Oto kolejna część cyklu, w ramach którego publikuję obszerne fragmenty mojej pierwszej książki „zAfganistanu.pl. Alfabet polskiej misji”. Reportażu, który ukazał się 12 lat temu. Zapraszam do lektury!
– Znowu jestem niezbędnym żołnierzem w kompanii, beze mnie cała operacja nie wyjdzie – żartował Paweł Poświat tuż przed wyjazdem na patrol 28 lipca 2011 roku. Ale choć mówił to z celową przesadą, wiele było w tym prawdy. Paweł, wiedziony poczuciem obowiązku, usiadł w kabinie Rosomaka, bo ktoś musiał zastąpić chorego etatowego kierowcę wozu. Grupa, do której naprędce go przydzielono, miała jechać do Zana Khan, jednego z dystryktów w prowincji Ghazni. Niestety, mniej więcej w połowie trasy pod prowadzonym przez Poświata Rosomakiem wybuchła mina. Co zaskakujące, trafiony pojazd nie jechał na przedzie kolumny. Tymczasem pułapkę zdetonowano w klasyczny sposób – przez nacisk.
– Na drogę, wbijając się w kolumnę, wjechał cywilny samochód. Rosomak Pawła zmuszony został do gwałtownego wyminięcia auta, zjechał ze śladu zrobionego przez poprzednie wozy i wpadł na naciskówkę – relacjonował jeden z żołnierzy. Pamiętam, że oglądając zdjęcia zrobione w miejscu zdarzenia kilka dni później, nie mogłem uwierzyć, że doszło tam do tragedii. Poajdikowe kratery w asfalcie, które zdarzało mi się widywać, wyglądały dużo straszniej niż ów, zdawałoby się, rozgrzebany kawałek gruntowej drogi, poplamiony olejem…
„Zabrakło żołnierskiego szczęścia” – ileż to razy słyszałem w podobnych okolicznościach? Wbrew pozorom, nie jest to jednak suche skwitowanie faktu odejścia kolegi – za koncepcją żołnierskiego szczęścia stoi bowiem przekonanie, że śmierć na misji to pech. Zdarzenie, które może, ale z dużo większym prawdopodobieństwem nie musi się przytrafić. Nie trzeba chyba tłumaczyć, że takie rozumowanie pozwala trochę lepiej znosić wojenną codzienność. I choć w istocie jest to zaklinanie rzeczywistości, nie brakuje ku niemu racjonalnych przesłanek.
„Wjechać na ajdika to jak trafić w totka” – wielokrotnie przekonywali mnie żołnierze, a nawet pobieżna analiza statystyk tę opinię potwierdza. Dość napisać, iż w trakcie jednej zmiany grupy bojowe wykonują tysiące patroli, a na minach wylatuje „tylko” kilkadziesiąt pojazdów. IED to nie wszystko, ale nawet w bezpośredniej walce – za sprawą przewagi technologicznej – ryzyko utraty życia jest znacznie niższe po polskiej stronie niż po stronie przeciwnika. To właśnie stąd – z owego braku wojny o totalnym charakterze – bierze się rozumienie misyjnej śmierci jako pecha. I ogromne zaskoczenie połączone z niedowierzaniem, gdy już do niej dojdzie.
– Zmieniło się – rakiety nas już rano nie budzą, nie żegnają wraz z zachodem słońca. A przyzwyczailiśmy się do tego specyficznego rytuału. Teraz ataki są sporadyczne. Najgorzej było w dniu wyborów, no i tuż przed nimi, kiedy został ranny jeden z kierowców Rośka – relacjonował mi pod koniec września 2010 roku żołnierz na co dzień stacjonujący w Warriorze. Dokładnie pamiętam, co sobie wtedy pomyślałem – że skoro nawet tam przycichło, VII zmiana już na spokojnie dociągnie do końca. Tak niewiele brakowało…
Nie znam zbyt wielu szczegółów zdarzenia, do którego doszło 27 września 2010 roku. Z tego, co wiem, mina, na którą wjechał Rosomak sierżanta Kazimierza Kasprzaka, przeleżała w ziemi jakiś czas. Nie było żadnego ataku – po prostu jadący z Giro patrol na off-roadzie „wyłapał śpiocha”. Wybuch był tak potężny, że transporter nadawał się już tylko do kasacji. Kazimierz Kasprzak za kilka tygodni miał wrócić do domu. To nie była jego pierwsza misja – wcześniej służył w Iraku.
– Napięcie jest okropne. Realnie ryzyko się nie zmienia, ale – jak zawsze pod koniec zmiany – każdy myśli sobie, że głupio by było teraz zginąć. I trochę bardziej się boi – zwierzał mi się tuż po tragedii stacjonujący w Ghazni kolega. Tym bardziej, że jakaś okrutnie przewrotna cecha ludzkiej psychiki każe wierzyć, że będąc już jedną nogą w domu, łatwiej sprowokować pecha. Takie myślenie w niektórych przypadkach skutkuje asekuranctwem, na przykład „rzucaniem L-4” – jak w wojsku mówi się o pójściu na zwolnienie lekarskie – nie z powodu rzeczywistej choroby, lecz by uniknąć kolejnych wyjazdów.
Gwoli rzetelności dodać trzeba, że są i tacy, którym pod koniec zmiany – w myśl afgańskiego slangu, w tym przypadku nawiązującego do gier komputerowych – „włączyła się opcja nieśmiertelności”. Ci są przekonani, że już tyle przeszli, iż pech ich nie dopadnie.
„Mieliśmy takiego zjeba (…). Najchętniej to by spał na ganerce” – opowiadał mi żołnierz jednej z letnich zmian. „Mówił, że złego nie ruszy. I faktycznie, nie ruszyło…”.
Często, gdy jest się świadkiem czyjejś śmierci, człowieka nachodzi refleksja: „To przecież mogłem być ja”. 4 września 2009 roku ta myśl i mnie przyszła do głowy, gdy okazało się, że w uszkodzonym przez ajdika Rosomaku nie wszyscy mieli dość szczęścia – jeden z naszych towarzyszy zginął, pięciu było rannych. Dostała, jak to najczęściej bywa, „jedynka”. Mój umysł sprowokowała świadomość, że załoga, do której mnie przydzielono, przez kilka poprzednich tygodni jeździła na czele kolumny. Feralnego dnia zamykała konwój.
Lecz myli się ten, kto sądzi, że wierze w pech i szczęście towarzyszy żołnierska bezczynność. Chyba nikt biernie się ich wyrokom nie poddaje. I nie chodzi mi wcale o działania oczywiste, zapewniające realną ochronę – jak noszenie hełmu czy kamizelki. Na wojnie modne są też magiczne rytuały. Oto obrazek, który widziałem po wielokroć, gdy Rosomak czy MRAP wyruszał z bazy – szepczący pod nosem i żegnający się żołnierz. Albo całujący medalik, zdjęcie żony czy jakiś inny talizman. Sam w takiej chwili zwracałem się w myślach do bliskiej mi osoby, która zmarła przed kilku laty.
„Przed poprzednią misją dałam mojemu żołnierzowi wisiorek” – pisała w komentarzu na blogu w październiku 2009 roku jedna z czytelniczek. „Sama nie wiem, czemu, chyba po prostu chciałam mu dać coś, co przypominałoby mu o mnie, kiedy będzie tak daleko (…). Gdy założyłam mu go na szyję, on powiedział, że to mu pomoże wrócić. Że przyniesie mu szczęście (…). Teraz jest w Afganistanie drugi raz i nadal ma swój szczęśliwy wisiorek na szyi. Zostały mu jeszcze trzy tygodnie…”.
Mało w tym racjonalności? Niekoniecznie. Gest zawierzenia swojego losu czemuś „ponadto” – bogu, dobremu duchowi, miłości – pozwala nam myśleć, że czynnik ryzyka wcale nie jest tak bardzo zależny od brodatego taliba, czyhającego gdzieś z detonatorem w ręku. I jest nam po prostu łatwiej.
Zresztą, taka postawa ma charakter ponadkulturowy. „My byśmy czymś takim nie wyjechali” – takie opinie na temat zielonych pick-upów, używanych przez ANP, słyszałem wielokrotnie z ust polskich żołnierzy. I wcale mnie nie dziwiły, gdy przyglądałem się typowym terenówkom, dobrym do służby w normalnym kraju. W Afganistanie każde ich użycie to igranie ze śmiercią. Dziś już wiemy, że nawet Rosomak nie daje gwarancji przeżycia po wjechaniu na ajdika. A co dopiero nieopancerzony pick-up…
Afgańczycy, którzy latem 2009 roku stacjonowali z Polakami w Giro, mieli też do dyspozycji Hummera. Lecz i on okazał się za słaby w konfrontacji z miną. Ściągnięty do bazy wrak pojazdu przez wiele tygodni straszył swoim widokiem na placu manewrowym. I gdy kiedyś mu się przyglądałem, podeszło do mnie kilku Afgańczyków. Zaczęliśmy rozmawiać, zwróciłem uwagę, że teraz zostały im tylko wspomniane pick-upy.
– Allach jest łaskawy – odrzekł jeden z nich. Ja zaś zostałem z myślą, że „brodacze” musieli bardzo w to wierzyć, skoro wsiadali do swoich delikatnych pojazdów.
Latem 2009 roku czytelnicy mojego blogu pytali mnie o stosunek stacjonujących w Afganistanie żołnierzy do religii. Napisałem wtedy – opierając się na własnych obserwacjach – że wiara wydawała się nie odgrywać dużej roli w Ghazni, gdzie nawet w niedzielę trudno było mówić o maleńkim kościele, że jest nabity po brzegi. W przeciwieństwie do bazy Giro, w której nawet w codziennych nabożeństwach potrafiło wziąć udział kilkadziesiąt osób. Szukając powodów tych różnic, doszedłem do wniosku, że odpowiedzialna jest geografia. W Ghazni spora część personelu pochodziła z północnej i środkowej Polski, gdzie związki z religią są znacznie słabsze niż na południu. A właśnie mieszkańcy południa – Górale i Ślązacy – stanowili większość w Giro.
Jednak podczas kolejnych zmian – choć wymieniały się składy kontyngentów – schemat „bardziej praktykujących mniejszych baz” nadal się utrzymywał. Zdaje się więc, iż w tym przypadku większe znaczenie ma fenomen już dawno temu odkryty przez socjologów religii. Że im większe poczucie zagrożenia, tym silniejsza potrzeba uczestnictwa w praktykach religijnych. Ghazni to centrum logistyczno-sztabowe – w operacjach na zewnątrz bazy, gdzie ryzyko śmierci jest najwyższe, brała udział zdecydowana mniejszość służących tam żołnierzy. Tymczasem w Giro stacjonowała przede wszystkim bojówka, funkcjonująca w ciągłym poczuciu zagrożenia.
Kończąc rozważania o pechu (i szczęściu), magii (i wierze), chciałbym podzielić się własnymi w tym zakresie doświadczeniami. O tym, że myślenie magiczne miewa też destrukcyjny charakter, przekonałem się na własnej skórze we wrześniu 2009 roku. W konwoju, w którym jechałem na początku miesiąca, zginął Marcin Poręba. Kilka dni później – na prośbę kolegów – przygotowałem wpis na blogu poświęcony rannemu w Afganistanie i leczonemu już w Polsce Arturowi Pycowi. Nocą, gdy tekst czekał na publikację, Artur zmarł. „Kurwa!” – myślałem. „Chyba jestem jakiś felerny? Chyba przynoszę pecha? Czas zwijać się do domu, dać sobie spokój, zanim znów ktoś zginie…” Dostałem wówczas po głowie od Kasi i Bogusi – dziewczyn z biura prasowego kontyngentu – i jakoś uporałem się z dziwacznym poczuciem winy.
Kilka tygodni później – już po powrocie z Afganistanu – zerknąłem w kalendarz, który zostawiłem w Polsce. Na początku roku bezmyślnie, zamiast kupić normalny wkład, zafundowałem sobie „Kalendarz szkolny na rok 2009”. Ostatnia jego kartka nosiła datę 5 września 2009 roku. Gdy ją zobaczyłem, nie byłem w stanie odegnać wspomnień z 4 września, kiedy być może od śmierci uratowała mnie zamiana kolejności wozów. Po 5 września przyszedł 6 i kolejne. Lecz patrząc na ów kalendarz, nie mogłem oprzeć się myśli, że ktoś lub coś, w jakimś celu podarował(o) mi życie.
Kolejna osobista refleksja wiąże się z wydarzeniami z początku 2010 roku, kiedy pod bramą bazy w Ghazni pojawiło się kilku Afgańczyków. Na taczce, którą przypchali, leżał mężczyzna – jak się okazało, rowerzysta potrącony przez samochód, którego kierowca, zdaniem świadków, uciekł z miejsca wypadku. Mężczyzna, poważnie wykrwawiony, z urazem głowy i kręgosłupa, miał jednak sporo szczęścia. Prosto z bramy, karetką, trafił do punktu medycznego, gdzie zajęli się nim polscy i amerykańscy medycy. Przeżył, a po obserwacji został przewieziony do lokalnego szpitala.
Gdy relacjonowano mi tę historię, przypomniałem sobie pewnego irackiego chłopaka, którego ciało zobaczyłem gdzieś między Diwaniją a Hamzą, jesienią 2005 roku. Auto, którym jechał, na łuku wypadło z drogi wprost do niewielkiego zbiornika wodnego. Gdy się tam pojawiłem, tkwiło wbite w dno, na dwie trzecie długości zanurzone w wodzie. Wokół zebrał się tłum gapiów, kilku mężczyzn nurkowało przy wraku, a trzech wspinało się po skarpie, niosąc zabitego kierowcę, a może pasażera. Myślę, że nie miał więcej niż dwadzieścia lat…
Ktoś, kto nigdy nie był w takim miejscu, pewnie puknie się w czoło, ale pal licho – mnie wydawało się wówczas szczytem absurdu to, że w kraju ogarniętym wojną można zginąć w zwyczajnym (takie słowo pętało mi się wtedy po głowie) wypadku samochodowym! A jednak można. Można też paść ofiarą drogowego pirata – czego najlepszym dowodem historia z Ghazni.
—–
Jeśli chcielibyście wesprzeć mnie w dalszym pisaniu, także książek – będę szczerze zobowiązany. Osoby zainteresowane subskrypcją zapraszam na moje konto na Patronite:
– wystarczy kliknąć TUTAJ –
Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.
Przed pechem chronią hełm, kamizelka, ubezpieczanie tyłów koledze… Ghazni, jesień 2010 roku/fot. Marcin Ogdowski