Oto kolejna część cyklu, w ramach którego publikuję obszerne fragmenty mojej pierwszej książki „zAfganistanu.pl. Alfabet polskiej misji”. Reportażu, który ukazał się 12 lat temu. Zapraszam do lektury!
– Musisz jeździć, rozumiesz? Musisz! – mówił podniesionym głosem wyraźnie zdenerwowany podoficer. Siedzący przed nim szeregowy kręcił głową, widać było, że mimo powrotu do bazy jeszcze nie doszedł do siebie. Kilka godzin wcześniej na ajdiku zginął jego kolega, a kilku innych zostało rannych. I on, i ja byliśmy w tym samym konwoju. I obydwaj mieliśmy szczęście – to nie nasze Rosomaki wjechały na minę. Jednak radość z ocalonego życia szybko ustąpiła innemu uczuciu – lękowi przed kolejnym wyjazdem w nieznane.
– Kurwa, jak przestaniemy jeździć, to wlezą nam na mury, rozumiesz?! – grzmiał tymczasem podoficer. W oddali – jak często we wrześniu 2009 roku – odezwało się polskie działko Zu-23-2, dodając sytuacji dramatyzmu.
Kilka dni później nie mogłem zasnąć, myślami wracając do sytuacji, której świadkiem byłem w Giro. Nad ranem – po raz pierwszy od wspomnianego ataku – znów miałem wsiąść do Rosomaka i wyjechać z bazy. W łeb wzięło całe dotychczasowe doświadczenie i opanowanie – bałem się jak diabli. Ostatecznie przemogłem własną słabość, choć napięcia, jakie towarzyszy oczekiwaniu na eksplozję IED, nie udało mi się pozbyć. Z tym większym szacunkiem patrzyłem na żołnierzy, którzy zmagali się z nim na co dzień. Zwłaszcza, że owo napięcie nie było jedynym wyzwaniem – powodów do lęku na wojnie nie brakuje…
Zgnieciona ulotka leżała między barakami – nie miałem pojęcia, czy ktoś ją wyrzucił, czy zwyczajnie zgubił. Nazwa leku od razu przykuła mój wzrok – gdy swego czasu kompletowałem wyjazdową apteczkę, doradzono mi, bym znalazł miejsce i dla takiego specyfiku. Mniejsza o nazwę, na ulotce zaś stało:
„Preparat (…) wykazuje działanie przeciwlękowe, zmniejszające napięcie mięśni szkieletowych, uspokajające, nasenne i przeciwdrgawkowe. Stosuje się w krótkotrwałych stanach lęku i niepokoju”.
„Właściwy środek we właściwym miejscu…” – taka myśl przemknęła mi przez głowę. W prywatnych rozmowach z żołnierzami czasami zdarzały się wyznania o stosowaniu „tablet” i „prochów”, zwłaszcza po akcjach, w których ktoś zginął bądź został ranny. Nie wiem jednak, ilu żołnierzy ratuje się za pomocą tego rodzaju farmakologii. Słyszałem za to o innych sposobach na redukcję lęku.
Przez całą noc mam w kampie włączoną lampkę – przyznał mi się kiedyś kolega oficer. – Wiem, że światło nie zatrzyma rakiety czy granatu i jak coś ma spaść, to i tak spadnie mi na łeb. Ale bez tego nie zasnę.
Gdy to opowiadał, przypomniałem sobie historię sprzed kilku lat – gdy z osłabioną po urazie lewą ręką pojechałem do Afganistanu. Przed jednym z patroli wsiadłem do Hummera, którym miałem jechać – na niewdzięcznym miejscu za kierowcą – by przetrenować szybkie opuszczanie pojazdu. I co się okazało? Że nie mam siły otworzyć drzwi. Natrętne uczucie lęku, które mnie wówczas dopadło, długo nie chciało ustąpić…
Historia z lampką miała swój ciąg dalszy. Gdy zacytowałem ją na swoim blogu, posypały się niewybredne komentarze na temat „wydyganego” wojaka. Tak to już bywa, że łatwo wyśmiewa się czyjeś słabości, samemu siedząc w domowym zaciszu. Mniejsza jednak o to – w dyskusji, na szczęście, nie zabrakło również głosów rozsądku, a wśród nich opinii szczególnie celnie odnoszącej się do lęku przed ostrzałami.
„Ostrzał nękający wcale nie musi być celny” – pisał jeden z żołnierzy. „Musi być nieregularny, przypadkowy i oczekiwany. Ma nie pozwolić przeciwnikowi się zrelaksować, pokazać mu, że nie jest bezpieczny nawet we własnej bazie – zastępczym domu. Właśnie to jest jego głównym celem. (…) Nie mówiąc już o stresie, gdy czeka się na ostrzał. ‘Będzie dziś? Nie będzie? Wczoraj był o 17.00. Ale trzy dni temu pukali w porze obiadu’. To czekanie na chwilę, gdy już się zacznie, zawsze jest obecne, niezależnie od tego, jak twardy jesteś, czym zajmiesz ręce i umysł. Możesz je przytłumić, ale zawsze w końcu przebije się do świadomości. I to odprężenie, gdy już jest po wszystkim. Gdy myśli się, że dziś już nie będą pukać… Takie ciągłe napięcie i chwile odprężenia powodują zmęczenie, a od tego już tylko krok do załamania”.
Zostawmy na chwilę bazę.
– Boję się przed każdym wyjazdem – zwierzał mi się jesienią 2010 roku jeden z ganerów. – Potem nie jest źle, wiesz, adrenalina, napięcie. Ale po powrocie często dopadają mnie dreszcze…
– Jeden z moich kumpli stracił nogę, inny wrócił do Polski częściowo sparaliżowany. Są chwile, kiedy nie mogę przestać o tym myśleć. Robię swoje, ale w duchu proszę Boga o jedno – jak już mają mnie odjebać, to na amen. Przeraża mnie myśl o kalectwie – mówił inny żołnierz.
Lęk sam w sobie – jeśli nie jest stanem długotrwałym – nie jest zły. Na wojnie pozwala mieć oczy i uszy dookoła głowy. Gorzej, gdy pojawia się strach, wywołany konkretnym zagrożeniem. Widziałem żołnierza, który ze strachu właśnie wywalił kilka magazynków z beryla do opuszczonej chaty. Gdyby nie koledzy, później nie miałby czym walczyć. Innego, który po powrocie z akcji – z głośnym „Pierdolę to!” – trzasnął hełmem o ziemię, a później złożył podanie o rotację. Sam kiedyś nie byłem w stanie wyjść z Rosomaka – czułem, jakby mi ktoś przyspawał stopy do podłogi pojazdu…
„Strach odczuwa każdy, ale najgorzej mają ci, którzy myślą o tym przez cały czas” – napisał mi kiedyś jeden z „misjonarzy”. „Na początku siedzą w pobliżu kamizelki i hełmu, później spędzają większość czasu koło schronu albo w betonowych budynkach. A jeśli któraś rakieta spadnie na bazę i kogoś uszkodzi, to już w ogóle ze schronu nie wychodzą. Pół biedy, jak napiszą kwit i się zrotują, ale gorzej, gdy planują przetrwać do końca misji w schronie”.
– To dlatego przygotowania do misji trwają niemal cały rok – przekonywał mnie swego czasu jeden z oficerów. – Chodzi o wyrobienie nawyku działania bez względu na okoliczności. Jednych udaje się „odczulić”, innych nie do końca…
Ale czy rzeczywiście w warunkach poligonowych – gdzie trzeba zachować wszystkie możliwe warunki bezpieczeństwa – da się w wystarczający sposób przygotować żołnierzy? Chyba niekoniecznie… A nawet jeśli zastosujemy maksymalnie dużą dozę realizmu, ostateczna weryfikacja tych umiejętności i tak następuje dopiero na polu walki.
To, co dzieje się „na teatrze” – jak wedle wojskowej nomenklatury nazywa się region, w którym prowadzone są operacje wojenne – nigdy nie pozostaje bez wpływu na psychikę żołnierzy. Można by o tym wiele napisać, odwołując się do profesjonalnych opracowań, ja wolę jednak żywą opowieść.
„Pamiętam, że na pierwszej misji w Iraku widok spalonego ciała zamachowca-samobójcy czy też innych zwłok, których notabene było wiele w przydrożnych rowach, budził we mnie wstręt, obrzydzenie, a w nocy powodował koszmary i pobudki” – wspominał na blogu wielokrotny „misjonarz”. „Teraz spoglądam na to jak na coś całkiem normalnego, codziennego, nie odczuwam jakichś negatywnych wrażeń. Po prostu stało się i już. Smutne to, ale prawdziwe. To wojna powoduje w nas takie a nie inne zachowania. To przez nią powoli stajemy się cyborgami, którzy mają zadanie do wykonania i tylko na nim się skupiają. To za jej sprawą cała otoczka, ze wszystkimi negatywnymi dla zwykłego człowieka aspektami, gdzieś się wytraca”.
„Oczywiście, w domowym zaciszu, wśród naszych ukochanych, jesteśmy jak najbardziej normalnymi ludźmi” – zapewniał ów wojskowy. „Ale odczuwa się, że nie jesteśmy już tacy jak dawniej, kiedy widząc w telewizji ciała ludzi na przykład po trzęsieniu ziemi, odwracaliśmy głowy i zastanawialiśmy się, dlaczego to się stało”.
Cóż, znieczulica to rodzaj zawodowej choroby. Smutne, ale pół biedy, gdy kończy się tylko na tym.
„Dlaczego on mnie bije!?” – taki tytuł nosił mail, którego otrzymałem na początku 2010 roku od żony żołnierza jednej z poprzednich zmian. Nie opublikowałem go wówczas na blogu, choć z taką intencją został do mnie wysłany – miał być przestrogą dla innych kobiet, których mężczyźni wracali z afgańskiej wojny.
Jesienią tego samego roku żałowałem, że wcześniej zabrakło mi wyobraźni i że sprawę uznałem za zbyt intymną. Stało się to po tym, jak inna partnerka wojskowego poskarżyła mi się w sposób, który brzmiał niemal tak samo jak pierwsze zdania wspomnianego listu:
„Wrócił i jakby mnie nie zauważał. Znika na całe wieczory, wybierając towarzystwo kumpli z jednostki. W domu pojawia się nad ranem, skacowany. (…) Gdy go spytałam, czy ma jakiś problem i jak mogę mu pomóc, zaperzył się i stwierdził, że wszystko jest ok. Po prostu potrzebuje teraz towarzystwa kumpli”.
Sześć lat wcześniej, wiosną 2004 roku, gdy do kraju wrócili już żołnierze pierwszej irackiej zmiany, funkcjonujące dotąd w cieplarnianych warunkach wojsko zetknęło się z problemem PTSD [1]. Zainteresowany zagadnieniem, udałem się wówczas do Ciechocinka – niewielkiej miejscowości uzdrowiskowej na Kujawach – gdzie znajdował się wojskowy szpital rehabilitacyjny. Poznałem tam świetnego psychologa, doktora Zbigniewa Łąkowskiego, który opiekował się kilkoma żołnierzami. To od niego dowiedziałem się, że zaprzeczenie to postawa charakterystyczna dla pierwszej fazy wojennej traumy. I że na tym etapie o diagnozę może się pokusić jedynie wykwalifikowany psycholog lub psychiatra.
Lecz później jest już coraz gorzej – choroba obnaża swoją postać, stając się widoczna także dla laików. W fazie drugiej weteran odwraca się od rodziny – coraz później wraca do domu, byle tylko jak najwięcej czasu spędzić z kolegami, którzy dzielili z nim te same wojenne doświadczenia.
Z czego konkretnie bierze się PTSD? Amerykanie, którzy problemem zajmują się od lat, wskazali na trzy podstawowe przyczyny: śmierć kolegów, widok zabitych (bądź zabijanych) cywilów oraz urazy własne. O tym, czym jest PTSD dla chorującego, bardzo obrazowo opowiedział mi przed laty doktor Łąkowski.
– Czy spotkał pan kiedyś człowieka świeżo po zawale? – pytał. – Nie? To dobrze. Bo widzi pan, to nic przyjemnego. Żyje sobie człowiek w swoim świecie – ma pracę, dom, rodzinę, przyjaciół. Gdy pomyśli o jutrze, wie, co będzie robił. Cały czas towarzyszy mu świadomość, że to on jest panem własnego życia. Bo zawsze może odmówić bądź się zgodzić, pojechać lub zostać, pobiec albo zwyczajnie pójść.
– I nagle czuje ten dotkliwy ból w piersiach – kontynuował Łąkowski. – Zapada się, odchodzi… Kilka godzin później otwiera oczy i nie ma siły ruszyć ręką. Wyczerpane ciało znacznie ogranicza czy wręcz odbiera możliwość samodzielnego wyboru. A przewidywalność traci walor oczywistości, bo przecież wcale nie jest pewne, czy jutro będzie się jeszcze żyć. I tak ów człowiek wmawia sobie, że świat, w którym żył, trafił szlag. A poczucie wymykającej się spod kontroli rzeczywistości napędza negatywne stany. Strach, obojętność, przekonanie o własnej bezsilności. Potwornie niska samoocena.
Podobnie jest z żołnierzami wysyłanymi w rejony działań wojennych. Z uporządkowanego i do bólu przewidywalnego koszarowego świata trafiają w samo centrum chaosu. Patrolując miasto, nagle stają się celem ataku. Na ich oczach granat rozrywa przypadkowego przechodnia, zabija bądź rani kolegę. Większość przeżywa dzięki wyćwiczonym przez lata odruchom – strzelaniu, kryciu się, czołganiu. Lecz ceną za ich życie jest psychiczny dołek. Bezradność przemieszana ze złością, bo są jak tarcze wystawione na odstrzał. Permanentny strach, bo nie wiadomo, kiedy i skąd padną kolejne strzały. I wstyd, bo w ogniu zadrżały ręce, puściły zwieracze, naszło zwątpienie.
– Wydaje się, że powrót do domu to zarazem koniec ich problemów – pamiętam, że Łąkowski uśmiechnął się wówczas smutno. – Tu przecież nikt do nich nie strzela. Niestety, wielu weteranów cały ten bagaż psychiczny przywozi ze sobą. Modyfikują tylko źródła zagrożeń i w dalszym ciągu z lękiem spoglądają w przyszłość, nadal nie ufają własnym możliwościom. Są jak zawałowcy, którym trzeba wytłumaczyć, że reakcje ich ciał i psychiki to normalne odpowiedzi na nienormalne sytuacje. Nienormalne, czyli niezdarzające się na co dzień. Ale generalnie codzienność jest przewidywalna, można nad nią zapanować. Uświadomienie sobie tego to warunek powrotu do normalności – w przypadku zawałowca nieco dłuższego, bo poprzedzonego fizykoterapią.
Jeśli pomoc dla dotkniętego PTSD nie dotrze do niego, gdy jest na etapie ucieczek z domu, coraz częstsze problemy ze snem i nadmierna nerwowość wpędzą go w fazę trzecią, z typową dla niej agresją – głównie wobec najbliższych – oraz nałogiem alkoholowym.
„(…) Trzasnął moją głową o podłogę, prawie złamał mi nos…” – dzieliła się swoimi doświadczeniami jedna z czytelniczek mojego blogu, była już żona „misjonarza”. „Dzieci patrzyły, płakały, a on był w amoku. Najmłodszy ugryzł go do krwi. Krzyczał: ‘Nie zabijaj mojej mamusi! ’. Jego (byłego męża – wyj. MO) rodzina nie zauważa problemu. A on bierze leki na spanie – kiedyś powiedział mi, że po tym nie ma snów… Błagałam go, by poszedł na terapię – bezskutecznie. Któregoś dnia po wojnie w naszym domu uciekłam do ośrodka interwencji kryzysowej. Opłaty za dwa domy nie pozwoliły mi tam zostać, ale rozpoczęłam terapię swoją i dzieci. Pewnie nigdy nie dojdziemy do równowagi psychicznej, ale wiem, że jutro może być tylko lepiej… Teraz jestem silniejsza, jeśli tknie mnie czy dzieci, składam zawiadomienie na policję i prokuraturę”.
„No cóż, cieszę się, że w końcu jakiś mężczyzna dostrzegł, że misja to trauma nie tylko dla mężczyzny” – napisała mi Milena, również czytelniczka blogu, sprowokowana wpisem o skutkach PTSD. „Nie chcę opowiadać o szczegółach współżycia, by nie wystraszyć młodych kobiet pragnących związać swoją przyszłość z oficerem WP. Przyznam tylko, że chciałabym już liczyć sobie dziewięćdziesiąt lat i mieć mało do końca”…
Z kolei Anna, również dotknięta PTSD swojego partnera, dodała:
„I jeszcze jedna rzecz, o której raczej ludzie nie piszą, ze względu na wstyd. Seks – to obrazki przeniesione chyba z filmów porno. Siła dominowała przy każdym naszym zbliżeniu”.
Nie zawsze jest aż tak tragicznie, co ilustruje historia Ewy, żony żołnierza VII zmiany.
– Na początku było rewelacyjnie, ale po kilku dniach zaczęły się u mojego „Zielonego” nieprzespane noce. Kładł się, przez godzinę przewracał z boku na bok. Na chwilę łapał sen, potem zrywał się gwałtownie. Resztę nocy spędzał na kompie, grając w ogłupiające gierki. Gdy robiło się jasno, wracał do łóżka i zasypiał na dwie, trzy godziny – opowiadała mi wiosną 2011 roku, niemal sześć miesięcy po powrocie męża z Afganistanu.
– Ten poranny sen trzymał go jakoś na nogach, problem zaczął się, gdy wrócił do pracy – kontynuowała. – Na jednostce musiał być od rana, spać się nie dało. Gdy wracał do domu, był nie do zniesienia. Krążył poirytowany, z małymi, czerwonymi oczkami, (…) ciągle się czepiał. Wiedziałam, że ma to związek z Afganem, prosiłam, by spotkał się z psychologiem. Poszedł tylko do normalnego lekarza, który dał mu jakieś prochy nasenne.
„Roś” – jak Ewa nazywała męża – źle reagował na leki. Gdy brał zalecane dawki, nie działały, gdy sięgał po więcej, budził się otępiały, jeszcze bardziej nie do życia. Zaczął pić, a po pijaku wypominać żonie, że go zdradzała, gdy był w Afganistanie. Ta przełykała upokorzenia, wybaczała. I cały czas dopraszała się o rozmowę.
– Chciałam wiedzieć, co tam się stało, czemu tak się zmienił – wyjaśniała. – Odganiał się ode mnie jak od natrętnej muchy. A którejś nocy nie wrócił do domu.
Mężczyzna nie odbierał komórki, żaden z kolegów nie wiedział, gdzie jest. Znalazł się nad ranem, we własnym garażu, koszmarnie skacowany. Płakał.
– Coś w nim pękło – relacjonowała Ewa. – Przytulił mnie, a potem zaczął opowiadać…
Trauma męża Ewy miała poważne przyczyny; mniejsza o szczegóły, obiecałem tej rodzinie anonimowość, zwłaszcza, że „Roś” rozpoczął leczenie psychiatryczne, a o terapii nie poinformował przełożonych, nie powiedział też nic kolegom.
No właśnie. Po ponad siedmiu latach „bliskich kontaktów” z PTSD Wojsko Polskie dorobiło się już i szpitalnych oddziałów, i odpowiedniego personelu, lecz mimo to system działa tak sobie. Jednym z powodów takiego stanu rzeczy jest nastawienie samych żołnierzy, którzy wstydzą się swoich problemów. I boją się, że mając łatkę świra, stracą robotę. Lecz to niejedyny powód do zmartwień.
– „I jak było?” – spytał mnie na wejście takim tonem, jakbym wrócił z wieczoru kawalerskiego – relacjonował swój pobyt u psychiatry Marcin, oficer, który służył podczas trzeciej, najtrudniejszej zmiany w Iraku (zginęło wówczas dziesięciu Polaków, kilkudziesięciu zostało rannych – wyj. MO). – Co miałem mu mówić…?
Obligatoryjna pomisyjna wizyta skończyła się po dwóch minutach. Nie wystarczą zatem struktury i zapełnione etaty. MON winien zrobić wszystko, by żołnierze nie bali się leczenia. I mieli przy tym poczucie, że uzyskają fachową pomoc. Bo problem jest niemały – szacuje się, że na PTSD cierpi nawet trzydzieści procent wracających z wojny żołnierzy. Przez Irak i Afganistan przewinęło się do tej pory ponad dwadzieścia tysięcy Polaków, co oznacza, że zjawisko może dotyczyć około siedmiu tysięcy osób.
Co prawda MON mówi o kilkudziesięciu, a wojskowi psychologowie i psychiatrzy – o kilkuset przypadkach. Ale po pierwsze, wojenna trauma potrafi być wyjątkowo wredna. Czasem ujawnia się bardzo szybko – po kilku dniach lub tygodniach. Nierzadko jednak przyczaja się gdzieś na granicy świadomości na długie lata, by uaktywnić się w sprzyjających warunkach. A po drugie – w tym celu wróćmy do Ewy i jej męża; otóż mężczyzna zaczął terapię w prywatnym gabinecie. Tak jak wielu jego kolegów po fachu, co jest jedną z kilku tajemnic poliszynela naszej armii.
A teraz fragment wspomnianego listu o dramatycznym tytule „Dlaczego on mnie bije!?”:
„Nie ignorujcie żadnych sygnałów! Tego, że wasz facet kuli się na niespodziewany dźwięk, a podczas spaceru nerwowo się rozgląda. Że jeździ jak wariat. Nie łudźcie się, że po paru tygodniach odchoruje Afganistan i znów będzie subtelny w łóżku. No i że wróci mu zainteresowanie dla dzieciaka, który kiedyś był jego oczkiem w głowie, a którego teraz jakby nie widział. Niech was martwi to, że sprzedał kopniaka psu, zwyzywał sprzedawczynię w sklepie, a warstewka kurzu na meblach doprowadza go do szału (…)” – pisała jego autorka. „Bo później będzie gorzej”.
A być może nawet tragicznie. Jak szacuje Victor Montgomery – weteran wojny w Wietnamie i autor książki „Healing Suicidal Veterans” – do tej pory samobójstwo popełniło sto tysięcy byłych żołnierzy armii Stanów Zjednoczonych, biorących udział w wietnamskim konflikcie. Tak często kończy się trzecia faza nieleczonego PTSD…
[1] Ang. Posttraumatic Stress Disorder – zespół stresu pourazowego.
—–
Jeśli chcielibyście wesprzeć mnie w dalszym pisaniu, także książek – będę szczerze zobowiązany. Osoby zainteresowane subskrypcją zapraszam na moje konto na Patronite:
– wystarczy kliknąć TUTAJ –
Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.
Nz. Zranienie może być powodem PTSD. Szpital w Warriorze, zima 2012 roku/fot. Marcin Ogdowski