– Odejdźcie stąd – w głosie starszej kobiety słyszałem i błaganie, i żądanie. Wtórowało jej kilkanaście innych równie wiekowych osób, choć w blokującej szosę gromadzie dojrzałem też dwoje całkiem młodych ludzi. – Nie chcemy was tu, wracajcie do siebie, na zachód – kobieta miała zaciśnięte pięści. Imponowała mi jej determinacja, stała bowiem babuszka naprzeciw młodego oficera, wyrośniętego chłopa, za plecami którego było pewnie ze czterdziestu uzbrojonych po zęby żołnierzy. I to on, nie ona, odpuścił.
Na początku 2015 roku po raz pierwszy pojechałem na wschód Ukrainy. Odwiedziłem Kramatorsk, Słowiańsk, Bachmut, który wówczas nosił nazwę Artiomowsk. Byłem w Debalcewie, gdzie toczyły się ciężkie walki, i w kilku innych, mniejszych i większych miejscowościach, których mieszkańcy – na swe nieszczęście – znaleźli się w samym środku bądź „tylko” na obrzeżach wojny. Wróciłem do domu z mieszanymi uczuciami, z jednej strony bowiem rozpętana przez Rosjan rebelia nosiła wszelkie cechy bandyckiej napaści; nie dało się jej nie potępiać. Z drugiej, spotkałem ludzi, którym nie w nos była zbrojna odpowiedź Kijowa. Próba przywrócenia konstytucyjnego porządku, ujęta w karby operacji antyterrorystycznej. Dla tych obywateli Ukrainy własna armia była niemalże wrogiem. „Nie chcemy tu nacjonalistów!”, grzmieli. Wschód Ukrainy ciążył ku Rosji – z taką refleksją opuszczałem Donbas. Utwierdziłem się w przekonaniu, że Ukraina to kraj dwóch narodów, że próby sklejania wschodu z zachodem to karkołomne wyzwanie. Mówiłem, myślałem tezami rosyjskiej propagandy.
Chyba nigdy w życiu tak bardzo się nie myliłem. Nie tylko zresztą ja.
„Łatwo być Ukraińcem, jeśli twoja matka pochodzi ze Lwowa, a ojciec z Połtawy. Jeśli śpiewali ci kołysanki po ukraińsku, dom zdobią tradycyjne hafty, a na półce stoi Kobziarz Tarasa Szewczenki. Jeśli od dzieciństwa nie gubisz się w tożsamościach ani nie masz wątpliwości, gdzie jest twoje miejsce w kraju”, od tych słów zaczyna się pierwszy z rozdziałów książki Pawło Kazarina pt. Dziki Zachód Europy Wschodniej. „U nas na Krymie było inaczej”, kończy akapit autor. A w jednym z wywiadów rozwija znaczenie tego „inaczej”. „Przez długi czas Ukraina była przestrzenią rywalizacji dwóch konceptów, z których jeden był rosyjski, imperialny, w którym Ukraina miała być jednym z peryferii rosyjskiego imperium. Drugi to wizja ukraińskiego narodu etnicznego”, mówi w rozmowie z portalem Nasz Wybir. Tożsamości pośrednich nie było – tak się przynajmniej wydawało, długo, aż nastał Majdan i wyzwolił proces, w wyniku którego zaczął formować się ukraiński naród polityczny. Koncept, „w którym nie ma znaczenia, na jakie litery kończy się twoje nazwisko i nie ma znaczenia język twych kołysanek”, opowiada we wspomnianym wywiadzie Kazarin.
Zaś w książce – wracając do początków owego formowania – pisze: „Moskwa była pewna, że Ukraina rozsypie się jak domek z kart. Że całe jej Lewobrzeże zaakceptuje trójkolorowe flagi. Że ukraiński wschód i południe w jednym porywie ruszą walczyć za russkij mir. Kreml nie przewidział ani fenomenu ruchu wolontariackiego, ani ochotniczych batalionów, ani rosyjskojęzycznego ukraińskiego patriotyzmu. Nie wziął pod uwagę narodzin nacji politycznej – tego, że objęła także tych, którzy nie wpasowali się w projekt etniczny. Moskwę zaskoczył cały oddolny zryw i jego ogólnokrajowy zasięg”.
Emancypacja Ukrainy nie nastąpiła z dnia na dzień, rozkładała się w czasie. To, co zobaczyłem w Donbasie zimą 2015 roku, było przebrzmiewającym echem przeszłości – wciąż jednak obecnym w teraźniejszości. Później, podczas kolejnych wyjazdów, wyzbyłem się swoich wątpliwości, widząc ów naród polityczny w działaniu. Ale – przekonuje Kazarin – wcale tak być nie musiało. „Zimą 2013 roku ukraiński protest był powstaniem przeciwko uzurpacji władzy; do kategorii wojny narodowowyzwoleńczej przesunęła go rosyjska inwazja. Gdyby nie aneksja Krymu, kto wie, jaka byłaby dziś Ukraina”. „W lutym 2014 roku większość obywateli nie postrzegała rosyjskiego żołnierza jako wroga”, zwraca uwagę autor Dzikiego Zachodu… Dopiero (…) „po aneksji każdy musiał określić swoją własną tożsamość obywatelską – którą flagę uważa za swoją, do czyjego hymnu jest gotów stanąć na baczność”.
Fatalna pomyłka Rosji, która sądziła, że idzie po swoje (i do swoich), miała długofalowy i nieoczekiwany skutek – to jedna z zasadniczych tez książki Pawło Kazarina. Pozycji wydanej jeszcze przed pełnoskalową inwazją, a mimo to przez nią nieunieważnionej. Na jednej z ostatnich stron autor zdradza: „Mam marzenie. Chcę, żeby ta książka się zestarzała”. Zapewne jest w tej deklaracji odrobina fałszywej skromności, co nie zmienia faktu, że Dziki Zachód…, jako całość pozostaje aktualny, a w niektórych fragmentach wręcz poraża bieżącą adekwatnością.
Spójrzmy choćby na ten ustęp: „Wciąż postrzegamy wojnę w kategoriach XX wieku. Niestety, te wyobrażenia nie mają nic wspólnego z rzeczywistością. Nasze działania są determinowane przez nasze myśli – dlatego można nas pokonać nawet bez użycia klinów pancernych”. I dalej: „Obecny Kreml nie stara się eksportować własnych wartości, lecz niszczyć cudze. Rozmywa pojęcie faktu. Zatruwa przestrzeń medialną fake newsami. Manipuluje opinią publiczną. Strategię wojen pozycyjnych zastąpiła taktyka operacji dywersyjnych. Rosyjska propaganda nie obrała za cel udowodnienia wyższości Kremla. Wręcz przeciwnie, stara się udowodnić, że wszyscy ludzie są tacy sami. Próbuje pogrzebać prawdę w gąszczu kłamstw – dlatego szafuje teoriami spiskowymi (…). Kalkulacja jest prosta: im więcej informacyjnego śmiecia, tym większa szansa, że fakty po prostu umkną uwadze odbiorców”.
Omawiana książka to zbiór esejów Kazarina, pisanych między 2014 a 2021 rokiem. Nie wiem, kiedy dokładnie powstały powyższe frazy, z pewnością jednak dotyczyły Ukrainy i jej zmagań z Rosją. Tymczasem dziś mamy rok 2025 i zacytowane słowa jak ulał pasują do rzeczywistości, z jaką mierzy się Polska i Polacy; i my staliśmy się celem rosyjskiej wojny hybrydowej. Co prawda nie jest to proces nowy, jednak jego spektakularne nasilenie to kwestia ostatnich miesięcy. Kazarin jawi się tu jako sygnalista, ostrzegający przed rosyjską uzurpacją. Która zresztą w ogóle go nie dziwi, pisze bowiem tak: „Z punktu widzenia większości Rosjan Moskwa w 2014 roku nie sięgnęła w Ukrainie po ‘cudze’, a jedynie zaczęła odzyskiwać ‘swoje’. Podobnie rzeczy się mają przy podziale majątku podczas rozwodu. W ramach podobnego podejścia cała Ukraina jest postrzegana nie jako odrębne, suwerenne państwo, ale jako walizka z rzeczami, w której jest coś ‘naszego’ i ‘waszego’. Dopóki we wspólnym bagażu jest ‘nasze’, mamy niemałe prawo do ‘całości’. Problem w tym, że imperialista zawsze rozmywa granice ‘naszego’. Trudno zrozumieć, w którym dokładnie momencie przestaje z pogardą patrzeć na słupy graniczne (…) Czy ‘zagranicą’ jest Polska? A Rumunia? Albo kraje bałtyckie? (…) W 2014 roku na wojnę wyruszył russkij mir, on zaś nie ma granic. Ma wyłącznie horyzonty”, przestrzega autor Dzikiego Zachodu…
Jego rozważania o Rosji, w tym o naturze rosyjskiego ekspansjonizmu, to jeden z wiodących tematów książki. Szczególnie gorzko – i znów złowieszczo, zwłaszcza w odniesieniu do naszych sojuszników z krajów nadbałtyckich – brzmią wnioski dotyczące stosunku kremlowskich władz do rosyjskich diaspor. „Po rozpadzie Związku Radzieckiego miliony Rosjan znalazły się poza granicami Rosji (…). Dla rodaków mieszkających za granicą Moskwa przewidywała tylko jeden sposób istnienia – irredentę. Przypisała im jedną rolę: być pretekstem do ‘zjednoczenia’ w ramach jednego państwa (…) Sama myśl, że Rosjanie mogliby reprezentować interesy nie Moskwy, lecz swoich nowych ojczyzn, była traktowana jako zdrada. Kreml nigdy nie potrzebował adaptacji Rosjan”.
Koncept kulturowego konia trojańskiego Kazarin rozszerza również na język. „Moskwa odebrała językowi rosyjskiemu najważniejszą rzecz – neutralność polityczną”, przekonuje. „Poszła (…) w przeciwnym kierunku niż na przykład świat anglojęzyczny. Nauka języka angielskiego nie narusza tożsamości: posługując się angielskim, Litwin pozostaje Litwinem, a Kazach – Kazachem. Język rosyjski jest sprzedawany w pakiecie. Kreml próbuje doczepić do tej kulturowej lokomotywy lojalność wobec imperium i akceptację rosyjskiej wersji historii”. Warto, by te słowa wybrzmiały w sytuacji, w której coraz częściej jesteśmy świadkami moralnego relatywizmu. „Przecież nie wolno sekować rosyjskiej kultury!”, przekonują pięknoduchy i cynicznie rozgrywający nas (pro)rosyjscy medialni aktywiści. Zastanówmy się, czego tak naprawdę bronią…
Czegoś, przed czym od jedenastu lat broni się Ukraina.
Ta wojna z russkim mirem Ukrainę zmieniła, ale – przekonuje Kazarin – pewne rzeczy trwają bezwarunkowo. „Ciąży nam brak doświadczenia własnej państwowości oraz zwyczaj postrzegania każdej osoby u władzy jako obcego, przysłanego z metropolii”, konkretyzuje myśl autor Dzikiego Zachodu… „Ukraińcy są przez to mistrzami przetrwania w obcych państwach. Gdy przychodzi do budowania własnego państwa, wirtuozeria zmienia się w bagaż”, pisze. Dla mnie to jedyny wniosek, z którym nie mogę się zgodzić. Zakładam zresztą, że i sam Kazarin – po doświadczeniach z ostatnich trzech lat – nie byłby aż tak krytyczny. Wszak determinacja, z jaką po 2022 roku walczą Ukraińcy, jest najlepszym dowodem na mistrzostwo w przetrwaniu we własnym państwie – mimo czyhających z zewnątrz złych mocy. Czyż nie?
I na koniec jeszcze jedna uwaga. Jak to się czyta! Jak dobrze jest napisane i przełożone… Po pierwszych trzydziestu stronach Dzikiego Zachodu… sięgnąłem po telefon do tłumaczki Anny Ursulenko (z którą miałem wcześniej zawodowy kontakt): „Świetne to jest! Nie sposób się oderwać. Literacko to jest ekstraklasa, podziwiam Pani warsztat. Na przekładzie można wyłożyć znakomite treści, a Pani tylko je wzbogaca. Szacunek!”. Może i zabrzmiało to górnolotnie, ale po lekturze całości nie zmieniłbym w tej wiadomości żadnego słowa…
Dziki Zachód Europy Wschodniej. Ucieczka z imperium: jak to się robi po ukraińsku, Pawło Kazarin, przekład Anna Ursulenko, Wydawnictwo KEW, Wrocław-Wojnowice 2025.