Strefa

Wczesną jesienią minionego roku spędziłem kilka dni w Charkowie i okolicach. Byłem wówczas m.in. we wsi Cyrkuny, położonej na północny wschód od miasta, jakieś 20 km od granicy z rosją. Miejscowość wpadła w łapy moskali już w pierwszych godzinach pełnoskalowej inwazji, przez niemal trzy miesiące stacjonowali w niej artylerzyści ostrzeliwujący Charków. Nie dość zatem, że mieszkańcy padli ofiarą zorganizowanego terroru i żołdackiej bandyterki, to jeszcze znaleźli się pod ogniem własnych dział – rosjanie rozstawiali armaty i wyrzutnie pośród zabudowań, w efekcie część zniszczeń w Cyrkunach powstała na skutek ukraińskich uderzeń kontrbateryjnych.

Wyzwolenie przyszło wiosną 2022 roku, a wraz z nim nadzieja. Cyrkuny – i cztery inne najbardziej zniszczone miejscowości w Ukrainie – objęte zostały rządowym, pilotażowym programem odbudowy. Ogłosił to sam prezydent Zełenski, odwiedzając wieś. Wedle planów, samorząd Cyrkunów miał otrzymać na ten cel 27 mln dol., a skrócona ścieżka prawna pozwoliłaby na szybką realizację zadań. Pod koniec września 2023 roku spotkałem się z nowomianowanym pełnomocnikiem rządu ds. odbudowy miejscowości. Nie był to zwykły urzędnik, a „dorobiony” przedsiębiorca. Mocno „zajawiony na temat”, kreślił przede mną wizję Cyrkunów jako strefy przyjaznej dla biznesu. „Nie chodzi o odbudowę samych domów i obiektów publicznych”, mówił. „To za proste i nie przyniesie dodatkowej wartości. Wokół wsi są rozległe tereny nadające się pod działalność przemysłową, magazynową; w tę stronę chciałbym pójść”.

Ambicje ambicjami, a rzeczywistość wyglądała marnie. Cyrkuny pozostawały w dużej mierze opuszczone, w zasadzie nie było tam dzieci. Zamieszkałe kwartały powolutku się odbudowywały, działo się to jednak w zakresie inicjatywy własnej i własnych skromnych możliwości mieszkańców oraz za sprawą organizacji pozarządowych, takich jak Polskie Centrum Pomocy Międzynarodowej. No i w większości były to prowizoryczne remonty – „na chwilę”, „byle nie leciało na głowę”, „byle dało się przetrwać zimę” – nie zaś gruntowna rekonstrukcja. Gdzie podziały się obiecane miliony? Gdzieś. Czy ta niemrawość wynikała z ukraińskiej urzędniczej nieudolności, korupcji, braku środków? Być może, choć moim zdaniem odpowiedź zawierała się w czym innym. W dźwiękach kanonady, które dało się usłyszeć po kilkadziesiąt razy dziennie.

Niedawni okupanci ani myśleli dać mieszkańcom wyzwolonych miejscowości święty spokój. Ci mieli się bać i uciec z dala od granicy, albo żyć w realiach ciągłego ryzyka, że coś przyleci i odbierze im życie.

Czy w takich okolicznościach ma sens poważna odbudowa, mają sens poważne inwestycje? Ano właśnie…

Do Cyrkun rosyjskie pociski zwykle nie dolatywały (najczęściej waliły po obrzeżach), ogniem artyleryjskim obrywały przede wszystkim wioski położone bardziej na północ. Wtedy, we wrześniu 2023 roku, udało mi się dotrzeć do miejscowości Lipce, 8 km od „mordoru” – dalej była już „szara strefa”. Teren formalnie należący do Ukrainy, de facto będący ziemią niczyją. W znajdujących się w niej maleńkich wioskach i przysiółkach nadal mieszkali ludzie, zwykle staruszkowie, którzy nie mieli sił i ochoty na ewakuację. „Co kilka dni wolontariusze podrzucają im wodę, jedzenie, leki”, zapewniał przedstawiciel lokalnej administracji wojskowej. „Najlepiej, gdyby ci mieszkańcy wyjechali, ale nie możemy nikogo zmusić do opuszczenia domu. Nie możemy też pozostawić takich osób samym sobie”.

W tych słowach mieszała się zarówno bezsilność, jak i determinacja, co wraz z poczuciem tymczasowości tworzyło specyficzny klimat pogranicza. Widziałem, słyszałem, czułem to nie tylko w kontaktach z przedstawicielami lokalnych władz, ale też w relacjach ze zwykłymi ludźmi. Nikt nie mówił tego wprost, ale panowała domyślna zgoda, że „póki trwa wojna oni nie przestaną nam dokuczać, ba, spróbują tu wrócić”.

No i spróbowali…

W miniony piątek, na razie nieco bardziej na wschód, za cel obierając nadgraniczne miasteczko Wołczańsk. Które – podobnie jak wspomniane wioseczki i przysiółki – leży w „szarej strefie” i gdzie również mieszkali ludzie, głównie osoby w podeszłym wieku. Używam czasu przeszłego, bowiem po tym, co w weekend z Wołczańskiem zrobiła rosyjska artyleria, chętnych do pozostania na ziemi niczyjej znacząco ubyło. W niedzielę w miasteczku przebywało jeszcze około 500 osób, ale armia ukraińska i wolontariusze cały czas prowadzili ewakuację.

Realizowaną pod ogniem, gdyż rosjanie ewidentnie chcieliby miasto zająć.

Czy to wstęp do poważniejszej operacji? Nie sądzę. Apokaliptyczne doniesienia o otwarciu przez moskali kolejnego frontu można włożyć między bajki. Owszem, rosjanie bardzo by chcieli zdobyć Charków, a droga do metropolii wiedzie przez przygraniczne miejscowości. Tyle że całe zgrupowanie armii rosyjskiej wzdłuż północnej granicy Ukrainy liczy sobie 53 tys. żołnierzy. Nieco ponad 70 tys., jeśli policzymy wojsko stacjonujące w odległości 100 km od granicy. To co najmniej trzy razy za mało, żeby myśleć o powodzeniu operacji zajęcia miasta wielkości Charkowa.

O co więc idzie moskalom? Moim zdaniem mamy tu lustrzane odbicie akcji, jakie przeprowadzała druga strona. Ukraińskie uderzenia na przygraniczne miejscowości w obwodzie biełgorodzkim miały odciągnąć część sił z frontu/wydrenować rosyjskie rezerwy. Co w gruncie rzeczy się powiodło, bo wspomniane 53 tys. to stosunkowa nowa jakość – wcześniej tego fragmentu granicy chroniło raptem kilkanaście tysięcy wojskowych. Co ciekawe – i w czym również zawiera się podobieństwo – o ile Ukraińcy przeprowadzali rajdy na terytorium rosji posiłkując się rosyjskimi kolaborantami, o tyle moskale do ataków na Wołczańsk (i kilka okolicznych wiosek) używają najemnych żołnierzy z państw afrykańskich. Obie strony walczą więc rękoma cudzoziemców, choć gwoli rzetelności zastrzec należy, że ciemnoskórzy wojskowi stanowią zdecydowaną mniejszość atakujących (ponoć na Wołczańsk nacierają cztery bataliony, jeden z nich ma się składać z cudzoziemskich ochotników).

Jeśli celem rosjan było rozproszenie ukraińskich oddziałów, zabieg ten – przynajmniej na razie – niespecjalnie się udał. W rejon walk Kijów pchnął dodatkowo elementy jednej brygady, próbując opanować kryzys przede wszystkim miejscowymi siłami. Dziś dotarła wiadomość, że zmieniono dowódcę charkowskiego zgrupowania ZSU, co może być konsekwencją złej oceny dotychczasowych działań, podjętych na przestrzeni ostatnich czterech dni. Niezależnie od powodów tej dymisji, sytuacja na północ od Charkowa nie jest „załamaniem frontu”, nie grozi „wyjściem rosjan na tyły ukraińskiej armii” i nie przerodzi się z minuty na minutę w „zmasowany szturm na Charków” – do czego usiłują przekonać nas (pro)rosyjscy propagandyści. Taktyczne sukcesy rosjan – o jakich donosi ukraiński sztab generalny – to zajęcie kilku wioseczek w „szarej strefie”, gdzie dotąd nie było ukraińskiej armii.

Oczywiście każdy pokonanym przez rosjan kilometr na drodze do Charkowa to narastające zagrożenie dla miasta – nie tyle szturmem, co ostrzałem artyleryjskim. Metropolia jest przez moskali regularnie okładana z systemów rakietowych, ale od lata 2022 roku pozostaje poza zasięgiem artylerii lufowej. Jeśliby to się zmieniło, ciągłość i intensywność ognia dramatycznie by wzrosły, a charkowianie podzieliliby los terroryzowanych „na odległość” mieszkańców Cyrkun i okolic. ZSU nie może do takiej sytuacji dopuścić, dla rosjan może to być drugi z celów operacji.

Trzeci wiąże się z koniecznością – patrząc z perspektywy moskali – zbudowania buforu, dzięki któremu udałoby się ograniczyć ukraińskie ostrzały Biełgorodu. Od wielu miesięcy Ukraińcy atakują cele wojskowe pod miastem – na przykład stanowiska ostrzeliwujących Charków wyrzutni Iskander – i w samym mieście, co czasem kończy się uderzeniami w obiekty cywilne. Nie ma przekonujących dowodów, by ZSU z premedytacją „waliło po cywilach”, mszcząc się za ataki na ukraińskie miasta, tym niemniej Biełgorod powoli zamienia się w rosyjską „szarą strefę”. (Pro)kremlowska propaganda tego nie pokazuje, ale analiza lokalnych ogólnodostępnych źródeł skłania mnie do wniosku, że miasto opuścił co czwarty mieszkaniec. „To widać na ulicach”, czytam na jednym z lokalnych forów, gdzie mowa jest o „postępującej psychozie” i „panice”.

Dobrostan obywateli federacji nigdy nie był nadrzędnym celem Kremla, ale zwalczanie defetyzmu już owszem. Stąd konieczność uderzenia w jego źródła i zapewnienia miastu „szerszej otuliny”.

W tym kontekście warto się odnieść do zdarzenia, które miało miejsce w niedzielę. Gdzie jeden z biełgorodzkich wieżowców uległ częściowemu zawaleniu rzekomo po trafieniu przez ukraińską rakietę. Obejrzałem zapis z monitoringu, który uchwycił moment wybuchu i w mojej ocenie w budynku doszło do eksplozji gazu. Banalna w gruncie rzeczy sprawa, przypadkiem skorelowana z wojną. Użyteczna dla (pro)kremlowskiej propagandy, która katastrofę budowlaną zmieniła w akt terroryzmu, przypisując go Ukrainie. Co zresztą uaktywniło antyrosyjskich poszukiwaczy niebanalnych wyjaśnień, według których wieżowiec wysadziły rosyjskie służby. Po co? By zyskać pretekst do ostrzałów cywilnych obiektów w Ukrainie. Naprawdę? Po ponad dwóch latach rosyjskich bestialstw ktoś jeszcze wierzy, że rosja takich pretekstów potrzebuje? Potrzebuje dalszego zniechęcania zachodnich opinii publicznych dla idei wspierania Ukrainy – stąd takie a nie inne „zagospodarowanie” wypadku. Oskarżenie Kijowa o atak na bezbronny budynek może poskutkować przekonaniem, że obie strony są siebie warte. „Dzikusy, niech się pozabijają, będzie spokój, nam nic do tego” – jeśli obywatele Zachodu zaczną w ten sposób myśleć i przełoży się to na działania ich rządów, rosja na tym skorzysta.

Skorzysta – w myśl wojskowej filozofii „rozwijania powodzenia” – jeśli ograniczona w założeniach operacja na północ od Charkowa przyniesie nieoczekiwanie pozytywne dla rosjan skutki. Jeśli Ukraińcy rzeczywiście pękną i pojawi się okazja na przykład do zablokowania miasta. Lecz nawet w takim scenariuszu sprawy nie będą mogły potoczyć się błyskawicznie – przerzucenie silnych odwodów to nie jest kwestia godzin czy nawet dób. No i czas na takie same działania ma też druga strona.

—–

Dziękuję za lekturę! A gdybyście chcieli wesprzeć mnie w dalszym pisaniu, polecam się na dwa sposoby. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

Wspieraj Autora na Patronite

Korzystając z okazji chciałbym podziękować swoim najszczodrzejszym Patronom: Arkowi Drygasowi, Monice Rani, Magdalenie Kaczmarek, Arkadiuszowi Halickiemu, Piotrowi Maćkowiakowi, Bartoszowi Wojciechowskiemu, Maciejowi Szulcowi, Jakubowi Wojtakajtisowi, Joannie Marciniak i Andrzejowi Kardasiowi. A także: Piotrowi Pszczółkowskiemu, Bożenie Bolechale, Maciejowi Ziajorowi, Aleksandrowi Stępieniowi, Joannie Siarze, Marcinowi Barszczewskiemu, Szymonowi Jończykowi, Annie Sierańskiej, Tomaszowi Sosnowskiemu, Piotrowi Świrskiemu, Kacprowi Myśliborskiemu, Sławkowi Polakowi, Mateuszowi Jasinie, Mateuszowi Borysewiczowi, Grzegorzowi Dąbrowskiemu, Arturowi Żakowi, Łukaszowi Hajdrychowi, Patrycji Złotockiej, Wojciechowi Bardzińskiemu, Marcinowi Łyszkiewiczowi, Krzysztofowi Krysikowi, Michałowi Wielickiemu, Jakubowi Kojderowi i Jarosławowi Grabowskiemu.

Podziękowania należą się również najhojniejszym „Kawoszom” z ostatnich dwóch tygodni: Grzegorzowi Smulce, Czytelniczce Magdzie (za „wiadro kawy”!), Arkadiuszowi Żmudzińskiemu, Grzegorzowi Zgnilcowi, Kamilowi G., Adamowi Andrzejowi Jaworskiemu i Arkadiuszowi Wiśniewskiemu.

Szanowni, to dzięki Wam – i licznemu gronu innych Donatorów – powstają moje materiały, także ostatnia książka.

A skoro o niej mowa – gdybyście chcieli nabyć „Zabić Ukrainę. Alfabet rosyjskiej agresji” z autografem, wystarczy kliknąć w ten link.

Nz. Cyrkuny – 20 km dalej, jadąc tą drogą, zaczynał się „mordor”…/fot. własne

(Nie)pomocni?

Chciałbym dziś wrócić do kwestii przekłamań na temat amerykańskiej pomocy wojskowej dla Ukrainy. Aparat dezinformacyjny Kremla pracuje na tym odcinku pełną parą, ale niedorzeczności kolportują również wszelkiej maści użyteczni idioci. Tym samym gruntuje się przekonanie o niecnych intencjach donatorów Ukrainy oraz rzekomo ograniczonym i de facto nieistotnym charakterze wsparcia. Którego realnie jest „dużo mniej”.

Zacznijmy od pozornie odległych analogii – w dalszej części tekstu będą one pomocne dla zrozumienia istoty rzeczy.

No więc załóżmy, że chcemy kupić samochód. Przywiązani do marki, parametrów czy walorów estetycznych, planujemy obecnego pięciolatka zastąpić nowym egzemplarzem tego samego modelu. Ma być „nieśmigany” i z udoskonaleniami, ale ten sam. Fabrycznie nowy wóz kosztuje 80 tys., za dotychczasowy dostalibyśmy 35 tys. – lecz nie dostaniemy nic, bo nie wystawiamy auta, tylko przekazujemy je w formie darowizny bliskiej osobie. Przekazaliśmy, jedziemy po nowy. Na fakturze salon wypisuje nam 80 tys., bo na taką sumę opiewała transakcja. Nie zmienia to faktu, że przy okazji operacji „wymiana samochodu” w obiegu znalazły się dobra o skumulowanej wartości 115 tys. Nikt jednak jednorazowo tych 115 tys. nie wydał i nie dostał.

Pójdźmy dalej – tym razem jesteśmy członkami sportowego teamu w niespecjalnie dotowanej i dochodowej dyscyplinie. Pojawia się biznesmen z walizką pieniędzy, mamy za co budować formę i rywalizować w zawodach. Kondycja, umiejętności, wyniki – oto nasz niezaprzeczalny zysk. Zyskuje też donator – przekazane nam pieniądze, za sprawą odpisów podatkowych, pozwalają mu na korzystniejsze rozliczenie ze skarbówką. Ba, nasze sukcesy dają mu wymierny efekt marketingowy. Relacja zespół-biznesmen nie ma zatem charytatywnej natury, patrząc z perspektywy tego drugiego, jest też zręcznym sposobem na optymalizację kosztów („skoro już muszę wydać, to niech mi to przyniesie jakąś dodatkową wartość”). Pięknoduch – żyjący w świecie fantazji, gdzie zasobni z odruchu serca wspierają potrzebujących – mógłby się na taki układ oburzyć. No ale my, team, stąpamy po ziemi – chcemy robić to, co kochamy i guzik nas obchodzą intencje sponsora; byle ten działał legalnie.

A teraz do sedna.

Nie jest prawdą, że Amerykanie podwójnie księgują i tym sposobem „sztucznie pompują” wsparcie dla Ukrainy. Że najpierw podają wartość wysyłanego sprzętu – dajmy na to dziesięciu antyrakiet systemu Patriot – a następnie dodają do tego koszty pozyskania nowych dziesięciu pocisków, wynikające z konieczności uzupełnienia stanów magazynowych. Trzymając się pierwszej z analogii – nie jest tak, że po stronie „wsparcie” zapisują 35 tys. plus 80 tys. Te 115 tys. rzeczywiście oznaczałoby sztuczne pompowanie pomocy.

Jeśli Amerykanie konstruują pakiet w oparciu o zasoby magazynowe, wyceniają koszt jego odtworzenia. Wracając na grunt analogii, byłoby to 80 tys. potrzebne do kupna nowego auta. 35 tysiącom daleko do 80 – jasna sprawa, ale nie ma tu kuglarskiej sztuczki. Samochód będący przedmiotem darowizny nie znika, trafia do obdarowanego. Z uwagi na szeroko pojętą amortyzację nie ma już wartości 80 tys., ale to wciąż użyteczne narzędzie. Porzućmy analogię na rzecz wspomnianych Patriotów – te dziesięć kilku-kilkunastoletnich antyrakiet, jakkolwiek o nieco gorszych parametrach i obarczone większym ryzykiem zawodności, nadal pozostaje bardzo groźną bronią. Użytecznym, a w ukraińskim kontekście wręcz niezbędnym narzędziem. Oczywiście że dla Ukraińców lepiej byłoby, gdyby otrzymali fabrycznie nowe pociski, ale darowanemu koniowi w pysk się nie zagląda. I tak otrzymują sprzęt lepszy od tego, co mają sami i czym dysponuje przeciwnik.

No i nowy często nie istnieje jako realna alternatywa. Wróćmy na moment do samochodowej analogii. Wystawowe auta to nie jest opcja dla miażdżącej większości klientów – na indywidualnie skonfigurowany wóz zwykle trzeba czekać kilka miesięcy. A co w sytuacji, gdy czterech kółek potrzebujemy od zaraz? Na wczoraj?

Ukraina nie może sobie pozwolić na czekanie – amunicji i uzbrojenia potrzebuje od ręki. Tymczasem procesy produkcyjne wielu współczesnych systemów obronnych są zwykle czasochłonne. To przede wszystkim dlatego najobszerniejszą pozycję w amerykańskim programie pomocowym dla Ukrainy – 23 mld dol. – stanowi koszt uzupełnienia ubytków w arsenale US Army. Wyciągnięcie zmagazynowanych armat i wysłanie ich na Wschód to kwestia dni-tygodni – a nie miesięcy. Gdyby wszystko, co otrzymała i otrzyma ukraińska armia miało być fabrycznie nowe, zapewne nie byłoby komu tych świeżutkich luf wysyłać – bo w międzyczasie ruskie zrobiłyby swoje (ta prawidłowość rozciąga się na całą zachodnią pomoc, nie tylko amerykańską).

Innymi słowy, „używki” to konieczność.

Konieczne jest również ich zastąpienie – jeśli o zasobach magazynowych myśli się na poważnie (generalnie myśli się na poważnie o państwie, jego możliwościach i powinnościach). No a nie da się kupić nowego w cenie używanego – chcą więc Amerykanie czy nie, muszą w ten sposób rozliczać pomoc dla Kijowa.

Pomoc, która w przypadku zadeklarowanych niedawno niemal 61 mld dol. wcale nie jest darowizną – mógłby zauważyć ktoś. Fakt, istotną część tego wsparcia zapisano jako bardzo nisko oprocentowaną pożyczkę. To był ukłon w stronę przeciwników dalszego wspierania Ukrainy, zasiadających w amerykańskim kongresie (których zresztą on nie przekonał – republikanie i tak w większości byli przeciwni uchwaleniu „ukraińskiej” ustawy). Tyle że uchwała o pomocy dla Kijowa przewiduje możliwość umorzenia zobowiązań (w kolejnych dwóch latach podatkowych), do czego uprawnienia nadano prezydentowi. No i pożyczki udzielono na poczet środków pochodzących z przyszłej konfiskaty zamrożonych na Zachodzie rosyjskich aktywów; gdyby do niej doszło, to rosjanie sfinansowaliby część amerykańskiej pomocy, co częściowo tłumaczy wzmożenie kremlowskiej propagandy, starającej się zdezawuować waszyngtońską inicjatywę.

Co do zasady zaś, miażdżąca większość zachodniej pomocy dla Ukrainy ma charakter bezzwrotny.

Wróćmy do kwestii uzbrojenia – ze wspomnianych 61 mld, 14 mld dol. ma zostać przeznaczone na zakup fabrycznie nowego sprzętu i amunicji dla ukraińskiej armii. Nie wszystko dostępne jest od ręki, a i mająca nastąpić wczesnym latem sytuacja „wstępnego wysycenia” ZSU (amerykańską bronią) pozwoli na komfort odroczonych dostaw. Zastrzeżenie ustawodawcy, że zakupy mają być realizowane w USA, okazało się wodą na młyn dla kremlowskich propagandystów i użytecznych idiotów. Bo „Ukraina nie zobaczy ani centa z tych pieniędzy, wszystkie zostaną w Stanach i posłużą za pakiet stymulujący dla amerykańskiej zbrojeniówki”. Cóż… Pozwólcie, że zapytam: a Ukraina to potrzebuje dolarów czy zionących precyzyjnym ogniem luf?

Idźmy dalej – tak się jakoś składa, że to Stany Zjednoczone posiadają największy i najbardziej efektywny przemysł zbrojeniowy na świecie. To tam – w miażdżącej większości – wytwarzana jest najdoskonalsza broń, której walory mogą mieć decydujący wpływ na przebieg walk. Gdzie więc kupować, jak nie tam?

Oczywiście, korzystniejsza z perspektywy Ukrainy sytuacja wyglądałaby tak: pieniądze trafiałby nad Dniepr, do tamtejszej zbrojeniówki, tworząc efekt „dwa w jednym”. Przemysł miałby zlecenia (ludzie pracę), wojsko zaś sprzęt. Tyle że Ukraina nie ma możliwości efektywnej absorpcji środków – nie ma technologii, doświadczenia, nade wszystko zaś komfortu odległego zaplecza. Bo nawet gdyby doszło do przeniesienia linii produkcyjnych zza oceanu na Wschód, naiwnością byłoby założyć, że rosjanie nie wzięliby nowopowstałych fabryk na celownik. Wzięliby i z szaleńczą wściekłością próbowaliby je zniszczyć. Po co mnożyć koszty i ryzyka?

W Stanach jest drogo – ale nie drożej niż w Europie, którą wskazuje się niekiedy jako alternatywę dla zakupów na rzecz Ukrainy. No i u licha – pozwólcie, że teraz sięgnę po drugą z analogii – dlaczego sponsor miałby dotować innych przedsiębiorców? Dlaczego nasz team miałby nie grać w jego butach, na jego sprzęcie, w jego obiekcie, skoro swoich nie ma i nie może zrobić? Są inne alternatywy, fakt, ale prawem donatora jest domagać się od nas, byśmy ćwiczyli i rywalizowali w tym, co nam dostarczy. A że przy tej okazji zarobi? Dzięki bogu za taki zbieg okoliczności.

Dzięki bogu, że pocisk, który Dmytro pośle na ruskie głowy, daje pracę Michaelowi z Pensylwanii, a jego szefowi powiększa premię. Z perspektywy Dmytra najważniejsze jest to, że ma czym strzelać. Motywacje towarzystwa zza oceanu nie mają dla niego znaczenia.

Ale one są kluczowe – twierdzą co poniektórzy – wskazując chęć zarobku amerykańskiej zbrojeniówki (czy szerzej, zachodniej), jako rzeczywisty powód, dla którego toczy się ta wojna. Taka narracja szczególnie popularna jest w środowiskach lewicowych (bo „kapitalistyczna chęć zarobku to zarodek wszelkiego zła”) – co jako lewicowiec obserwuję z narastającym zgorszeniem. Bo czy naprawdę ktoś wierzy, że ukraińskie pragnienie wolności jest produktem zachodniego sektora zbrojeniowego? Że tenże pchnął rosjan do barbarzyńskiej wojny z Ukrainą? Gdzie w tej narracji miejsce na tysiącletnie (!) ukraińskie poczucie etnicznej odrębności, gdzie przestrzeń na rosyjskie silnie zakorzenione – i starsze niż zachodnia wspólnota – chore rojenia o własnej wyjątkowości i cywilizacyjnej misji (na przykład konsolidacji słowiańszczyzny)? Nie jestem naiwniakiem, widzę sprzężenie zwrotne – wiem, że zmagania na Wschodzie to także okazja do zarobku dla amerykańskich (i nie tylko) koncernów zbrojeniowych. Ale do diaska, nie róbmy k… z logiki – moskale wyjdą z Ukrainy i skończy się wojna, czy Michael i jego szef tego chcą, czy nie.

Naprawdę problemem jest „kapitalistyczna żądza zysku”, a rozwiązaniem „zaprzestanie dotowania zbrojeniówki”? Pozbawiona zachodniego wsparcia Ukraina padnie łupem rosjan – i rzeczywiście wojna się wówczas skończy. Tylko jak? Ano legitymizacją przemocy jako sposobu osiągania politycznych celów. Nie wierzę, że za takim myśleniem stoją lewicowe idee, ale że lewicowość jest jedynie pretekstem, sposobem na zamaskowanie rusofilskiej narracji, już jestem w stanie uwierzyć.

—–

Dziękuję za lekturę! A gdybyście chcieli wesprzeć mnie w dalszym pisaniu, polecam się na dwa sposoby. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

Wspieraj Autora na Patronite

A gdybyście chcieli nabyć moją najnowszą książkę pt. „Zabić Ukrainę. Alfabet rosyjskiej agresji” z autografem, wystarczy kliknąć w ten link.

Nz. ilustracja bez związku z treścią tekstu, za to silnie związana z dzisiejszą datą. 79 lat temu zakończyła się II wojna światowa w Europie, a Ukraina jakiś czas temu dołączyła do cywilizowanych krajów, które obchodzą tę rocznicę 8, nie 9 maja. „Pokonaliśmy nazizm, pokonamy i raszyzm” głosi napis na grafice, przygotowanej przez ukraiński odpowiednik IPN. Niech się spełni!

Dranie

A pamiętacie o Mariupolu, bestialsko zamordowanym mieście? Za chwilę miną dwa lata, kiedy rosjanie zatknęli swoją trójkolorową szmatę na ruinach Azowstalu, ostatniej reduty tej nadmorskiej metropolii.

Tyle się po drodze wydarzyło…

Sam niekiedy łapię się na wrażeniu, że los Mariupola to jakaś odległa prehistoria. Takie postrzeganie nie ujmuje skali dramatu, ale sprzyja przekonaniu o braku związków z teraźniejszością. A przecież one istnieją – ludzie, którzy wydostali się z palonego miasta nadal żyją, a rosyjska zbrodnia wciąż nie została osądzona i ukarana.

Mariupol to żywa rana. Źle, że się przytrafiła, ale skoro już tak się stało, niech pozostanie żywą z jednego prostego powodu – byśmy wiedzieli, po co to wszystko i dlaczego. Używam określenia „my”, mając na myśli nie tylko zachodnie społeczeństwa, ale i część Ukraińców; wszystkich, którzy coraz bardziej cierpią na brak motywacji do wspierania Ukrainy i walki z ruskim mirem.

Mariupol nie może się powtórzyć – w Ukrainie i gdziekolwiek indziej – a droga do tego wiedzie przez wykrwawienie rosyjskiego barbarzyńcy. Mogłaby wieść przez jego pokojową przemianę, tylko czy to w ogóle możliwe? Jak na razie nic na to nie wskazuje.

Pozostaje więc nieść pamięć o mariupolskiej zbrodni, gdzie się da i ile się da.

Kilka dni temu przeczytałem pamiętnik Nadii Suchorukowej, ukraińskiej dziennikarki, która spędziła w Mariupolu trzy pierwsze tygodnie oblężenia. Osoby mocno w tematyce ukraińskiej zakorzenione, zapewne kojarzą Nadię – z jej wpisów w mediach społecznościowych, gdzie póki mogła, i gdy znów mogła, relacjonowała codzienność mordowanego miasta.

Pamiętnik wysłał mi znajomy Nadii, również mariupolanin; Andrzej przetłumaczył tekst na polski i poprosił o opinię, czy rzecz nadaje się do wydania w Polsce. Mój boże, co za pytanie…

Lapidarny styl i perspektywa podwórka, mieszkania, a na końcu piwnicy; nie, to nie jest epickie dzieło, pełne strzelanin, walki wręcz, technikaliów i statystyk. To intymne świadectwo postępującej zagłady, spisane przez osobę pozbawioną sprawstwa i bezbronną wobec „wielkiej historii”. A zarazem obdarzoną darem obserwacji i wspaniałym literackim talentem. To SIĘ czyta.

Czyta wbitym w fotel. Lektura jak żywo przypomina relacje cywilnych mieszkańców powstańczej Warszawy; widać wspólnotę losu, widać, że nazistów zastąpili raszyści, że to jedno i to samo zło.

O którym nie wolno zapomnieć.

Zarekomendowałem tekst swojemu wydawcy, zobaczymy, co z tego wyjdzie.

A Wy rzućcie okiem na ten fragment – to jeden z wielu, który mnie wywalił z kapci.

„(…) Ta cisza jest jak czarna, lepka ciecz. Zalewa wszystko dookoła, głównie wieczorem i w nocy. Wokół jest beznadziejnie ciemno, wydaje się, że wszyscy gdzieś się zaczaili. Nie wierzę, że nasi sąsiedzi śpią w tym czasie. Cisza nie jest senna, jest zabójcza. Leżę w łóżku i bezmyślnie wpatruję się w ciemne okno naprzeciwko. Czekam, aż się zacznie, aż nadleci pocisk.

Pośród tej ciszy Angie ma atak epilepsji.

Najpierw słyszę dziwny dźwięk na dole, przy łóżku. Zapalam knot i widzę, że jej głowa jest odchylona do tyłu, a łapy drżą. Ósmy dzień wojny, komunikacja telefonicznej już nie ma. Nie mam też leków dla Angie, więc po prostu siedzę na podłodze obok, głaszczę ją po łbie, po brzuchu, mówię, że jest najlepsza, najpiękniejsza, że bardzo ją kochamy, namawiam, żeby się nie bała. I w myślach proszę strzelających: „Nie teraz, błagam. Jeszcze nie zaczynajcie”. Podczas każdego ostrzału wychodzimy z Angie do przedsionka, ale w tej chwili to niemożliwe. Psina wije się z bólu.

A jednak te bydlęta zaczynają strzelać jak zwykle. Planu raszystowskich ostrzałów już się nauczyliśmy. Nie pozwalają nam zasnąć ani jednej nocy! Dłubią niczym szalony dzięcioł, który chce przebić ściany naszego domu.

Razem z mamą wyciągamy Angie na kocu do wspólnego korytarza. Potem biegam po trzęsącym się mieszkaniu i łapię kota. Josik nie znosi wyjścia na korytarz. Chowa się pod łóżkiem, a ja wyciągam go stamtąd za łapy. (…).

Tej nocy siedzę przy Angie na korytarzu. Atak trwa u niej ponad półtorej godziny. Tamci cały czas strzelają, potem słychać huk samolotu. Mam to w nosie. Tulę psa i nie marzę o końcu bombardowania, ale o tym, żeby Angie poczuła się lepiej.

Wredni raszystowscy dranie, nie będę nikogo przeklinać, ale niech wasze piekło będzie takie, jak ta noc we wspólnym korytarzu przy Alei Pokoju (…)”.

Nz. inny, bardziej retrospektywny fragment. Mnóstwo grozy i gorzkiego dowcipu…

Zarządzanie

Zmagania w Ukrainie – jakkolwiek konwencjonalne – ugruntowały znaczenie jądrowego straszaka jako polisy ubezpieczeniowej. Kremlowskie groźby użycia broni „A” zostawiają bowiem cień niepewności co do determinacji rosjan, technicznie zdolnych do wyprowadzenia atomowego ciosu nie tylko w Ukrainę, ale i we wspierających ją członków NATO.

Gdyby nie ta niepewność (istota wspomnianej polisy), współpraca Sojuszu Północnoatlantyckiego z Ukrainą najpewniej wyglądałaby inaczej. W najgorszym dla Moskwy scenariuszu doszłoby do otwartej konfrontacji zbrojnej z Zachodem, która – zważywszy na różnice konwencjonalnych potencjałów – zakończyłaby się klęską rosji. W wersji light brak ryzyka atomowej eskalacji mógłby skłonić zachodnich przywódców do przekazania Kijowowi znacznie większej ilości i szerszego asortymentu broni ciężkiej, lotniczej, rakietowej, co oznaczałoby kolejne problemy armii inwazyjnej, a najpewniej również jej zagładę.

Tego rodzaju kalkulacje czyniono w wielu rządowych gabinetach, a dla bandyckich reżimów stało się jasne, że jedynie własny „atom” zapewnia właściwy poziom bezpieczeństwa.

—–

Myślenie w kategoriach atomowego zabezpieczenia nieobce jest też Polakom. W pierwszej połowie lat 90. prezydent Lech Wałęsa kilkukrotnie sugerował konieczność kupna ograniczonej liczby ładunków jądrowych. Taką operację można było wtedy przeprowadzić w Ukrainie – niejawnie, choć legalnie – bądź zupełnie nielegalnie w rosji. Wywiad wojskowy dysponował wówczas wszystkimi aktywami, które umożliwiłyby sukces takiej misji.

Wbrew późniejszym zaprzeczeniom i próbom obrócenia sprawy w dowcip, ów pomysł był na poważnie rozważany w gronie najwyższych dowódców Wojska Polskiego. Czy próbowano go zrealizować? Żyją w tym kraju osoby mogące opowiedzieć na ten temat kilka ciekawych historii. Rozmawiałem z nimi, przygotowując się do napisania powieści „Międzyrzecze. Cena przetrwania”; efekty tych spotkań wpłynęły na ostateczny kształt tej książki – do lektury której niezmiennie zapraszam.

Tak czy inaczej, w dochodzeniu wszczętym wiosną 2002 roku po śmiertelnym wypadku generała Aleksandra Lebiedzia, pojawił się wątek „udziału obcych służb”. Czy był to przejaw rosyjskiej paranoi, czy może śledczym udało się wpaść na jakiś trop? Faktem jest, że generał interesował się losem walizkowych ładunków jądrowych – skonstruowanych jeszcze w czasach ZSRR – a jego publiczne wypowiedzi na temat kilkunastu zaginionych sztuk naraziły go na reprymendę prezydenta Borysa Jelcyna. Nie dowiemy się, czy Lebiedź wiedział (mówił) za dużo – i dlatego zginął w katastrofie śmigłowca. Wspomniane wyżej osoby – byli oficerowie naszych służb specjalnych – zapewniały mnie, że polskie próby pozyskania „atomu” na Wschodzie były obiecujące, ale zostały brutalnie przerwane przez Amerykanów. Brutalnie, gdyż Waszyngton posunąć się miał do szantażu – „jeśli nie spasujecie, nie ma mowy o członkostwie w NATO”.

Było tak czy nie, przywołana opowieść znakomicie ilustruje nietrudną do zweryfikowania politykę USA. Stanom zależy mianowicie, by „atomowy klub” pozostał jak najmniejszy, co obejmuje również sojuszników Ameryki. Chodzi o „zarządzanie eskalacją”. W największym skrócie: im mniej posiadaczy głowic, tym mniejsze ryzyko, że ktoś ich użyje. Im mniej w tym gronie sojuszników, tym niższe prawdopodobieństwo, że USA – zobligowane przez alianse – zmuszone będą wejść w wojnę, w której już sięgnięto po broń jądrową. Czyli znaleźć się w sytuacji bliższej czarnemu scenariuszowi niekontrolowanej eskalacji.

—–

Miejmy świadomość tych uwarunkowań, zastanawiając się nad kwestią udziału Polski w programie „Nuclear Sharing”. Nawet jeśli do niego przystąpimy – użyczymy miejsc do składowania ładunków, a nasi piloci będą uczyć się zrzucania bomb jądrowych – dysponentami głowic pozostaną Amerykanie. A ci – patrz wyżej…

A więc tylko własne? Tyleż pociągająca, co nierealistyczna wizja, nie dysponujemy bowiem zapleczem technicznym i naukowym, by samodzielnie pozyskać wszelkie niezbędne komponenty. Kupno (skoro już kiedyś była taka opcja)? Nie istnieje „sklep z atomówkami”, a wydarzenia z lat 90. toczyły się w specyficznym kontekście posowieckiej zawieruchy. No i jest jeszcze kwestia politycznego klimatu – od wrogów nie kupimy, a sojusznicy nam nie sprzedadzą; nie mamy co liczyć na przymykanie oka, jakie towarzyszyło transferowi technologii nuklearnych z Francji do Izraela.

Załóżmy jednak, że przejdziemy etap amerykańskich obstrukcji, których celem byłoby uniemożliwienie nam zdobycia broni „A” – i co dalej? Czy mamy własne, odpowiednio efektywne środki przenoszenia ładunków jądrowych? Najmniejsze głowice da się umieścić w odpowiednio zmodyfikowanych pociskach artyleryjskich – i temu zdaniu pewnie byśmy podołali. Tyle że w ten sposób zyskalibyśmy sposobność do porażenia przeciwnika w wymiarze taktycznym, zabicia kilkuset, może kilku tysięcy ludzi, dajmy na to zlikwidowania brygady w jej pasie natarcia.

Bolesne? Owszem, ale ten efekt można uzyskać środkami konwencjonalnymi, no i na „ruskich” – z ich ogromną tolerancją na straty – mógłby się okazać niewystarczający.

Rzeczywista moc odstraszania zawiera się w możliwości uderzenia w ważne cele znajdujące się na głębokich tyłach przeciwnika. W strategicznym arsenale jądrowym. „Polskie kły” – pociski manewrujące JASSM – w odpowiedniej konfiguracji mogą polecieć nawet 1000 km. Wyposażone w głowice jądrowe, stałyby się bronią wybitnie groźną. Ale bez zgody Waszyngtonu nie moglibyśmy ich przezbroić, a prawdopodobnie również użyć (mogłyby nie wystartować/nie dolecieć do celu za sprawą „zaszytych” właściwości). A Amerykanie – patrz wyżej…

—–

Tylko czy naprawdę tych „atomówek” potrzebujemy?

Nie sądzę, by zarówno dla rosji, jak i dla USA, los Polski i krajów nadbałtyckich stanowił wystarczający pretekst do ryzykowania globalnej zagłady. Trochę to paradoksalne, ale możliwości obu stron – gwarantujące wzajemne zniszczenie – i jednoczesna nieistotność Rzeczpospolitej, dają nam więcej niż własne głowice.

Idźmy głębiej – rosjanie nie mogą mieć pewności, czy taktyczny wybuch jądrowy złamałby wolę oporu Polaków. Równie dobrze mógłby zwiększyć determinację obrońców. No więc jeśli nie pojedynczy, to kilka-kilkanaście-kilkadziesiąt? Do zrobienia, tylko po co zajmować zdewastowany i skażony kraj? A po co atakować, jeśli nie można zająć?

No i są jeszcze skutki ewentualnego załamania się polskiej operacji obronnej – armia rosyjska u granic Niemiec. Niechciany, zimnowojenny scenariusz, o promobilizacyjnym dla USA i zachodnich mocarstw atomowych charakterze. Możemy powątpiewać w wolę sojuszników, ale rosyjscy generałowie nie mogą sobie na to pozwolić; muszą założyć zdecydowaną ripostę.

No więc czy naprawdę tych „atomówek” potrzebujemy?

Na pewno potrzebujemy atomowego parasola, ale ten musi być skuteczny. Pozostając na gruncie realnych rozważań – winien to być parasol amerykański czy szerzej amerykańsko-brytyjsko-francuski. W jego ramach moglibyśmy być członkami programu „Nuclear Sharing” – bo to w razie potrzeby mogłoby oznaczać ułatwiony dostęp do niektórych narzędzi nuklearnego odstraszania.

Ale właśnie – mogłoby; rosjanie mówią wprost, że ten, kto spróbuje wtargnąć do rosji, stanie się celem nuklearnego odwetu. Tymczasem dziś nie mamy pełnej jasności, czy mocarstwa atomowe NATO zastosują tę samą regułę nie tyle w odniesieniu do własnych terytoriów (to akurat deklarują wprost), co sojuszników. Konkretnie zdefiniowanych. Pełnej jasności nie mają też rosjanie, ale – moim zdaniem – moc odstraszania parasola byłaby większa, gdyby Moskwie wprost powiedzieć, że próbując przenieść wojnę do krajów nadbałtyckich i Polski (Rumunii czy Finlandii), z miejsca naraża się na ryzyko atomowej riposty. Także w wykonaniu samych Polaków, korzystających z zasobów „Nuclear Sharing”. W takich okolicznościach mało prawdopodobny scenariusz konfliktu rosja-NATO – obejmujący ryzyko atomowej eskalacji – stałby się jeszcze mniej prawdopodobny.

Piłka po stronie zarządzających eskalacją.

—–

Dziękuję za lekturę! A gdybyście chcieli wesprzeć mnie w dalszym pisaniu, polecam się na dwa sposoby. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

Wspieraj Autora na Patronite

A gdybyście chcieli nabyć moją najnowszą książkę pt. „Zabić Ukrainę. Alfabet rosyjskiej agresji” z autografem, wystarczy kliknąć w ten link.

Nz. Zdjęcie trochę majówkowe, a trochę a propos – siedzę oto w kabinie Tu-160, bombowca strategicznego, przeznaczonego m.in. do przenoszenia głowic nuklearnych. Ukraina też te maszyny miała, ale w ramach porozumień z rosją i Zachodem pozbyła się zarówno nośników, jak i atomowych głowic. Fotografia wykonana w Połtawie, gdzie niegdyś stacjonował pułk bombowy ZSRR/fot. z archiwum autora

„Uchylacze”

To historia sprzed kilkunastu laty. Byłem wtedy w Kwaterze Głównej NATO w Brukseli. Po serii spotkań poszedłem na lunch w tamtejszej kantynie i… dopadło mnie poczucie kompletnego surrealizmu. W ogromnej, wypełnionej gwarem sali zastałem mnóstwo ludzi – zarówno mundurowych, jak i cywilów. Ba, było tam sporo dzieci w różnym wieku, całe, niekiedy liczne rodziny. Miało się wrażenie, że to jakiś wielki McDonald, a nie „centrala” największego sojuszu militarnego na świecie.

Kilka tygodni wcześniej wróciłem z jednej z podróży do Afganistanu. Tamtejsze duże bazy logistyczne natowskich sił ekspedycyjnych wyglądały niczym małe wojskowe miasteczka z wszelkimi udogodnieniami. Ale wysunięte posterunki, położone zwłaszcza wysoko w górach, to był zupełnie inny świat. Spartański, surowy, niebezpieczny; poznałem kilka takich miejsc, towarzysząc amerykańskim i polskim żołnierzom. Tam – myślałem wówczas – toczyła się prawdziwa wojna. A tu, w Brukseli, sielanka. Biurowa praca, a w przerwie rodzinne nasiadówki. Jako się rzekło – kompletny surrealizm…

Lecz jakkolwiek wydawało mi się to nieuczciwe w stosunku do nadstawiających głowy chłopaków, dobrze wiedziałem, że wojsko i wojna potrzebują zaplecza. A na zapleczu – bo czemu by nie? – życie toczy się wedle utartych, pokojowych rytmów. O czym wspominam, bo ten sam schemat rozumowania można zastosować do innej sytuacji. Gdzie jedni walczą na froncie, a inni wspierają wojenny wysiłek pracując za granicą, gdzie łatwiej o większe pieniądze.

—–

Tak, mam na myśli Ukraińców. Ci w Polsce wysyłają na Wschód – do pozostałych na miejscu rodzin – potężne pieniądze. Nawet 5 mld dol. rocznie. Dla zarżniętej wojną ukraińskiej gospodarki to solidne wsparcie, nie do wypracowania w kraju.

Ale…

Ale i tak w głowie kłębią mi się wątpliwości dotyczące „uchylaczy”, jak nazywa się w Ukrainie mężczyzn w wieku poborowym przebywających poza krajem. Jak wiemy, rząd w Kijowie zawiesił wobec takich osób pomoc konsularną. Objęci restrykcją obywatele Ukrainy nie odnowią/nie dostaną ukraińskich dokumentów, co może postawić ich w niezręcznej sytuacji prawnej. Trudno bowiem przebywać za granicą bez ważnego paszportu czy pracować bez ważnego prawa jazdy. Kijów zapewnia, że chodzi o zmuszenie potencjalnych rekrutów do powrotu do ojczyzny, co ma zażegnać kryzys mobilizacyjny i uzupełnić braki kadrowe w zdziesiątkowanej armii. Wedle szacunków władz Ukrainy, mowa o 650 tysiącach mężczyzn w wieku 18-60 lat.

Sprawa rozpala diasporę, nie pozostaje bez echa także pośród Polaków. Pomijam prorosyjskie szumowiny, szukające pretekstów dla antyukraińskiego hejtu – wielu przyzwoitych obywateli Rzeczpospolitej mierzy się z poznawczym dysonansem. Bo z jednej strony słyszy i ogląda relacje, z których wynika, że sytuacja Ukrainy jest zła, z drugiej, niemal każdego dnia, każdy z nas natyka się na zdrowych i silnych ukraińskich chłopców, którzy są tu, gdy ich koledzy i rówieśnicy giną i zostają ranni tam, na froncie. „Co pan o tym myśli?”, pytają mnie Czytelnicy.

—–

Jestem wolnościowcem – nie w konfederackim znaczeniu tego słowa, za którym stoi społeczny darwinizm („przetrwają najsilniejsi”), a w starym, oświeceniowym stylu. Gdzie to ludzka jednostka – i jej niezbywalne prawa – są punktem wyjścia do jakichkolwiek rozważań o powinnościach. Nikt nie rodzi się Polakiem, rosjaninem czy Ukraińcem, chrześcijaninem, islamistą lub żydem (z małej, bo chodzi o wyznanie, nie narodowość). Stajemy się nimi w toku socjalizacji, której warunki definiuje społeczność, w jakiej przychodzi nam żyć jako dzieciom. To przymus, na który długo nie mamy żadnego wpływu, ale ostatecznie przynajmniej część z nas zyskuje możliwość wyboru. Historia człowieka to również nieustająca opowieść o naturalizacji, konwersji, migracji, adaptacji, kulturowej dyfuzji, zmianie wyobrażeń o tym, co „naturalne”. Sprowadzając rzecz do bieżących realiów – wolność daje Ukraińcom prawo do przebywania poza krajem, prawo do nie bycia Ukraińcem.

Ale jestem też państwowcem, a u źródeł tej postawy leży przekonanie, że to wspólnota czyni nasze życie lepszym, bezpieczniejszym, bardziej przewidywalnym, uporządkowanym – i mógłbym tych cech wymienić wiele, wszystkie sprowadzają się do tego, że tworzone przez wspólnotę państwo, jego instytucje, są wartością dodaną. Zakumulowanym przez wieki kapitałem, z którego korzystamy na różne sposoby – edukując się, ale i jadąc nocą samochodem, z pewnością, że nie czyha na nas wielka dziura w jezdni, bo są ludzie, którzy o to dbają. Wnosimy my, wnoszą inni; tak tworzą się wzajemne zobowiązania, które na poziomie państwa, w sytuacji jego zagrożenia, niosą też obowiązek obrony dobra wspólnego. Z tej perspektywy patrząc, „uchylacz” nie zasługuje na przedłużenie paszportu i nie wiem, czy zrzeczenie się obywatelstwa załatwia sprawę, bo to trochę tak, jak ze zwrotem użytego wcześniej towaru – dajmy na to butów po uprzednim noszeniu.

Tyle że „buty” można reklamować, co otwiera kolejne pole wątpliwości. My, Polacy, mamy „we krwi” złorzeczenie na nasze państwo, jakość jego usług. Umyka nam, że mimo wszystkich wad tej państwowości, żyjemy w kraju ulokowanym w cywilizacyjnej awangardzie. Ukraińcy, w dramatycznej większości, takiego komfortu nie mieli i nie mają. Często śmiejemy się z marności głubinki, rosyjskiej prowincji, zapominając bądź nie wiedząc, że duża część Ukrainy wygląda tak samo.

Trzysta lat rusyfikacji, siedem dekad sowietyzacji, przeorało ukraińską wspólnotę do spodu. Dużo by o tym pisać, dość stwierdzić, że zanegowana wartość jednostki, w czasach współczesnych przyniosła wybitnie złodziejski kapitalizm z koszmarną korupcją włącznie. Że fatalna kultura organizacyjna i dziesięciolecia księżycowej gospodarki, na wejście (w 1991 roku) uczyniły Ukrainę krajem biednym, zacofanym, ekologicznie zdewastowanym, materialnie byle jakim. Że ten anturaż w połączeniu z promowaną przez rosjan wizją stosunków społecznych – opartych na wiernopoddaństwie, braku inicjatywy i generalnie niskich oczekiwaniach – odcisnął się piętnem na kolejnych latach formalnie już wolnej Ukrainy. Ukraińcy odzyskali niepodległość, ale nie odzyskali państwa, a wielu z nich nawet nie miało ambicji, by o swoje zawalczyć (w socjologii, w takim kontekście, mówi się o „wyuczonej bezradności”). Przejęte przez oligarchów i kastę urzędniczą państwo zwykłemu człowiekowi kojarzyło się z niemocą („niedasizmem”), obojętnością na los obywateli i koniecznością wręczania łapówek. Za niemal wszystko, niemal wszędzie. W takim kraju nie dało się żyć – jeszcze nim wybuchła wojna, Ukrainę opuściło 10 mln osób, jedna piąta wyjściowej populacji.

Czego tu bronić (wracać i bronić)? Idei, wymarzonej ojczyzny? Jasna sprawa, ale co w sytuacji, gdy z kraju wciąż dochodzą wieści, że w gruncie rzeczy niewiele się zmieniło. Że – przykład z ostatnich dni – aresztowano ministra rolnictwa, bo nielegalnie skupował ziemię. Po czym zwolniono go za gigantyczną dla przeciętnego człowieka kaucją dwóch milionów dolarów, które jak nic musiały pochodzić z przestępstwa. Że mimo wprowadzenia restrykcyjnych przepisów, mobilizacja nadal jakimś cudem omija zakłady pracy należące do oligarchów, niekoniecznie związane z produkcją na rzecz wojska. No więc czego tu bronić (wracać i bronić)?

Rozumiem ten brak motywacji, ale też dobrze wiem, że „samo się nie zrobi”. Że nie da się naprawić kraju bez wyrzucenia zeń rosjan, a ci sami się nie wyrzucą.

Wiem, że do pójścia na front trzeba odwagi. Widziałem na własne oczy, że tchórze w okopach nie mają czego szukać. I pal licho ich samych, ale stwarzają zagrożenie także dla innych. A jeśli ktoś intencjonalnie zwiał z Ukrainy po 24 lutego 2022 roku, to z dużym prawdopodobieństwem uczynił to ze strachu. Z czysto pragmatycznego punktu widzenia, lepiej by taki ktoś robił coś pożytecznego gdzie indziej. Na przykład jako członek emigranckiej wspólnoty, zasilającej gospodarkę walczącego państwa.

Zarazem jest we mnie postrzeleniec, którego trudno przestraszyć, co czasem przekłada się na brak zrozumienia dla argumentu „ale ja się boję”. Wstydziłbym się przed rodziną i najbliższymi (nawet jeśli oni byliby z mojej obecności zadowoleni), gdybym uciekł, a moi pobratymcy nadstawiali za mnie kark. Jeśliby zredukować problem wyłącznie do najprostszych emocji, niewykluczone, że odsyłałbym „uchylaczy” na polsko-ukraińską granicę.

I gdy tak o tym myślę, przychodzi refleksja, że przecież źle zmotywowany żołnierz, wsadzony w kamasze nie z własnej woli, nie będzie bił się jak należy. To pogląd mocno ugruntowany w debacie publicznej – wprost przeniesiony z rzeczywistości rynku pracy („z niewolnika nie ma pracownika”) – ale czy w przypadku wojska na wojnie uzasadniony? Największe współczesne konflikty odbyły się z udziałem ogromnych żołnierskich mas, mobilizowanych, a jakże, pod przymusem. Wielkiej wojny – a ta na Wschodzie już na takie miano zasługuje – nie sposób „ogarnąć” ochotnikami. I jeśli przyjrzymy się najdzielniejszym z dzielnych – uhonorowanym bohaterom I- czy II wojny światowej – dostrzeżemy, że większość z nich to chłopcy z poboru. Boże broń, nie trywializuję osobistych motywacji, ale ostatecznie najważniejsza jest chęć przeżycia, co na linii frontu sprowadza się do kalkulacji „albo ja, albo on” i stojącymi za nią działaniami. Tym skuteczniejszymi, im lepiej wyszkolony, wyposażony i dowodzony jest żołnierz. O tym, że te atuty mają duże znaczenie, mówią sami „uchylacze”, niedostatkami i słabościami ZSU tłumacząc swoją postawę.

Można być głuchym na te argumenty? Ano można. Tyle że nam, Polakom, wypada jakby trochę mniej (niż samym Ukraińcom). Rację bowiem ma minister Radosław Sikorski, który tak zdefiniował stawkę wojny na Wschodzie: albo będziemy mieli przegraną rosyjską armię przy wschodniej granicy Ukrainy, albo zwycięską na wschodniej granicy Rzeczpospolitej. Niekorzystny obrót spraw nie musi oznaczać wojny, i moim zdaniem wcale by nie oznaczał, lecz na sytuację nad Wisłą bez wątpienia wpływ by to miało. Choćby gospodarczo, jeśliby rynki uznały Polskę za kraj zbyt dużego ryzyka. No więc osobiście zainteresowani wynikiem wojny, tracimy atut bezstronności i obiektywności. Co w dyskusji o posyłaniu ludzi na śmierć i rany, poza merytorycznym, ma również wymiar etyczny. Jako się rzekło, wolno nam mniej.

Więc choćby z tego względu – ale przede wszystkim z powodu kłębiących się wątpliwości, z których część zasygnalizowałem – uchylam się od odpowiedzi na pytanie, co zrobić z „uchylaczami”. Nie wiem.

—–

Wiem za to, jak ta cała historia się skończy. Nie ma prawnych możliwości ściągnięcia ukraińskich poborowych z zagranicy. Tylko poważne przestępstwa karne kwalifikują do wszczynania postępowań deportacyjnych – Ukraińcy, którzy się ich dopuścili, tu czy w ojczyźnie, mogą wrócić nad Dniepr. Innym deportacja nie grozi. Nielegalny wyjazd mógłby stać się podstawą do prób ściągnięcia obywatela do kraju, ale nie da się hurtowo uznać 650 tys. mężczyzn za przestępców. Wpierw, w postępowaniu sądowym, indywidualnie, ukraińskie organy ścigania musiałyby udowodnić przestępstwo. 650 tys. razy, z uwzględnieniem procedur odwoławczych. Widzicie to w sensownych ramach czasowych, z zachowaniem reguł praworządności, które następnie ocenialiby europejscy sędziowie, decydujący o deportacji? 650 tys. razy. Ja nie.

Co przywodzi mnie do wniosku, że ukraińskiemu rządowi wcale nie idzie o pozyskanie brakującego rekruta. „Uchylacze” z zagranicy mają pełnić rolę kozła ofiarnego, skanalizować społeczne oburzenie na mobilizacyjną niewydolność państwa ukraińskiego i generalnie trudną sytuację na froncie. Można się na to oburzać lub nie, trzeba jednak dostrzec, że Kijów strzela sobie „samobója”. Odmawiając usług konsularnych dla części własnych obywateli, uczynił ich los przedmiotem gorących debat w krajach schronienia. Czego skutkiem będzie m.in. rosnący sceptycyzm dla idei pomocy Ukrainie. Bo skoro sami Ukraińcy nie chcą walczyć…

A Kremlowi w to graj.

—–

Dziękuję za lekturę! A gdybyście chcieli wesprzeć mnie w dalszym pisaniu, polecam się na dwa sposoby. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

Wspieraj Autora na Patronite

Korzystając z okazji chciałbym podziękować swoim najszczodrzejszym Patronom: Arkowi Drygasowi, Monice Rani, Magdalenie Kaczmarek, Arkadiuszowi Halickiemu, Piotrowi Maćkowiakowi, Bartoszowi Wojciechowskiemu, Maciejowi Szulcowi, Jakubowi Wojtakajtisowi, Joannie Marciniak i Andrzejowi Kardasiowi. A także: Piotrowi Pszczółkowskiemu, Bożenie Bolechale, Maciejowi Ziajorowi, Aleksandrowi Stępieniowi, Joannie Siarze, Marcinowi Barszczewskiemu, Szymonowi Jończykowi, Annie Sierańskiej, Tomaszowi Sosnowskiemu, Piotrowi Świrskiemu, Kacprowi Myśliborskiemu, Sławkowi Polakowi, Mateuszowi Jasinie, Mateuszowi Borysewiczowi, Grzegorzowi Dąbrowskiemu, Arturowi Żakowi, Łukaszowi Hajdrychowi, Patrycji Złotockiej, Wojciechowi Bardzińskiemu, Marcinowi Łyszkiewiczowi, Krzysztofowi Krysikowi, Michałowi Wielickiemu, Jakubowi Kojderowi i Jarosławowi Grabowskiemu.

Podziękowania należą się również najhojniejszym „Kawoszom” z ostatniego tygodnia: Michałowi Baszyńskiemu i Jackowi Romańskiemu.

Szanowni, to dzięki Wam – i licznemu gronu innych Donatorów – powstają moje materiały, także ostatnia książka.

A skoro o niej mowa – gdybyście chcieli nabyć „Zabić Ukrainę. Alfabet rosyjskiej agresji” z autografem, wystarczy kliknąć w ten link.

Nz. Dla żołnierzy na froncie sprawa jest prosta – „uchylaczy”, czy to z Ukrainy czy przebywających za granicą, należy niezwłocznie wcielić. Biorąc pod uwagę poziom „zużycia” personelu sił zbrojnych, nic w takim podejściu dziwnego… Zdjęcie ilustracyjne/fot. ZSU