Nie wiem, ile jeszcze Rosjanie wytrzymają – dorżnięci sankcjami i kryzysem ekonomicznym – ale załóżmy, że długo. Na tyle długo, by napięcie między Zachodem a Rosją przybrało postać zbliżoną do tego, co działo się w czasach zimnej wojny.
Załóżmy, że w Wojsku Polskim działa wysokiej rangi szpieg, zadaniowany z Moskwy.
Powiedzmy, że nie pracuje on dla pieniędzy, nie jest szantażowany, nie ma typu osobowości skazującej go na niebezpieczne aktywności. Nasz X – sam jest o tym przekonany – służy Polsce. Nie ma nic przeciwko demokracji, ale uważa, że sojusz z Zachodem jest dla Rzeczpospolitej zgubny. Bo Stany tylko udają troskę o nasze bezpieczeństwo, Unia zaś nas wykorzystuje – i oba te podmioty, w razie konfliktu z Rosją, uczynią z naszego kraju koszmarne pole bitwy. Na głowie staną, by nie przepuścić wojny dalej.
No więc X przekazuje tajne dokumenty NATO rosyjskiemu prowadzącemu. Wierzy, że tym samym miesza szyki Sojuszowi, osłabiając jego gotowość do wojny. Nie ufa Rosjanom za grosz, wie, że istnieje możliwość akcji wyprzedzających z ich strony. Mimo to podejmuje ryzyko (choć my nic nie wiemy o skuteczności jego działań).
Aż wpada. I co wtedy? Uznamy go za zdrajcę? A może – z sprawą intencji – wybaczymy winy? No właśnie…
Związek Radziecki był obiektywnie zły. Wojsko Polskie w czasach PRL znajdowało się nie po tej stronie, co trzeba; to bezsporne fakty, które zasadniczo odróżniają sytuacje, z jakimi mamy do czynienia w przypadku Ryszarda Kuklińskiego i X. Lecz intencje tego drugiego owe różnice zacierają – a nie będzie żadnym psychologicznym nadużyciem założenie, że oficer Wojska Polskiego może w opisany wyżej sposób postrzegać nasze relacje z Zachodem. Nawet dziś, a co dopiero w realiach nowej, rozkręconej na dobre zimnej wojny.
Polecam ów myślowy eksperyment jako przyczynek do dyskusji o Ryszardzie Kuklińskim – sprowokowanej jego pośmiertnym awansem do rangi generała.
—–
A gdyby tak odwrócić sojusze? Zdjęcie ilustracyjne/fot. Darek Prosiński