy w takich proporcjach, jak to się dzieje w polskim kontyngencie, gdzie na żołnierzy z czterech kompanii zgrupowań bojowych plus kilku innych „jeżdżących” (bądź latających) pododdziałów przypada dwa razy tyle osób z zaplecza i sztabu? I czy rzeczywiście część z tych ostatnich – za służby na bramie czy na wieżach – powinna dostawać zwiększenie dodatku wojennego? Tak, tak – te same 50 złotych otrzyma piechociniec idący w patrol i logistyk zmieniający się w wartownika.

Co więcej (sygnalizowałem już ten problem nieco wcześniej):

„Nikt z bojówki nie jest w stanie fizycznie codziennie jeździć na patrol, bo czasami po prostu trzeba odpocząć. Natomiast logistyka i ochrona ma dość czasu na czterogodzinne służby na wieży” – nie krył żalu żołnierz IX zmiany, dzieląc się swoimi spostrzeżeniami na moim blogu.

Niezbyt fortunne zasady to jedno, ewidentne naciągactwo – drugie.

Tuż po powrocie V zmiany do Polski, w listopadzie 2009 roku wybuchła afera związana z lipnymi patrolami. Prokuratura zajęła się wówczas kilkoma sztabowcami z Warriora, którzy wedle prowadzonej przez siebie ewidencji wielokrotnie brali udział w operacjach poza bazą. Faktycznie w większości przypadków nie wystawili z niej nawet nogi. Twórcom kreatywnych raportów chodziło nie tyle o powody do chwały, co o pieniądze. Wyjaśniał mi to wówczas jeden z żołnierzy z pododdziału liniowego:

– Za każdy wyjazd należy się 50 złotych, a dodatkowo za trzy pierwsze (w danym miesiącu – dop. MO) po 250 złotych – mówił. – Całość to tak zwany minimaks. Więc jak widzisz, warto wyjechać chociaż trzy razy. I tak część panów ze sztabu, elementów logistycznych, pozostałych grup (którzy nie mają możliwości wyjazdu i nie jest konieczne, by wyjeżdżali), dopisują się na listy wyjazdowe i dorabiają, niekoniecznie wyjeżdżając.

Kilka miesięcy później, w czerwcu 2010 roku inny żołnierz pisał w jednym z komentarzy na blogu:

„W Ghazni zdarzały się przypadki, że oficerowie wpraszali się na patrol, po czym po przejechaniu określonego odcinka musieliśmy zawracać, żeby ich odstawić do bazy, następnie już sami jechaliśmy na właściwy patrol. Wiesz teraz, o co mi chodzi? Oni za odstawienie szopki i wyjechanie dwa kilosy za bazę mieli tyle samo co żołnierze jadący na pięciogodzinny patrol, tyle samo co ci, którzy wyjeżdżają dwa razy dziennie po cztery godziny”.

Jeszcze inny „misjonarz” wspominał o tak zwanych szybkich setkach, czyli nocnych patrolach od godziny 23.00 do 00:30, za które przysługiwało zwiększenie dodatku wojennego – dwa razy po 50 złotych, bo wyjeżdżający był poza bazą zarówno podczas pierwszej, jak i drugiej doby…

Dowództwo próbuje takie praktyki eliminować, czemu służyć mają między innymi częstsze kontrole kwitów oraz odstąpienie od poprzedniej formy minimaksa. Dziś otrzymuje się go nie za trzy pierwsze wyjazdy, bez względu na to, ile trwały, tylko za ogólny czas spędzony poza bazą – to wspomniane wcześniej zwiększenie należności zagranicznej przez dowódcę kontyngentu.

Wynagrodzenia za misję wpływają na żołnierskie konta do dziesiątego dnia następnego miesiąca. O ile w tym przypadku armia jest pewnym i solidnym płatnikiem, o tyle przed wyruszeniem na wojnę konkretnej zmiany zdarzają się sytuacje, w których zawodzi. Chodzi o wypłaty tak zwanego doposażenia, czyli kwoty 2500 złotych na indywidualne zakupy ekwipunku.

„Mój żołnierz wyjeżdżał na początku października” – pisała do mnie w listopadzie 2009 roku żona jednego z „misjonarzy”. „Doposażenie dostał na dwa dni przed zgrupowaniem”.

W sumie ów wojak miał więcej szczęścia niż mąż innej czytelniczki blogu, która we wrześniu 2009 roku skarżyła się, że choć partner „za półtora miesiąca wraca (…), pieniążków jak nie było, tak nie ma”.

„Te 2500 złotych, moi mili, to dostałem, ale po dwóch miesiącach pobytu na misji. Więc żeby przykładowo ojciec rodziny, który ma na utrzymaniu dziecko, mógł się doposażyć w konkretny sprzęt, musi najpierw zapłacić z własnej kieszeni…” – dzielił się własnymi doświadczeniami żołnierz VI zmiany.

Cóż, można by rzecz nieco ironicznie – wojsko to służba, nie praca…

Służba w Afganistanie to żadne najemnictwo. Ghazni, listopad 2010 roku/fot. Marcin Ogdowski

Bartka, spadochroniarza z Bielska, poznałem latem 2009 roku. Później nie było nam już dane spotkać się ani w Afganistanie, ani w Polsce, ale postać tego żołnierza utkwiła mi w pamięci. Bartek był bowiem wzorcowym przykładem szczęściarza w nieszczęściu – podczas jednego z patroli przyznał, że zaliczył już dwa ajdiki. I że za każdym razem wychodził z tego bez szwanku. To, samo w sobie, nie czyniło go wyjątkowym – znam co najmniej kilku żołnierzy mających podobne (albo nawet częstsze) doświadczenia. W Bartku jednak zaskoczyło mnie swoiste, można by rzecz – pragmatyczne podejście do tematu własnej śmierci.

– Jakby co, to przynajmniej żona jest nieźle zabezpieczona… – powiedział kiedyś, mając na myśli ubezpieczenie i inne świadczenia, wypłacane rodzinom poległych żołnierzy.

Kiedy latem 2003 roku Polska wysłała swój pierwszy kontyngent do Iraku, żołnierzy ubezpieczono na żenująco niską kwotę 50 tysięcy złotych. Obecnie ubezpieczenie NNW zwiększono do sumy 250 tysięcy. A do tego dochodzą wszystkie świadczenia, wypłacane rodzinie w takim trybie, jakby żołnierz odchodził ze służby – odprawa, ekwiwalent za niewykorzystane urlopy itp. – celowo zawyżane pośmiertnym awansem poległego. Ponadto jest jeszcze jednorazowa wypłata w wysokości osiemnastu średnich pensji krajowych, a także prawo do renty rodzinnej, zapomóg, stypendiów dla dzieci oraz dodatkowego odszkodowania, przyznawanego przez szefa MON-u [1]. Z reguły żona poległego żołnierza – jeśli dotąd nie pracowała – znajduje również zatrudnienie w jednostce męża.

Niestety, kwestia odszkodowań ma też swoją ciemniejszą stronę, paradoksalnie ujawniającą się wówczas, gdy żołnierz zostaje ranny i przeżyje. Przysługują mu wtedy pieniądze z ubezpieczenia w wysokości zależnej od stopnia uszkodzenia ciała, tak zwanego uszczerbku. Nawet jeśli są to niemałe kwoty, i tak większość z nich przeznaczana jest na rehabilitację i zakup lekarstw, gdyż Narodowy Fundusz Zdrowia nie jest zobligowany do pełnej refundacji kosztów leczenia weteranów. Po wszystkim większość z nich – z orzeczoną niezdolnością do pełnienia służby – zostaje z rentami w wysokości 1200–1700 złotych.

CASA na lotnisku w Bagram, jesień 2010 roku/fot. Marcin Ogdowski

Początek zapowiadał się zupełnie nieźle – gdy tylko transportowa CASA podkołowała do stanowiska postojowego, do rampy podjechała wojskowa sanitarka. Było zimno, wietrznie, zacinał deszcz ze śniegiem – fatalne warunki do przemieszczania się dla człowieka na wózku inwalidzkim. Podjeżdżając tak blisko samolotu, kierowca auta z czerwonym krzyżem na burcie rozwiązywał ów dylemat. Ale pierwsze dobre wrażenie szybko odeszło w niepamięć.

– I co, warto było? – tymi słowami przywitano w Polsce wracającego z Ramstein żołnierza. W Niemczech po wielotygodniowej rekonwalescencji amerykański personel medyczny w uznaniu za służbę w Afganistanie żegnał go z pełnymi honorami. Chłopak czuł się kimś ważnym aż do momentu, gdy wylądował w kraju. I trafił pod opiekę pielęgniarki, która miała mu towarzyszyć w drodze do jednego z najważniejszych szpitali wojskowych. W samej placówce było jeszcze gorzej – personel co rusz dawał do zrozumienia, że uważa rekonwalescenta za… najemnika. A przypominam, piszę o lekarzach i pielęgniarkach, co by nie mówić, wojskowej lecznicy.

Opisana historia wydarzyła się zimą na przełomie 2009 i 2010 roku. I niestety, nie była odosobnionym przypadkiem. Wielu rannych żołnierzy – w licznych sytuacjach, które spotkały ich po powrocie do kraju – miało do czynienia z komentarzami typu: „A po coś tam pojechał?”, „Zrobiłeś to dla kasy, najemniku, to teraz masz”. Pomijam fakt obrzydliwej psychicznej tortury, jaką jest wygłaszanie tego rodzaju opinii wobec rekonwalescentów, a nierzadko ludzi będących już do końca życia inwalidami. Wątek domniemanego najemnictwa – popularny zwłaszcza w komentarzach internetowych pod artykułami poświęconymi polskim działaniom w Afganistanie (a wcześniej w Iraku) – jest po prostu oderwany od rzeczywistości.

Gdy wiosną 2003 roku formowano pierwszy polski kontyngent do Iraku, Amerykanie zaproponowali współfinansowanie żołnierskich uposażeń. Rząd w Warszawie – i chwała mu za to – uniósł się honorem i za tego rodzaju pomoc podziękował. Tak jak wówczas, tak i dziś, żołnierzom na wojennej misji płaci wyłącznie ich własne państwo, co nijak ma się do definicji najemnictwa.

Mało tego, wojskowi nie jadą do Afganistanu na ochotnika, co tak chętnie podkreślają wysyłający ich tam politycy. Tak zwane oświadczenia woli, potwierdzające dobrowolność decyzji o wyjeździe na misję zagraniczną (wprowadzone w 2003 roku przez ówczesnego szefa ministerstwa obrony, Jerzego Szmajdzińskiego), to fikcja.

– Spróbuj się nie zgodzić, to ciekawe, czy przedłużą ci kontrakt…? – pytał retorycznie wielokrotny „misjonarz”, gdy zimą 2009 roku rozmawialiśmy o sprawie.

Nie było w nim jednak złości, bo jak sam mówił:

– Jeśli ktoś odmawia wyjazdu na misję, znaczy, że się do wojska nie nadaje.

Denerwowało go jednak co innego:

– Niech politycy przestaną pierdolić o dobrowolności! To najlepszy sposób na to, by uciąć dyskusje o tym, że jeździmy wyłącznie dla kasy. Jeździmy choćby dlatego, że takie mamy rozkazy. A wykonywanie rozkazów to sedno naszej roboty. Pieniądze to bonus.

I w tym rzecz. Zgadzam się z opinią, że środki, które pochłania afgański konflikt, można by z większą korzyścią zainwestować w Polsce. Ale oburzeni odmiennym stanem rzeczy powinni mieć pretensje do polityków, nie do żołnierzy. Ci – takie jest moje zdanie na ten temat – jeśli już ich tam wysłano, zasługują na godziwe wynagrodzenie. Jak każdy, kogo praca wiąże się ze zwiększonym ryzykiem utraty życia. A jeśli drażni nas okupacyjny charakter misji – może warto zrobić z tym coś więcej, niż obrażać żołnierzy?

I ostatnia kwestia związana z finansami (w odpowiedzi na pytania, jakie wielokrotnie mi zadawano) – większość polskich dziennikarzy pracujących w Afganistanie, a wcześniej w Iraku, robi to za mniejsze pieniądze niż żołnierze. Opowieści o bajońskich sumach, szczególnie popularne wśród „misjonarzy”, można między bajki włożyć. Nieraz już spotkałem na swojej drodze znajomych po fachu, którzy będąc na wojnie, formalnie przebywali na urlopie. A koszty związane z przygotowaniem do wyjazdu pokrywali z własnej kieszeni. Redakcje nie były bowiem zainteresowanie ich wysłaniem w rejon konfliktu, choć relacje „łaskawie” godziły się publikować…

—–

[1] Zgodnie z ustawą z dnia 11 kwietnia 2003 roku o świadczeniach odszkodowawczych przysługujących w razie wypadków i chorób pozostających w związku ze służbą wojskową (Dz.U. Nr 83, poz. 760 z późn. zm.) członkom rodziny tragicznie zmarłego żołnierza zawodowego przysługuje jednorazowe odszkodowanie w wysokości:

– gdy uprawniony jest małżonek lub dziecko – 18-krotnego przeciętnego wynagrodzenia.

– gdy uprawniony jest inny członek rodziny – 9-krotnego przeciętnego wynagrodzenia.

– gdy uprawniony jest małżonek i jedno lub więcej dzieci – 18-krotnego przeciętnego wynagrodzenia zwiększonej o 3,5-krotne przeciętne wynagrodzenie na każde dziecko.

– gdy uprawnionych jest dwoje lub więcej dzieci – 18-krotnego przeciętnego wynagrodzenia, zwiększonej o 3,5-krotne przeciętne wynagrodzenie na drugie i każde następne dziecko.

Gdy obok małżonka lub dzieci uprawnieni są równocześnie inni członkowie rodziny, każdemu z nich – niezależnie od odszkodowania przysługującego małżonkowi lub dzieciom – przysługuje jednorazowe odszkodowanie w wysokości 3,5-krotnego przeciętnego wynagrodzenia.

Jeżeli tylko członkowie rodziny – inni niż małżonek lub dzieci – są uprawnieni, przysługuje jednorazowe odszkodowanie w wysokości 9-krotnego przeciętnego wynagrodzenia, zwiększone o 3,5-krotne przeciętne wynagrodzenie na drugiego i każdego następnego członka rodziny.

Kwotę jednorazowego odszkodowania dzieli się w równych częściach między uprawnione osoby.

Ponadto, w szczególnie uzasadnionych przypadkach, Minister Obrony Narodowej może przyznać dodatkowe jednorazowe odszkodowanie wymienionym członkom rodziny zmarłego żołnierza. Za: Departament Prasowo-Informacyjny MON, lipiec 2011

—–

Jeśli chcielibyście wesprzeć mnie w dalszym pisaniu, także książek – będę szczerze zobowiązany. Osoby zainteresowane subskrypcją zapraszam na moje konto na Patronite:

– wystarczy kliknąć TUTAJ –

Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Nz. Służba w Afganistanie zwłaszcza dla „Indian” wiązała się z ciągłym ryzykiem… Na zdjęciu „polski” M-ATV w centrum Ghazni, listopad 2010 roku/fot. Marcin Ogdowski