Prymusi

Lotniskowiec USS Theodore Roosevelt zawinął do wietnamskiego portu w Da Nang 5 marca 2020 r. Część spośród liczącej 4,8 tys. członków załogi zeszła wówczas na ląd. Kilku oficerów zakwaterowano w jednym z miejscowych hoteli, gdzie – jak się wkrótce okazało – przebywały także osoby zarażone Covid-19. Kurtuazyjna wizyta trwała cztery dni, marynarzy, którzy mieli kontakt z chorymi, poddano izolacji po powrocie na pokład. Mimo to 22 marca służby medyczne Roosevelta wykryły pierwszy przypadek koronawirusa. W następnych dniach sprawy potoczyły się błyskawicznie. Niezależnie od potężnych rozmiarów okrętów, załogi atomowych lotniskowców żyją na małych przestrzeniach, w nieustannym ścisku. To idealne warunki do rozprzestrzeniania się wirusa, którego ostatecznie zdiagnozowano u niemal 1,3 tys. załogantów. Kilkudziesięciu marynarzy wymagało hospitalizacji, jeden zmarł. 41-letni starszy podoficer Charles Thacker Jr. był pierwszą ofiarą covidu, pozostającą w służbie czynnej w siłach zbrojnych USA.

Flota na czele

Ofiarą pokładowej epidemii padł również dowódca Roosevelta kpt. Brett Crozier. Gdy choroba atakowała kolejnych podwładnych, Crozier zdefiniował zagrożenie jako niepotrzebne – wszak nie toczyły się działania zbrojne – narażanie życia i zdrowia całej załogi. Oczekiwał więc od przełożonych ewakuacji części personelu, by móc kontynuować rejs. Jego list w tej sprawie – poza admiralicją – dostał się także w ręce dziennikarzy. 31 marca 2020 r. „San Francisco Chronicle” opublikowała treść depeszy, co wywołało natychmiastową reakcję dowództwa floty. Lotniskowiec zacumował w Guam, marynarzy wyokrętowano (pozostawiając jedynie szkieletową obsadę), a kapitana pozbawiono dowództwa. Crozier schodził z mostka, żegnany przez podwładnych wiwatami i oklaskami. Ta reakcja nie powstrzymała pełniącego obowiązki sekretarza marynarki Thomasa Modly’ego – który niebawem odwiedził Roosevelta – przed nazwaniem kapitana „zbyt naiwnym lub zbyt głupim” na dowodzenie jednostką. Nieco później Modly przeprosił i ustąpił ze stanowiska, Croziera przeniesiono do służby na lądzie. USS Theodore Roosevelt odzyskał sprawność bojową dopiero po dwóch miesiącach.

Lotniskowiec to jeden z filarów amerykańskiej potęgi. Dopłynie niemal wszędzie, a jego arsenał – wraz z potencjałem towarzyszącej mu grupy – przewyższa możliwości militarne niejednego państwa. Z faktu, iż niewidzialny gołym okiem „przeciwnik” wyeliminował z akcji tak potężną jednostkę, Marynarka Wojenna USA wyciągnęła odpowiednie wnioski. Jak donosi „Washington Post”, w drugim tygodniu października br. aż 90% personelu US Navy miało za sobą pełen cykl szczepień przeciwko Covid-19. Marynarzy, którzy przyjęli co najmniej jedną dawkę, było z kolei 98%. Dla porównania, w całej populacji Stanów Zjednoczonych te statystki wyglądają następująco: 57 i 66%. Na tle prymusów z floty gorzej wypadali przedstawiciele lotnictwa i armii – w obu rodzajach sił zbrojnych w pełni zaszczepionych było 81% wojskowych. Korpus Piechoty Morskiej (USMC) mógł się pochwalić 77-proc. współczynnikiem wyszczepialności. I na tym koniec dobrych wieści, bowiem w przypadku rezerwy armii oraz Gwardii Narodowej statystki odstawały in minus od średniej populacyjnej i nie przekraczały 40%.

Szczepienia na rozkaz

W Stanach – jak w wielu innych krajach – gros opiniotwórczych środowisk używa do opisu pandemii typowo wojennej narracji. I nic w tym dziwnego – covid zabił do tej pory ponad 700 tys. Amerykanów, więcej, niż wyniosła liczba ofiar wojny secesyjnej, najkrwawszego konfliktu w historii USA. Ów zabieg drażni członków ruchów antyszczepionkowych, zwłaszcza po tym, jak stracili największego zwolennika w postaci Donalda Trumpa (który pomimo denialistycznych poglądów, sam szczepionkę przyjął). Przekłada się bowiem na postępowanie obecnej administracji, traktującej pandemię jako realne i poważne zagrożenie. W sierpniu br. Pentagon – działając na podstawie dekretu Joe Bidena – poinformował 2,1 mln żołnierzy, że szczepienia stają się obowiązkowe, zwolnienia będą udzielane z rzadka, a ci, którzy odmówią zabezpieczenia, zostaną ukarani. Rodzajom sił zbrojnych wyznaczono terminy dla osiągnięcia pełnej immunizacji. Część mija wraz z początkiem listopada, ale gwardzistom i rezerwistom pozostawiono wolną rękę aż do czerwca 2022 r.

Niewykluczone jednak, że okres ten ulegnie skróceniu wobec tak powszechnej obstrukcji w szeregach Gwardii. Pandemia, niepokoje społeczne i wojskowe zaangażowanie Waszyngtonu na całym świecie powodują, że gwardziści – jakkolwiek nie wchodzą w skład regularnego wojska – są masowo powoływani do służby. „Ludzie w mundurach nie mogą stanowić zagrożenia epidemiologicznego” – grzmią krytycy tak długiego odroczenia. W tym kontekście niepokojąca wydaje się sytuacja w Korpusie Piechoty Morskiej. Marines mają czas do końca listopada, ale to najbardziej „zalatana” część amerykańskiej armii. Ponadto średnia wieku w Korpusie jest najniższa w całych siłach zbrojnych, służy tam mało kobiet oraz niewielki odsetek osób z wykształceniem wyższym. Zdaniem specjalistów, sprzyja to większej otwartości na idee antyszczepionkowe. Co więcej, nieustanne zaangażowanie w misje wymaga odpowiedniej kondycji, której często towarzyszy przekonanie o doskonałym zdrowiu, niewymagającym „niepotrzebnych” szczepionek. Czy w obliczu tych czynników USMC dołączy do prymusów z floty? A może będziemy świadkami masowych zwolnień z tej elitarnej formacji?

Nie ma śladu po emocjach

Spektakularnych zwolnień nie należy spodziewać się w Wojsku Polskim. Nie ma u nas szczepień na rozkaz – trudno zatem o podstawę prawną. Formalnie stosunek armii do sprawy reguluje decyzja gen. Rajmunda Andrzejczaka, szefa sztabu generalnego WP, z sierpnia br. Warunkuje ona udział w szkoleniach, kursach i misjach zagranicznych od posiadania certyfikatu immunizacji. De facto więc wojsko uniemożliwia normalnie funkcjonowanie tym, którzy bez wyraźnych przeciwskazań sprzeciwiają się przyjęciu preparatów ochronnych. Na początku roku – gdy Departament Kadr MON opuściło pismo o podobnym brzmieniu jak późniejsza decyzja szefa sztabu – pośród wojskowych zawrzało. „Pojawią się skutki uboczne i nie będziemy w stanie pełnić służby. Wylecimy z armii i co dalej? Kto weźmie odpowiedzialność za nasze zdrowie i sytuacje rodzin?” – pytano. I zwracano uwagę, że szczepienie na rozkaz załatwiłoby problem – odpowiedzialność przełożonych byłaby wówczas oczywista. I choć brzmiało to sensownie, trudno było oprzeć się wrażeniu, że wojskowi darzyli państwo polskie nieufnością. Zapewne nie bez znaczenia był w tym kontekście fakt, że w historiach rannych w Iraku i Afganistanie żołnierzy nie brakowało przykładów umywania rąk przez urzędników MON.

Dziś nie ma już śladu po tamtych emocjach. Jak wynika z informacji przekazanej nam przez Dowództwo Generalne, w pełni zaszczepionych jest obecnie 88% żołnierzy. Pierwszą dawkę zaś przyjęło 91% wojskowych.

– Szczepienia trwają, a różnice między rodzajami sił zbrojnych są niewielkie, rzędu procenta-dwóch – mówi ppłk Marek Pawlak. – Przygotowujemy się do szczepień dawką przypominającą – dodaje.

Dowództwu Generalnemu nie podlegają wojskowi z obrony terytorialnej, a tam sytuacja nie wygląda już tak dobrze. Co prawda w pełni zaszczepionych jest 85% kadry zawodowej, ale pośród ochotników (cywilów powoływanych do służby w razie potrzeby oraz na cykliczne ćwiczenia) odsetek ten nie przekracza 60%. Jak podkreśla płk Marek Pietrzak, rzecznik Wojsk Obrony Terytorialnej, proces szczepień trwa – i wkrótce należy spodziewać się lepszych wyników. Dla porządku odnotujmy, że pełen cykl szczepień przeszło zaledwie 51% wszystkich Polaków (dane z 14 października br.). Co sprawia, że mundurowi – nawet ci z WOT – wykazują się większą niż reszta społeczeństwa zapobiegliwością? Poza wspomnianą decyzją szefa sztabu, istnieją też inne czynniki.

– Jeśli ktoś miał wątpliwości, zwyciężył nawyk podporządkowania – twierdzi dr Grzegorz Winogrodzki z Katedry Technologii Informacyjnych i Mediów Wydziału Humanistycznego AGH, sam niegdyś wojskowy. – Poza tym środowisko mundurowe jest do szczepień przyzwyczajone, udział w misji zagranicznej wiąże się z przyjęciem kilku preparatów. Zwróćmy też uwagę na specyfikę służby, która wymaga stałego monitorowania stanu zdrowia, choćby po to, by stanąć do corocznego egzaminu z WF-u. Żołnierz nie powie, że nie był u lekarza przez ileś tam lat, bo to niemożliwe. Cywilom nierzadko się to zdarza. Częste kontakty owocują zaufaniem, co w przypadku szczepionek na covid mogło mieć znacznie. Zaufanie jest istotne także na innej płaszczyźnie. Jeśli podwładny nie ufa przełożonym, armii nie ma, nie jest w stanie funkcjonować. Więc jeśli dowódcy oczekują szczepień, sami się szczepią, to żołnierze idą ich śladem. No i nie zapominajmy o etosie – żołnierz ma być gotowy do poświęceń. Nawet jeśli boi się powikłań, zakładając mundur zgodził się narażać zdrowie i życie dla dobra innych.

—–

Szczepienia to wyraz zapobiegliwości/fot. autor

Tekst opublikowałem w Tygodniku Przegląd, 43/2021

Postaw mi kawę na buycoffee.to