Woda

No więc jest netfliksowa „Wielka woda” bardzo dobrym serialem. Ale i doświadczeniem z lekka surrealistycznym i dającym do myślenia. Dla mnie, chłopaka z Pomorza, zalany Wrocław nie był dramatem z drugiego końca Polski, a z drugiego końca świata. I nawet nie chodzi o fizyczną odległość – dla klepiącego biedę studenta niebagatelne ponad 300 km – a o subiektywne poczucie oddalenia. O powodzi mówiło radio, pokazywała ją telewizja – tyle że 25 lat temu nie było relacji live. Wiadomości docierały co kilka-kilkanaście godzin, z dobowym opóźnieniem o tragedii informowały gazety. Internet był w powijakach, o mediach społecznościowych nikomu się nie śniło. Telefonia komórkowa zyskiwała coraz większą popularność, lecz i tak pozostawała cholernie droga. Infrastruktura i przyzwyczajenia przekładały się na dużo niszą niż znana obecnie mobilność. Atomy naszej rzeczywistości zdawały się być w stanie rozlazłego skupienia – niby blisko, a jednak daleko.

A dziś niemal gniotą jeden drugiego, tak nam świat po drodze zmalał. Czuję wojnę w Ukrainie, jakby była za rogiem (za drzwiami, za oknem) – nie tylko dlatego, że znam i Ukrainę, i wojnę. Moje doznanie jest tożsame z doznaniami milionów innych ludzi. W świecie cyfrowej komunikacji zawaliło się mnóstwo poziomów niedostępności. Rzeczywiste czasy transmisji i ich jakościowe parametry sprawiają, że możemy być tam, będąc tu. Oczywiście, fizyczne zakotwiczenie wciąż pozostaje kwestią kluczową, uwalnia bowiem od dużej części lęku. Jakbym tej wojny nie czuł, w Krakowie mogą mnie dopaść jej skutki, ale nie ona sama. I zapewne tak – z dystansu i bez dystansu – przeżywalibyśmy wielką wodę, gdyby trafiła się nam teraz. Powódź z 1997 roku była największą katastrofą naturalną w powojennych dziejach Polski. Była też ostatnim wielkim dramatem analogowych czasów.

A jeśli chcesz mnie wesprzeć w dalszym pisaniu, także książki:

Postaw mi kawę na buycoffee.to