Nastolatki

Jak przyznaje Michael Waltz, doradca Donalda Trumpa ds. bezpieczeństwa narodowego, prezydent-elekt przygotowuje się do spotkania z putinem. Zdaniem Waltza, wygaszenie wojny nie jest możliwe bez dialogu z Kremlem. „Wszyscy wiedzą, że to musi zakończyć się dyplomatycznie”, ocenił polityk w rozmowie z telewizją ABC.

Doradca mówił też o wyzwaniach stojących przed Ukrainą. W ocenie Waltza, by powstrzymać rosyjskie natarcie i tym samym wzmocnić pozycję negocjacyjną, Kijów powinien obniżyć wiek mobilizacyjny z 25 do 18 lat. „Nie chodzi tylko o broń, amunicję i wydawanie nowych czeków. Ważne jest ustabilizowanie frontu, abyśmy zaczęli osiągać jakieś porozumienie”, mówił amerykański kongresmen.

Trudno się z nim nie zgodzić w ostatniej kwestii – stabilizacja frontu ma kluczowe znacznie. Nie dlatego, że rosjanie prą do przodu jak szaleni, a ukraińska obrona się pruje; z taką sytuacją nie mamy i nie będziemy mieli do czynienia. Rzecz w tym, że rosyjskie punktowe pełzanie po pierwsze, daje Moskwie nadzieję, że w którymś momencie uda się ruszyć z kopyta (bo Ukraińcy wreszcie pękną), po drugie, pozwala realizować ograniczone cele spec-operacji, w tym przypadku tworzy perspektywę przejęcia w ciągu kilku miesięcy kontroli nad całym obwodem donieckim. I po trzecie wreszcie, kolejne zdobycze – jakkolwiek symboliczne – dają iluzję sprawczości i siły rosji oraz jej armii. Na Kremlu kalkulują, że świat się na to nabierze i będzie naciskał na Kijów, by kończył wojną nawet na niekorzystnych dla siebie warunkach. Tak czy inaczej, sytuacja w której inicjatywa operacyjna należy do rosjan, usztywnia Moskwę. Zabetonowanie frontu na całej jego długości urealniłoby postawę i oczekiwania Kremla, co faktycznie działałoby na korzyść Ukrainy.

Ale czy droga do tego wiedzie poprzez mobilizację kilkuset tysięcy nastolatków?

—–

Nim odpowiem na to pytanie, pozwólcie na garść osobistych refleksji oraz odrobinę historii.

Stosunkowo późno zacząłem zajmować się reportażem wojennym – gdy pierwszy raz poleciałem do Iraku i Afganistanu miałem 28 lat. I już wówczas towarzyszyło mi wrażenie, że jestem starszy od większości żołnierzy, z którymi pracowałem. Dotyczyło to Polaków i Amerykanów – tych ostatnich nawet bardziej, wszak w szeregach US Army i USMC służyło sporo nastolatków, zaniżających średnią wieku. W naszej armii, jej ekspedycyjnej „nóżce”, było ich jak na lekarstwo; przeciętny „misjonarz” z WP miał wtedy 26 lat. Dekadę później, gdy kończyłem aktywną fazę swojej iracko-afgańskiej „przygody”, byłem już „dziadem” pełną gębą, jeżdżąc na patrole z ludźmi, spośród których część mogłaby być moimi synami.

„Ukraina” początkowo wpisywała się w ten schemat – dla wielu żołnierzy byłem „starszym panem”, choć z drugiej strony, to właśnie w Donbasie w 2015 roku po raz pierwszy zetknąłem się z równolatkami, którzy służyli jako szeregowi żołnierze, nie oficerowie. W kolejnym roku „dziadki” w szeregach ZSU były już normą – młodsi przestali garnąć się do wojska, zapał dla walki o wschodnie rubieże gasł. Jednocześnie Kijów utrzymywał przymusowy pobór, ale wojenkomaty przymykały oko na coraz popularniejszy proceder, w ramach którego do odbycia służby w Donbasie w miejsce synów stawiali się 40-paroletni ojcowie.

„Pełnoskalówka” znów wypełniła koszary młodzieżą z ochotniczego zaciągu, lecz dziś – pod koniec trzeciego roku wojny – nie ma już śladu po tym wzmożeniu. 20-30-latkowie w armii służą, stanowią jej niebagatelną część. Sporo jest też dzieciaków-ochotników, ale to nie zmienia faktu, że obecnie przeciętny żołnierz ZSU liczy sobie 43 lata.

—–

Zostawmy Ukrainę i współczesność.

„Miałem 16 lat, gdy ojciec pozwolił mi iść”, „Właśnie skończyłem 17 lat…”, „Miałem 16 lat…”, wspominają weterani brytyjskiej armii, którym dane było walczyć w I wojnie światowej. Ich relacje zebrane przez Imperial War Museums zostały użyte w doskonałym dokumencie Petera Jacksona pt.: „I młodzi pozostaną” (ang. tytuł: „They shall not grow old”). Słyszmy je w zwiastunie filmu, spuentowane słowami starszego kolegi z okopu (nie wiem, czy to oryginalne głosy z archiwum historii mówionej czy kwestie odczytywane przez aktorów): „Kiedy przyszli, byli przerażonymi dziećmi. A mieli z nich być żołnierze”. Trudno o bardziej poruszające wyznanie, mnie szarpie ono niezmiennie, choć film Jacksona ma już kilka lat.

Historia kolejnej wielkiej wojny również pełna jest przykładów walczących „dzieciaków” – dość wspomnieć harcerskie oddziały biorące udział w Postaniu Warszawskim. Czy mniej znaną w Polsce anglosaską percepcję pierwszej fazy operacji „Overlord”; znamienne są tu pełne troski wspomnienia Winstona Churchilla o „kwiecie młodzieży”, rzuconym na normandzkie plaże. I owszem, wielu żołnierzy Szarych Szeregów miało 18-19 lat (a nie brakowało młodszych), wielu amerykańskich chłopców, którzy polegli na Omaha, ledwie skończyło dwudziestkę. Wspomniani wcześniej młodziutcy żołnierze armii brytyjskiej przeżyli okopową rzeź i dorośli, gdy wielu ich rówieśnikom zabrakło tego szczęścia (łączne straty Brytyjczyków podczas I wojny to niemal milion ludzi). Te fakty mogą nas utwierdzać w przekonaniu, że udział nastolatków w dużych wojnach to norma. Udział tak, bywa, że i liczny, co nie zmienia faktu, że przeciętny wiek żołnierza pozostaje „nienastolatkowy”. Na jednego brytyjskiego dzieciaka, który trafił do Francji po 1914 roku, przypadało dwóch starszych kolegów liczących sobie co najmniej 39 lat (czyli formalnie, w czasach pokoju, będących w wieku, który zwalniał ze służby wojskowej za granicą). Stąd brała się średnia wieku poddanych korony walczących z Niemcami, wynosząca 26 lat.

26 lat – tyle miał przeciętny Amerykanin posłany na wojnę w Europie czy na Pacyfiku w latach 1941-45.

Trzy czwarte niemieckich strat osobowych z czasów II wojny światowej to mężczyźni w wieku 20-45 lat.

—–

Iluzja masowego udziału nastolatków w wojnie to jedno, inna kwestia, na którą warto zwrócić uwagę, to zmiany kulturowe, do jakich doszło na przestrzeni ostatnich stu lat. Bez wchodzenia w zbędne szczegóły, próg wejścia w dorosłość znacznie się podniósł. Ów proces – jako pochodna m.in. zamożności, technologicznej i organizacyjnej wydajności (a więc także jakości medycyny), humanistycznego namysłu zależnego od zakresu wolności osobistej jednostki, oraz wielu innych zmiennych – nie postępował równomiernie. Pozostając na gruncie koniecznych uogólnień – zachód Europy dał swoim dzieciakom dłuższą młodość szybciej niż wschód. Tym niemniej podstawy dla zmian pozostały takie same: żyjąc dłużej i lepiej, wydłużamy nie tylko starość, ale i okres „przygotowania do życia”. Dotyczy to zarówno bogatej Holandii, jak i biednej Ukrainy. I nie chodzi tylko o „jakąś tam filozofię”, ale o całe instytucjonalne instrumentarium – mój pradziad skończył cztery klasy szkoły powszechnej i „stał się” dorosłym, ja w pełni uczyniłem to dopiero po studiach.

Niektórzy się na to zżymają, drwią z kruchości młodzieży, tylko po co? „Kijem Wisły nie zawrócisz”, głosi popularne powiedzenie. Wydłużona młodość to obiektywna rzeczywistość, ba, fakt, iż nastała, bardziej winien nas cieszyć niż martwić, wszak mówimy o efekcie wzrastającego komfortu życia. Chłopak u progu dorosłości może być doskonałym żołnierzem – sporo ochotników to potwierdza, sam poznałem kilku takich wojskowych w Iraku, Afganistanie i w Ukrainie. Ale mnóstwo badań młodzieży – prowadzonych w wielu krajach, także w Ukrainie – nie pozostawia wątpliwości, że współczesny 18-latek nie jest tak dojrzały, jak jego odpowiednik sprzed 50 czy 100 laty. Nie ma w sobie tyle hardości, hartu, takiej odpowiedzialności. Nie ma, bo mieć nie musi, choć oczywiście na składowe kondycji wpływają też negatywne czynniki, jak choćby epidemie coraz to nowych uzależnień.

—–

No dobrze, to po co tam, gdzie zachowany jest pobór, „w kamasze” idą 18-19-latkowie? – mógłby spytać ktoś. Nie po to, by wysyłać ich na wojnę – odpowiem nieco prowokująco. W najświeższej historii konfliktów zbrojnych tylko jeden kraj zdecydował się masowo ekspediować „dzieciaki” na front. Działo się to podczas wojny w Wietnamie – w USA obowiązywał wówczas przymusowy pobór i to w oparciu o ten mechanizm dokonywała się wymiana personelu w Indochinach. „Wsad” dla kolejnych rotacji stanowiły kolejne roczniki 19-letnich Amerykanów, którzy trafiali „na teatr” po kilkunastotygodniowym szkoleniu. W praktyce oznaczało to rzucanie do walki oddziałów w większości składających się z niedoświadczonych poborowych – i tak rok do roku, przez większość interwencji. Jak to się dla Ameryki skończyło, dobrze wiemy.

Skądinąd podobny błąd popełnili w Afganistanie sowieci, ale skala ich zaangażowania ustępowała tej amerykańskiej w Wietnamie. Doświadczenie wojny nie było zatem tak powszechne dla kolejnych roczników sowieckich poborowych, po prawdzie zaś, pozostawało marginalne – stąd podkreślenie wyjątkowości działań USA w Indochinach.

Idźmy dalej – o sile armii izraelskiej nie stanowią aktualnie służący 18-19-latkowie z poboru. Potencjał i renomę tej formacji budują rezerwiści – 20-30-40-latkowie (obu płci), którzy odsłużyli „zetkę”, a później przechodzili cykliczne szkolenia odświeżające i zgrywające.

Do czego zmierzam? Ano do stwierdzenia, że pobór „późnych” nastolatków to rozwiązanie na czas pokoju. Wpisujące się w instytucjonalny porządek społeczeństw (post)industrialnych. Gdyby wojsko chciało „pochwycić” rekruta w jego szczytowej fizycznej formie, pobór dotyczyłby 25-latków. Ale we wspomnianym porządku to o kilka lat za późno. Nastolatek kończy „bazową” edukację, a jeszcze nie zaczyna pracy – to właściwy moment, by oddał państwu należną posługę. 18-19-letni rekrut nie ma żadnych zobowiązań – wobec rodziny (zwykle jest bezdzietny, bez stałego związku) czy pracodawcy – a zarazem jest już na tyle fizycznie i psychicznie dojrzały, by ponieść trudy służby i nauczyć się podstawowych żołnierskich kompetencji.

Ważne, żeby później miał sposobność je odświeżać i rozwijać.

Ważne, żeby w razie wybuchu wojny, pobór zastąpić mobilizacją – również przymusem, ale obejmującym równolegle, w tym samym czasie, kilkanaście czy kilkadziesiąt roczników byłych i obecnych poborowych.

To rozłożenie wysiłku ważne jest także z innego powodu – czysto demograficznego. 20-30-40-latkowie zazwyczaj mają rodziny i dzieci. Ich wkład w reprodukcję – a więc także w przetrwanie danej wspólnoty – już się dokonał, „późni” nastolatkowie wybory i decyzje w tym zakresie najczęściej mają przed sobą. Jest zatem w interesie przywódców – zwłaszcza stojących na czele krajów na wojnie – zadbanie, by ten rezerwuar demograficzny zachować w jak najliczniejszej postaci i jak najlepszej kondycji.

To podstawowa przesłanka, jaką kierują się władze Ukrainy po 2022 roku. To „walka o przyszłość po wojnie” stoi za decyzjami o ustaleniu względnie wysokiego, dolnego progu mobilizacji. Dziś wyznacza go 25. rok życia, jeszcze niedawno mobilizacja dotyczyła mężczyzn od 27. roku życia wzwyż.

—–

No ale Ukraina nie radzi sobie z uzupełnianiem strat i odbudową potencjału armii – słychać zewsząd takie opinie. A gdyby rzeczywiście ludzi brakowało, sięganie po młodzież byłoby uzasadnionym działaniem.

Zgoda, tyle że deficyt siły żywej w wielu jednostkach na froncie nie jest problemem wynikłym z braku rekruta na zapleczu. Armia ukraińska liczy dziś ponad 900 tys. żołnierzy, we wszystkich formacjach mundurowych służy ponad 1,3 mln ludzi. Kontyngent rosyjski w Ukrainie to 600 tys. żołnierzy, łącznie w konflikt zaangażowanych jest 800 tys. rosjan. Mówiąc wprost, Kijów nie potrzebuje kolejnych rzesz mundurowych, ale bardziej efektywnego sposobu wykorzystania tych żołnierzy, których już zmobilizowano.

ZSU nie staną się silniejsze od powołania nowych brygad-wydmuszek, mających tylko ludzi i niewiele sprzętu. Nie służą im źle zorganizowane rotacje frontowych oddziałów i generalnie obniżająca się jakość dowodzenia. Nie robią dobrze sowieckie nawyki części oficerów, skutkujące praktyką „mięsnych szturmów” czy organizowane coraz częściej na „odwal się” szkolenie nowowcielonych. Najważniejszym wyzwaniem, przed jakim stoi Ukraina u progu 2025 roku, jest reorganizacja systemu dowodzenia i logistyki, nie zaś powoływanie kolejnych młodszych roczników.

Ale załóżmy, że Kijów ugnie się przed żądaniem trumpistów. Na dziś Ukraina ma 100 tys. zdolnych do służby 18-latków. Jak wylicza Ołeksander Kowalenko, ukraiński analityk militarny, z takiej masy ludzi udałoby się sformować 125 batalionów. By ten wysiłek „miał ręce i nogi”, żołnierzom należałoby zapewnić… 1,4 tys. czołgów, ponad cztery tysiące wozów bojowych i półtora tysiąca sztuk artylerii. Skąd wziąć tyle sprzętu?

Dla porządku dodam – do tej pory USA zdecydowały się przekazać Ukrainie 31 czołgów.

A „gołe” bataliony, rzucone do strefy walk, wyginęłyby w 3-4 miesiące. I raczej nie byłby to sposób na stabilizację frontu. Na demograficzną katastrofę już owszem…

—–

Szanowni, jak wielokrotnie podkreślam, moje publicystyczne i reporterskie zaangażowanie w konflikt na Wschodzie w istotnej mierze możliwe jest dzięki Wam i Waszemu wsparciu. Pomożecie w dalszym tworzeniu kolejnych treści?

Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

Wspieraj Autora na Patronite

Korzystając z okazji chciałbym podziękować swoim najszczodrzejszym Patronom: Maciejowi Szulcowi, Joannie Marciniak, Jakubowi Wojtakajtisowi, Andrzejowi Kardasiowi, Marcinowi Łyszkiewiczowi, Arkowi Drygasowi, Tomaszowi Krajewskiemu, Magdalenie Kaczmarek, Arkadiuszowi Halickiemu, Piotrowi Maćkowiakowi, Bartoszowi Wojciechowskiemu i Monice Rani. A także: Arturowi Żakowi, Łukaszowi Hajdrychowi, Patrycji Złotockiej, Adamowi Cybowiczowi, Wojciechowi Bardzińskiemu, Krzysztofowi Krysikowi, Bognie Gałek, Michałowi Wielickiemu, Jakubowi Kojderowi, Piotrowi Pszczółkowskiemu, Bożenie Bolechale, Marcinowi Gonetowi, Pawłowi Krawczykowi, Joannie Siarze, Aleksandrowi Stępieniowi, Marcinowi Barszczewskiemu, Szymonowi Jończykowi, Annie Sierańskiej, Piotrowi Rucińskiemu, Mateuszowi Borysewiczowi, Tomaszowi Sosnowskiemu, Piotrowi Świrskiemu, Kacprowi Myśliborskiemu, Sławkowi Polakowi, Mateuszowi Jasinie i Grzegorzowi Dąbrowskiemu.

Podziękowania należą się również moim najhojniejszym „kawoszom” z ostatniego tygodnia: Wiktorowi Łanosze i Bernardowi  Afeltowiczowi (za „wiadra” kawy) oraz Czytelnikowi o nicku Rav.

To dzięki Wam powstają także moje książki!

Osoby zainteresowane nabyciem mojej ostatniej pt.: „Zabić Ukrainę. Alfabet rosyjskiej agresji”, w wersji z autografem, oraz kilku innych wcześniejszych pozycji (również z bonusem), zapraszam tu.

Nz. szkolenie nowych rekrutów/fot. SzG ZSU

Kompensacja

Ochotnicza służba w napastniczej armii to najpoważniejszy przejaw poparcia dla agresywnej polityki własnego państwa. W rosji nie jest to postawa na tyle popularna, by zapewnić wojsku stały dopływ „świeżej krwi”. Stąd częściowa, przymusowa mobilizacja, stąd – nade wszystko – przekupywanie rosyjskiej prowincjonalnej biedoty bardzo wysokim żołdem. Tym niemniej rosjanie wcale nie są interwencji w Ukrainie przeciwni. Popiera ją ponad dwie trzecie społeczeństwa, co jest tendencją trwałą i diagnozowaną przez Centrum Lewady, jedyny w rosji ośrodek badawczy, który zachował niezależność od władz.

Dyskusje o tym, czy rosjanie rzeczywiście tak gremialnie opowiadają się za wojną (i kłamią ankieterom), uważam za bezprzedmiotowe. Unieważnia je rażący brak powszechnych antywojennych wystąpień i protestów przeciwko militaryzacji kraju. W ostatecznym rozrachunku nawet jeśli w głębi ducha obywatele federacji są wojnie przeciwni, ich obojętność ma realne skutki, pozwala bowiem Kremlowi na kontynuowanie agresji.

—–

Dlaczego rosjanie tacy są? Siergiej Davidis, członek Memoriału, stowarzyszenia zajmującego się m.in. obroną praw człowieka w rosji, zwraca uwagę na działania putinowskiego reżimu podjęte w 2020 roku. „Oni już wtedy przygotowywali się do tej wojny”, mówił w wywiadzie dla portalu OKO.press z czerwca 2022 roku. „Wprowadzili mnóstwo restrykcyjnych przepisów (…), zaostrzyli te o ‘zagranicznych agentach’ i ‘niepożądanych organizacjach’. Zaczęli stosować surowsze kary, wyroki stały się dłuższe. Uproszczono też procedurę śledztwa. Praktycznie zakazano demonstracji czy jakichkolwiek publicznych wydarzeń”.

Inwazja odsłoniła intencje i przyniosła kolejne obostrzenia. „Zabronione jest publiczne komentowanie sytuacji w Ukrainie. Nie można wojny nazywać wojną. Nie wolno mówić prawdy o zbrodniach wojennych. Można jedynie powtarzać to, co oficjalnie twierdzą rosyjskie władze. A wszystko, co one mówią, to kłamstwa”, nie miał złudzeń Davidis. „Za udział w zgromadzeniu możesz dostać grzywnę, albo miesiąc aresztu – jeśli jest to kolejne wykroczenie, albo zostaniesz uznany za ‘organizatora’. Jeśli na przykład napiszesz u siebie na Facebooku: ‘Chodźmy na pokojowy protest’ – awansujesz na ‘organizatora’”, obnażał warsztatowe kulisy polityki karnej federacji. Za sprzeciw wobec wojny w grę wchodzi nie tylko grzywna lub areszt, ale i sprawa karna. „Wszystko zależy od tego, jak to potraktują”, Davidis wskazywał na uznaniowość, niemającą nic wspólnego z państwem prawa. „Jeśli uznają, że działałeś w grupie, albo że twoją pobudką była ‘polityczna nienawiść’ (zwykle decydują, że motywowała cię nienawiść do rosyjskiej armii, władz itp.) – możesz dostać nawet 10 lat. Jeśli uznają, że twoje działania spowodowały jakieś ‘konsekwencje’ – w grę wchodzi wyrok 15 lat więzienia. (…) Niemal każdy, kto wychodzi protestować, zostanie zatrzymany i co najmniej ukarany grzywną. Trzeba mieć naprawdę dużo szczęścia, żeby tego uniknąć”.

A zatem wzmożona presja policyjno-administracyjna jako metoda dyscyplinowania społeczeństwa. A właściwie jego potencjalnie niepokornych elementów, większość rosjan bowiem i tak żyje w apatii. „To właśnie apatia jest strukturą nośną reżimu”, przekonywał w innym wywiadzie dla OKO Press (z września 2022 roku), Lew Gudkow, socjolog z moskiewskiego Centrum Lewady. „Niewielu jest zawziętych fanatyków. Większość dostosowuje się do represyjnego państwa, wykazując lojalność w przekonaniu, że w ten sposób można się z tym państwem dogadać, ujść jego uwadze. Jeśli będziemy przytakiwać, to państwo nas nie zje i nie zniszczy naszego prywatnego życia”.

W takich okolicznościach dochodzi do specyficznej integracji – państwo i obywatel stają się nierozłączni. „Nie ma rozumienia autonomii własnego stanowiska, praw, możliwości obrony własnych interesów”, precyzował Gudkow. Jeśli rosja jest na wojnie, na wojnie są też rosjanie. W miażdżącej większości niegotowi do osobistego zaangażowania (pójścia na front), ale w końcu nie ma takiej potrzeby; to nie jest konflikt totalny, angażujący wszystkie zasoby.

Mamy więc postawę, którą na własny użytek określam mianem „nienachalnej akceptacji”. O jej popularność troszczy się nie tylko aparat przemocy, ale i sami obywatele. Pół roku po rozpoczęciu pełnoskalowej wojny rosyjskie sądy rozpatrywały dziennie średnio 40 spraw, otwartych na skutek obywatelskich donosów. Między końcem lutego a końcówką sierpnia 2022 roku zaniepokojeni obywatele napisali prawie 150 tys. donosów na swoich sąsiadów i bliskich, oskarżając ich o „proukraińską propagandę” lub „rozpowszechnianie fałszywych informacji”. Jak wyliczyło ministerstwo sprawiedliwości federacji – promujące „obywatelską czujność” – ponad 80 proc. donosów władze otrzymały w formie elektronicznej. Tradycyjną, pisemną formę miało tylko 13 proc. (reszta to m.in. zgłoszenia telefoniczne). Słowem, stalinowskie standardy w XXI-wiecznej otoczce.

—–

„Zarazem rosjanie rozumieją, że władze kłamią”, zastrzegał we wspomnianej rozmowie Lew Gudkow. „To świetnie wpisuje się w schemat podwójnego totalitarnego myślenia”, dodał.

Orwellowskie „dwójmyślenie” nie jest wyłącznie cechą rosjan. Znamy je z własnego podwórka, z czasów PRL, kiedy wiele działań i komunikatów władz inaczej komentowaliśmy publicznie, inaczej w domu (czy w kręgu bliskich znajomych). Z tamtych doświadczeń wywodzimy przekonanie, że da się tak żyć, ale wiemy też, że takiemu życiu zwykle towarzyszy dyskomfort. Szczególnie gdy rozjazd między propagandą a rzeczywistością dotyczy podstaw egzystencji. Za „komuny” sprowadzało się to do fundamentalnego pytania: „Skoro jest tak dobrze, to dlaczego jest tak źle?”. Mało kto zadawał je publicznie, tak jak dziś w rosji mało kto pyta o fenomen (nie)powodzenia spec-operacji. Skoro idzie zgodnie z planem, dlaczego ginie tylu chłopców? Dlaczego tyle to kosztuje? Dlaczego tyle trwa? Fakt, iż tego typu wątpliwości nie są artykułowane w przestrzeni publicznej, nie oznacza, że rosjanie takich pytań nie stawiają. Że nie dręczą ich one w domowym zaciszu. Dręczą, co przywodzi nas do kwestii kompensacji – tego, jak mieszkańcy federacji wetują sobie ów poznawczy dysonans i wszelkie materialne niedogodności wywołane działaniami władz.

Gudkow wskazuje na nastroje imperialne. „Idea wielkiego mocarstwa (…) to ważny element tożsamości narodowej, rekompensujący ludziom zależność, upokorzenie i ubóstwo w życiu prywatnym. ‘Ale przecież my robimy rakiety!’. Jeszcze przed dojściem do władzy putina pytaliśmy rosjan ‘Czego oczekujecie od następnego prezydenta?’. Dwa główne postulaty były takie: ‘wyjścia z kryzysu gospodarczego’ i ‘przywrócenia statusu wielkiego mocarstwa’”. Mocarstwowość to również zdolność do aneksji, co zabór Ukrainy czyni sposobem na osiągnięcie upragnionego statusu.

—–

Ale usprawiedliwianiu agresji sprzyja też niepokój. „NATO mogłoby wykorzystać ukraińskie terytorium do rozmieszczenia pocisków zdolnych dosięgnąć Moskwę w ciągu pięciu minut”, wielokrotnie złowieszczył putin. Bredził, mówiąc o sojuszniczych planach wobec rosyjskiej stolicy, co nie zmienia faktu, że koncepcja Ukrainy jako „miękkiego podbrzusza federacji” jest istotnym elementem rosyjskiej kultury strategicznej. 500–600 km dzielących Charków, Sumy czy Szostki od Moskwy to za mało, by pozwolić Ukraińcom na pełne samowładztwo. Tak myślą rosyjskie elity i znaczna część społeczeństwa. I na tym opiera się również wewnętrzna legitymizacja działań Kremla wobec Kijowa. Wspiera je niezmienne, mimo upadku ZSRR, przekonanie rosjan, że NATO to wróg ich ojczyzny, co ukraiński „romans” z Zachodem czyni nieakceptowalnym.

—–

Szanowni, jak wielokrotnie podkreślam, moje publicystyczne i reporterskie zaangażowanie w konflikt na Wschodzie w istotnej mierze możliwe jest dzięki Wam i Waszemu wsparciu. Pomożecie w dalszym tworzeniu kolejnych treści?

Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

Wspieraj Autora na Patronite

We wpisie wykorzystałem fragment swojej ostatniej książki pt.: „Zabić Ukrainę. Alfabet rosyjskiej agresji”. Jeśli chcielibyście ją nabyć, w wersji z autografem i pozdrowieniami, interesują Was także inne moje pozycje (również z bonusem), zapraszam tu.

Nz. pomnik z czasów sowieckich na przedmieściach Izjumu. „Zdekomunizowany”, choć nadal sławiący bohaterstwo żołnierzy „wielkiej wojny ojczyźnianej”. Zabiegi Moskwy związane z próbą restytucji imperium dotyczą również sfery symbolicznej – na okupowanych terenach Ukrainy pomnikom tego typu przywraca się dawną „radzieckość”/fot. własne

Umieralnia

W swym noworocznym wystąpieniu putin kreślił wizję rosji imperialnej, gospodarczo i militarnie potężnej, silnej także witalnością swoich obywateli. Ciekaw jestem, czy ci, którzy go słuchali – w niedogrzanych i rozpadających się domach na głubince – też mieli poczucie głębokiego „odklejenia”, jakie udzieliło się rosyjskiemu przywódcy. Pewnie nie, wszak siła propagandy jest potężna, co nie zmienia faktu, że rosja to żaden raj na ziemi; raczej przedsionek piekła i umieralnia dla wszelkiej maści przedwcześnie odchodzących.

Zerknijmy na współczynnik urodzeń, który zaliczył dramatyczny zjazd – z 16 urodzeń na 1000 mieszkańców w 1989 roku do 8 w połowie lat 90. Tym samym na łeb na szyję poleciał również wskaźnik dzietności – w ciągu dekady (między 1989 a 1999 rokiem) zmniejszył się z 2,13 do 1,15. Potem nieznacznie urósł – w rekordowym 2016 roku wyniósł 1,76 – lecz następnie znów wszedł w trend spadkowy i w 2022 roku był na poziomie 1,42. Dla porządku dodajmy – zapewnienie prostej zastępowalności pokoleń wymaga współczynnika dzietności rzędu 2,1.

Problemy demograficzne federacji obrazują też inne statystyki, na przykład wysoka śmiertelność. W pierwszej dekadzie XXI wieku na dwoje urodzonych przypadało troje zmarłych. Jak zauważa profesor Adam Gwiazda, ekonomista i politolog, w tym okresie stan zdrowia ludności rosji był gorszy niż w epoce Gorbaczowa czy Breżniewa. W artykule o znamiennym tytule Niski standard życia i wysoka śmiertelność (dla portalu Forsal.pl) profesor zwraca uwagę, że średnia długość życia w rosji, która w 2006 roku wynosiła 65 lat, była niższa niż przed 50 laty. Między 1965 a 2005 rokiem stopa śmiertelności rosjan (liczba zgonów na 1000 osób) w wieku od 15 do 64 lat wzrosła przeciętnie o około 50 proc. „Do końca pierwszej dekady XXI wieku nie udało się znacząco wydłużyć średniej długości życia mieszkańców rosji. Nastąpiło to dopiero w drugim dziesięcioleciu”, czytamy w tekście z kwietnia 2019 roku.

A i tak w 2019 roku 15-latek z rosji miał przed sobą krótsze życie niż jego rówieśnicy z 23 najbiedniejszych krajów na świecie. Prognozy z tamtego roku pokazywały też, że średnio jeden na czterech rosyjskich 20-latków umrze przed ukończeniem 60. roku życia. W Szwajcarii ryzyko niedożycia 60 lat, po osiągnięciu 20. roku życia, wyniosło jedynie 4 proc. Według danych Światowej Organizacji Zdrowia z 2020 roku oczekiwana długość życia rosjanina wynosiła 68 lat, rosjanki – 78, co dawało średnią na poziomie 73 lat, a rosji 96. miejsce na świecie (spośród 195 krajów). Dla porównania średnia oczekiwana długość życia Polaków w tym czasie to 78,3 lat (dla mężczyzn 74,5, dla kobiet 81,9), co było 42. wynikiem w skali globu. W najlepszej sytuacji w tym zakresie byli mieszkańcy Księstwa Monako – tam średnia dobiła do 89 lat (93 dla kobiet i 85 dla mężczyzn). Przyrównując do szerszego grona najlepszych – krajów Europy Zachodniej, Ameryki Północnej i Japonii – rosyjska oczekiwana długość życia w chwili narodzin pozostawała o ponad 10 lat niższa. Patrząc z perspektywy indywidualnej (któż by nie chciał żyć o dekadę dłużej) i społecznej (przez pryzmat wartości, jakie można w tym czasie wnieść dla ogółu), mówimy tu o cywilizacyjnej przepaści.

O ile nierodzeniu sprzyjało ubóstwo, o tyle na statystyki śmiertelności największy wpływ miał zły stan zdrowia publicznego. Jak wylicza profesor Gwiazda, w wyniku epidemii HIV/AIDS, alkoholizmu i fatalnej kondycji systemu opieki zdrowotnej „śmiertelność w rosji była w latach 2005–2015 trzy razy wyższa wśród mężczyzn i dwukrotnie wyższa wśród kobiet niż w innych krajach o podobnym poziomie rozwoju społeczno-gospodarczego”. Po 1991 roku nadużywanie alkoholu powodowało ponad połowę zgonów rosjan w wieku 15–54 lat. Co roku z tego powodu umiera w rosji pół miliona osób. Ćwierć miliona zabrała dotąd epidemia HIV/AIDS. W 2021 roku Wadim Pokrowski, dyrektor Krajowego Centrum ds. Walki z AIDS, przedstawił dane dotyczące zachorowalności na HIV. Wynika z nich, że liczba zakażonych wzrosła do półtora miliona. Jak podaje „Nowaja Gazieta”, od 2019 roku rosja ma drugą najwyższą liczbę przypadków HIV na 100 tys. mieszkańców. Ryzyko zarażenia się wirusem jest w tym kraju 42 razy wyższe niż w całej Unii Europejskiej. Ale rosjan masowo – w skali większej niż w innych rozwiniętych krajach – zabija też chociażby gruźlica (25 tys. zgonów rocznie; w Polsce, przy 38-milionowej populacji, umiera mniej niż 500 osób) oraz choroby wywołane paleniem tytoniu i przyjmowaniem narkotyków. Te ostatnie w kraju putina są znacznie tańsze niż na Zachodzie.

Znacznie łatwiej niż na Zachodzie można w federacji przeprowadzić aborcję, która nadal uchodzi tam za jedną z metod antykoncepcyjnych. W 2002 roku rosjanki poddały się 1,72 mln zabiegów, cztery lata później liczba ta spadła do 1,58 mln. W 2006 roku na każde 10 urodzeń żywych przypadało 13 aborcji (!); w USA – ostoi „zachodniej zgnilizny” – ta relacja wynosiła wówczas 10:3. Pogłębiający się kryzys demograficzny zmusił Kreml do działania – uznano, że dostęp do aborcji jest zbyt łatwy, i zaczęto go administracyjnie utrudniać. Po latach odtrąbiono sukces – według statystyk rosyjskiego ministerstwa zdrowia w 2022 roku liczba wszystkich przeprowadzonych aborcji w rosji spadła o 3,9 proc., z 411 tys. w 2021 roku do 395 tys. Na przestrzeni dwóch dekad mówimy więc o spadku na poziomie 400 proc., tyle że to oficjalne dane. Trudno orzec, czy celowo zafałszowane, w każdym razie mimo raportowanego drastycznego ograniczenia liczby zabiegów nie doszło do wzrostu dzietności. Zapewne ma to związek z istnieniem szarej strefy usług aborcyjnych, choć nie tylko. Inne oficjalne statystyki rzucają dodatkowe światło na zjawisko. W 2021 roku w całej federacji sprzedano ponad milion opakowań mifepristonu i lewonorgestrelu, środków do antykoncepcji awaryjnej.

Pod koniec pierwszej dekady XXI wieku na 100 kobiet przypadało w rosji 86 mężczyzn. Stan ten nie uległ poważniejszym zmianom w kolejnym dziesięcioleciu, w którym z kolei pogłębił się inny problem – tak przynajmniej, w kategorii problemu, widzą sprawy na Kremlu. Otóż gdy upadał Związek Radziecki, ludność rosji w 90 proc. składała się ze Słowian różnych narodowości. W 2022 roku „biali” obywatele federacji stanowili 72 proc. populacji, a kraj zamieszkiwało już niemal 20 mln muzułmanów. Tymczasem na przestrzeni ostatnich dekad dzietność we wspólnotach etnicznie nierosyjskich (i nieprawosławnych) utrzymywała się na poziomie znacznie wyższym niż wśród rosjanek – w Dagestanie nawet trzykrotnie, generalnie (uśredniając) pozostawała w relacji 2,4:1,5.

I na to wszystko przyszła pandemia COVID-19. W 2020 roku śmiertelność w rosji wzrosła o 18 proc. – w pierwszym roku zarazy zmarło 2,1 mln osób, o 324 tys. więcej niż w 2019 roku. Ujemny przyrost naturalny urósł do 660 tys. (w 2020 roku urodziło się 1,44 mln nowych obywateli federacji) i był największy od 2005 roku. W zestawieniach procentowych tak tragiczne dane odnotowano w 1993 roku (wzrost śmiertelności o 17,8 proc.), a wcześniej w 1947 roku (37,2 proc.). W pierwszym przypadku było to pokłosie rozpadu Związku Radzieckiego i towarzyszącej mu gospodarczej zapaści, w drugim – skutek powojennej klęski głodu. A trzeba tu zastrzeżenia, że oficjalna liczba rosyjskich ofiar pandemii z lat 2020–2022 – 390 tys. osób – jest kwestionowana. Zdaniem specjalistów (epidemiologów i statystyków, także rosyjskich) rosja doświadczyła największej po Indiach liczby zgonów z powodu koronawirusa. Prawdopodobnie był to aż milion dodatkowych śmierci. Te przypuszczenia znajdują częściowe potwierdzenie w danych Rosstatu. Zgodnie z nimi tylko w okresie od kwietnia 2020 do września 2021 roku w kraju zmarło ponad 600 tys. osób więcej, niż wynosiła średnia dla podobnych okresów na przestrzeni poprzednich pięciu lat (wzrost o prawie 27 proc.).

I z takim bagażem rosja, wiedziona przez swojego „genialnego” przywódcę, wpakowała się w pełnoskalową wojnę z Ukrainą. Między lutym 2022 a początkiem stycznia br. zginęło i zostało rannych niemal 800 tys. rosyjskich żołnierzy. Już w 2021 roku – wtedy głównie na skutek pandemii – oczekiwana długość życia rosyjskich mężczyzn spadła do 64 lat. Wojna bez wątpienia ów wskaźnik zaniży. W tym kontekście na ironię zakrawa fakt, że putin zamierza rosjanom płci męskiej podnieść wiek emerytalny z 60. na 65. rok życia. Najpierw umrą, a potem dostaną emeryturę…

—–

Szanowni, jak wielokrotnie podkreślam, moje publicystyczne i reporterskie zaangażowanie w konflikt na Wschodzie w istotnej mierze możliwe jest dzięki Wam i Waszemu wsparciu. W grudniu nie udało mi się „spiąć” projektu, ufam, że w styczniu będzie lepiej. Będzie? Pomożecie w dalszym tworzeniu kolejnych treści?

Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

Wspieraj Autora na Patronite

We wpisie wykorzystałem fragment swojej ostatniej książki pt. „Zabić Ukrainę. Alfabet rosyjskiej agresji”. Polecam lekturę całości! Osoby zainteresowane nabyciem „Alfabetu…”, w wersji z autografem, oraz kilku innych wcześniejszych pozycji (również z bonusem), zapraszam tu.

Nz. putin podczas przemówienia/screen za kremlin.ru

F(r)ajerwerki

Waliłoby fałszem, gdybym z pasją krytykował fanów sylwestrowych ognio-atrakcji. Za młodu detonowało się najdziwniejsze ładunki, zwykle bez jakiejś specjalnej okazji. Czasem było to tak głupie, że przeczyło zasadności teorii ewolucji. No ale nie każdy miał za plac zabaw poligon artyleryjski.

Ba, była we mnie pogarda dla amatorów „zimnych ogni”, bo co oni wiedzieli o prawdziwym pierdolnięciu…

Trwałem tak do końca lat 90., kiedy na skutek zmian w asortymencie, uznałem fajerwerki za odpowiednie zabawki dla dużych chłopców.

A potem zacząłem jeździć na wojny i przestałem być chłopcem. Kanonady za oknem źle mi się kojarzyły, ale pal licho, myślałem, raz do roku można.

Aż jakiś geniusz wystraszył mi psa zbyt bliską eksplozją. Biegłem za oszalałym ze strachu zwierzęciem i obiecałem sobie, że zabije gnoja, który tę ucieczkę sprowokował.

Nie zabiłem, ale zdarzyło mi się później rekwirować gówniarzom „rakietki”.

Kolejny pies okazał się wyjątkowo podatny na bodźce dźwiękowe. Zbój i wiraszka, gotów napierdalać się z każdym nazbyt samczym samcem (a choćby i dwa razy większym), na dźwięk wybuchu umiera ze strachu. Sylwestry, nafutrowany hydroksyzyną, spędza w domowych jamach, z dala od okien. Raz dla przykładu siedzieliśmy razem w wannie.

Nie strzelam więc w sylwestra także z troski o jedno z moich zwierząt (drugie, szczęśliwie, ma kompletnie wywalone na wszelkie palby).

Ale nie strzelam też, bo zwyczajnie żal mi pieniędzy. I nawet nie idzie o mój osobisty wydatek. Kilka lat temu ze zdumieniem przeczytałem, że fajerwerki kosztują nas, Polaków, nawet miliard złotych. A było to w czasie, kiedy taką wartość miały całoroczne zakupy amunicji dla Wojska Polskiego. W pandemii suma ta zmalała do 500 milionów, ale później znów zaczęliśmy przepalać hajs w okolicach miliarda i więcej.

Można zrobić coś głupszego?

Można. Ale można też zrobić coś mądrego.

Wspomniałem o amunicji (w 2024 roku WP kupiło jej za takie miliardy, że szczena opada). Otóż da się pogodzić efektowność z efektywnością i spasować to z łagodną odmianą piromanii. I mieć przy tym poczucie, że zrobiło się coś obiektywnie dobrego. Co proponuję? By zamiast kupować fajerwerki, wysłać pieniądze na rzecz ukraińskiej armii. Jeśli ten miliard miałby się zamienić w amunicję, starczyłoby tego na kilkanaście dni intensywnej obróbki neosowieckich najeźdźców. Byłyby to fajerwerki wolności, o którą Ukraińcy walczą przede wszystkim dla siebie, ale trochę też i za nas.

Jak strzelać, to z sensem.

Ps. Tak wyglądają łapki pacjentów, którzy nieostrożnie obchodzili się z fajerwerkami. Zamieszczam ku przestrodze/fot. za: Gotowi Do Ratowania

A na zdjęciu głównym dedykowana amunicja, dla rosjan, od autora blogu/fot. Darek Prosiński

Graal

W pierwszej rodzimej produkcji dla Netfliksa – niezbyt udanym, stworzonym przed kilku laty serialu pt.: „1983” – jest scena, w której dowódca polskiej armii z dumą ogląda skrzynie z głowicami jądrowymi. W alternatywnej rzeczywistości, do jakiej zabierają nas twórcy, Polska początku XXI wieku jest mocarstwem atomowym. W scenariuszu nie znajdziemy informacji o tym, jak Polacy weszli w posiadanie broni A. Tajemnicza transformacja naszego kraju zaczyna się w tytułowym roku, 20 lat później wciąż rządzą komuniści, ale ich PRL jest bytem niezależnym od ZSRR i prężnie się rozwija. Warunki dla tego rozwoju, i tej niezależności, zapewnia właśnie arsenał nuklearny.

„Mocarstwowy” element fabuły może się nam wydawać śmieszny i nieprawdopodobny, co nie zmienia faktu, że założenie o nietykalności, jaką gwarantuje broń jądrowa, jest jak najbardziej poprawne. „Jestem absolutnie pewien, że gdyby rosjanie nie mieli broni jądrowej, bylibyśmy na Ukrainie i ich stamtąd wyrzucili. Z pewnością byśmy to zrobili”, przyznał admirał Rob Bauer, przewodniczący Komitetu Wojskowego NATO, podczas Szczytu Obronnego w Pradze (8-10 listopada br.). Wśród analityków militarnych panuje niemal pełna zgoda co do tego, że gdyby Kijów nie zrezygnował z broni jądrowej odziedziczonej po Związku Radzieckim, federacja rosyjska nie najechałaby Ukrainy – ani w 2014, ani w 2022 roku.

—–

Poza rosyjskim i ukraińskim, pouczający pozostaje przykład Korei Północnej. Choć to agresywna dyktatura, strach jej tykać, bo skutki dla regionu – relatywnie niedużego półwyspu – byłyby dramatyczne. Rok temu spotkałem się z emerytowanym generałem południowokoreańskiej armii. Głównym tematem rozmowy była współpraca przemysłów naszych krajów, ale skorzystałem z okazji i poprosiłem o ocenę możliwości wojsk Kim Dzong Una. „Dla nas jedynym poważnym zmartwieniem są ich głowice nuklearne”, usłyszałem. Korea Północna ma około 50 ładunków, co przy tysiącach, jakimi dysponują Amerykanie i rosjanie, może wydawać się skromnym potencjałem. I jest takim w liczbach rzeczywistych, w drzemiącej w głowicach sile już nie.

Samodzielny potencjał odstraszania, jaki dają własne „atomówki”, nie zapewnia całkowitej gwarancji niepokonania. W najnowszej historii mamy przykłady mocarstw jądrowych, które przegrały wojny; dość wspomnieć USA w Wietnamie czy ZSRR w Afganistanie. Najnowszy konflikt rosyjsko-ukraiński – wszystko na to wskazuje – także nie zakończy się zwycięstwem rosji. Tym niemniej arsenał jądrowy nadal sprawdza się w charakterze polisy ubezpieczeniowej chroniącej przed widmem okupacji. Przykład obwodu kurskiego i prowadzonej tam ukraińskiej operacji nie podważa tej reguły, mamy tu bowiem do czynienia z symbolicznym naruszeniem rosyjskiej integralności – tymczasowym, biorąc pod uwagę rozległość federacji mikroskopijnym, nade wszystko zaś niestanowiącym zagrożenia dla trwałości struktur rosyjskiego państwa. To raczej prztyczek niż bolesny cios, użycie w takiej sytuacji broni jądrowej byłoby działaniem nieadekwatnym i tak też postrzegają sprawy w Moskwie.

—–

Myślenie o atomowym zabezpieczeniu nieobce jest też Polakom – ale na życzeniowej refleksji się kończy. Nie dysponujemy bowiem zapleczem techniczno-naukowym, które dałoby możliwość samodzielnego pozyskania komponentów niezbędnych do produkcji broni jądrowej. Kupno? Nie istnieje „sklep z atomówkami”, a jest jeszcze kwestia politycznego klimatu – od wrogów nie kupimy, a sojusznicy nam nie sprzedadzą.

W latach 70. XX na przeszkodzie do pozyskania broni A przez Polskę stała sowiecka kuratela, po 1989 roku Amerykanie. Dlaczego? Stanom (jak ZSRR, a potem rosji) zależy, by „atomowy klub” pozostał jak najmniejszy, co obejmuje także sojuszników. Takie podejście to element „zarządzania eskalacją”. Kalkulacji, zgodnie z którą im mniej posiadaczy głowic, tym mniejsze ryzyko, że ktoś ich użyje. Im mniej w tym gronie sojuszników, tym niższe prawdopodobieństwo, że USA – zobligowane aliansami – zmuszone będą wejść do wojny, w której już sięgnięto po broń jądrową. Czyli znaleźć się w sytuacji bliższej czarnemu scenariuszowi niekontrolowanej eskalacji.

W takich okolicznościach jedyny sposób na posiadanie dostępu do głowic, to udział Polski w natowskim programie Nuclear Sharing. Ale nawet jeśli do niego przystąpimy (czego dotąd nam nie zaproponowano…) – użyczymy miejsc do składowania ładunków, a nasi piloci będą uczyć się zrzucania bomb jądrowych – dysponentem głowic pozostaną USA. Decyzje o ich użyciu nie byłyby więc podejmowane w Warszawie, co mogłoby mieć dramatyczne skutki w razie rozdźwięku w postrzeganiu zagrożeń. Sytuację w naszej ocenie śmiertelnie ryzykowną, Amerykanie mogliby definiować jako niespełniającą kryteriów koniecznych dla sięgnięcia po „ostateczny argument” czy choćby zademonstrowania woli jego użycia. Skutkiem takiego zaniechania mogłaby być rosyjska okupacja części terytorium RP.

—–

Wychodzi więc na to, że samodzielny potencjał odstraszania to święty Graal polskiej polityki obronnej. Zdaje się, że nigdy go nie posiądziemy, co wcale nie oznacza beznadziejnego położenia.

Kilka lat temu – przygotowując się do napisania pierwszej powieści z konfliktem polsko-rosyjskim w tle (chodzi o „(Dez)informację”) – spotkałem się z wieloma wojskowymi. Jeden z generałów opowiedział mi o grze strategicznej, w ramach której ćwiczono „na sucho” operację obronną. Częścią manewrów było uderzenie odwetowe o kryptonimie „Iglica” (piszę o tym swobodnie – we wspomnianej książce i na potrzeby tego tekstu – nie ujawniam bowiem żadnych planów, a jedynie scenariusz jednej z gier). No więc na potrzeby „Iglicy” zamierzono użyć najgroźniejszej broni z arsenału WP – pocisków manewrujących JASSM. Jeszcze w minionej dekadzie Polska kupiła w USA co najmniej 70 takich rakiet, wynoszonych do miejsc odpalenia przez samoloty F-16. Bez zbędnego wchodzenia w szczegóły, JASSM-y służą do precyzyjnego rażenia umocnionych obiektów o istotnym znaczeniu strategicznym, daleko poza linią frontu.

W „Iglicy” – choć jej nazwa może kojarzyć się z Basztą Spasską – nie chodziło o uderzenie w siedzibę prezydenta rosji. Celem miały być bazy w Kaliningradzie (dziś Królewcu), Bałtyjsku i Donskoje. Ich poważne uszkodzenie odcięłoby na wiele dni flotę bałtycką od zaplecza. Gdyby dodatkowo udało się zatopić część jej jednostek na wodzie – a takie zadanie mogłyby wykonać Nadbrzeżne Dywizjony Rakietowe – rosyjskie działania na Bałtyku zostałyby mocno ograniczone. Wówczas zapewne nie doszłoby do desantów na Wybrzeżu, a tym samym oddziały przeciwnika nie wyszłyby na tyły polskiej obrony. Losów wojny od razu by to nie zmieniło – najważniejsza bitwa i tak toczyłaby się między Wisłą a Bugiem. Plan dawał jednak czas i tworzył miejsce na przybycie sojuszniczych posiłków.

—–

Nie napiszę, jak zakończyły się ćwiczenia. Przyznam za to, że z ogromną satysfakcją przyjąłem wiadomość sprzed kilku miesięcy – o tym, że Polska podpisała z USA umowę na dostawę kilkuset dodatkowych JASSM-ów, w różnych konfiguracjach, także tych o zasięgu tysiąca kilometrów. „Po Ukrainie” wiemy już, że rosyjska obrona przeciwlotnicza jest dziurawa i że rosjanie nie potrafią upilnować wielu strategicznych obiektów. Mamy zatem pośredni dowód na to, że bylibyśmy w stanie zdać im dotkliwy cios z powietrza. Oni również o tym wiedzą.

A przecież budujemy potencjał nie tylko do uderzeń dalekiego zasięgu. Zakres zakupów obejmujących wiele kategorii wojskowego sprzętu jest imponujący, niespotykany w powojennej historii Polski (owszem, „za komuny” zdarzały się lata, że pozyskiwaliśmy więcej uzbrojenia, ale nie tak wysokiej jakości). Wymienienie wszystkich typów broni wymagałoby oddzielnego artykułu, na potrzeby tego poprzestańmy na stwierdzeniu, że za mniej więcej dekadę – gdy całe to „bogactwo” będzie już w Polsce i będzie operacyjne – potencjał odstraszania naszej armii znacząco wzrośnie. Zyskamy zdolność do długotrwałego i samodzielnego powstrzymywania rosji, choć oczywiście w ostatecznym rozrachunku bez wsparcia sojuszników się nie obejdzie (tak jak Ukraina nie obeszłaby się bez zachodniej „kroplówki”).

Pod jednym wszak warunkiem – że nie zabraknie nam ludzi do obsługi wszystkich tych nowoczesnych czołgów, armat, samolotów i dronów. Ale skutki demograficznej zapaści to temat na inną opowieść…

—–

Szanowni, życzę Wam spokojnych, pogodnych i rodzinnych świąt. Odpocznijcie! Ja również zamierzam złapać trochę oddechu, więc biorę sobie kilka dni wolnego. Oczywiście, pozostanę w trybie czuwania i jeśli wydarzy się coś nadzwyczajnego, będę reagował.

Korzystając z okazji chciałbym podziękować swoim najszczodrzejszym Patronom: Maciejowi Szulcowi, Joannie Marciniak, Jakubowi Wojtakajtisowi, Andrzejowi Kardasiowi, Marcinowi Łyszkiewiczowi, Arkowi Drygasowi, Tomaszowi Krajewskiemu, Magdalenie Kaczmarek, Arkadiuszowi Halickiemu, Piotrowi Maćkowiakowi, Bartoszowi Wojciechowskiemu i Monice Rani. A także: Arturowi Żakowi, Łukaszowi Hajdrychowi, Patrycji Złotockiej, Adamowi Cybowiczowi, Wojciechowi Bardzińskiemu, Krzysztofowi Krysikowi, Bognie Gałek, Michałowi Wielickiemu, Jakubowi Kojderowi, Piotrowi Pszczółkowskiemu, Bożenie Bolechale, Marcinowi Gonetowi, Pawłowi Krawczykowi, Joannie Siarze, Aleksandrowi Stępieniowi, Marcinowi Barszczewskiemu, Szymonowi Jończykowi, Annie Sierańskiej, Piotrowi Rucińskiemu, Mateuszowi Borysewiczowi, Tomaszowi Sosnowskiemu, Piotrowi Świrskiemu, Kacprowi Myśliborskiemu, Sławkowi Polakowi, Mateuszowi Jasinie i Grzegorzowi Dąbrowskiemu.

Podziękowania należą się również moim najhojniejszym „kawoszom” z ostatniego tygodnia: Czytelniczce Marcie, Czytelnikowi Łukaszowi oraz Kamilowi Zemlakowi.

To dzięki Wam powstają także moje książki!

Czytelników, którzy chcieliby nabyć najnowszą pt.: „Zabić Ukrainę. Alfabet rosyjskiej agresji”, w wersji z autografem, oraz kilka innych wcześniejszych pozycji, także wspomnianą w tekście „(Dez)informację”, zapraszam tu.

Nz. Polskie F-16 w akcji/fot. Bartek Bera

Tekst pierwotnie opublikowałem w portalu Interia, oryginał znajdziecie pod tym linkiem.