Druga wojna światowa rozpoczęła się atakiem lotniczym. Dziś to standard, wówczas nowa jakość, zapowiadająca erę powietrznej dominacji jako warunku zwycięstwa w konflikcie zbrojnym. Wczesnym rankiem 1 września 1939 roku 29 niemieckich sztukasów zbombardowało przygraniczny Wieluń. Pierwsze bomby spadły na szpital Wszystkich Świętych, zabijając 32 osoby. Później zbombardowano rynek pozbawionego jakiegokolwiek znaczenia militarnego miasta, ostatecznie burząc je w 75 proc. Była to pierwsza z niemieckich zbrodni wojennych, wcale nieskrywana przez i wobec Niemców. W ówczesnej prasie można na przykład odnaleźć entuzjastyczne relacje mjr Oskara Dinorta, pilota Junkersa, odznaczonego za akcję nad Wieluniem Krzyżem Żelaznym.
Pięć lat temu z niesmakiem przyglądałem się publicznej dyskusji, wywołanej słowami Andrzeja Dudy, który powiedział, że nalot na Wieluń nazwalibyśmy dziś aktem terrorystycznym. AntyPiS orzekł, że prezydent „przesadza, odbiło mu”, pisowcy twierdzili, że ma rację – i tak młócono się od rana do wieczora w kolejną rocznicę wybuchu wojny, sięgając po coraz bardziej absurdalne argumenty. „K… mać!”, przeklinałem w duchu. „Co za idioci”, myślałem o politykach opozycji (zasmucony ich dyspozycją intelektualną, która nie wieszczyła rychłego pokonania PiS-u). Sprawa bowiem była oczywista – zbombardowanie śpiących cywilów (w tym pacjentów dobrze oznakowanego szpitala!), to terroryzm „najczystszej” wody. Niezależnie od tego, czy stoi za tym regularna armia czy jakieś bandyckie ugrupowanie. Uciekanie w zawiłości prawa nie ma tu najmniejszego sensu. Dziś – po wielokrotnych wyczynach rosyjskiego lotnictwa w Ukrainie – panuje w tej materii ponadpartyjny konsensus. Nazywania rosji państwem terrorystycznym unika w zasadzie tylko Konfederacja (tfu!), z oczywistych jak się wydaje powodów. Ale wtedy – te pięć lat temu – chodziło nie o poszanowanie faktów, a o to, by przywalić „pisiurom”.
Boże broń, żadnym niewinnym ofiarom nagonki – były to przecież czasy, kiedy armią trząsł Antoni Macierewicz. Z perspektywy czasu jego ówczesne dokonania jeszcze bardziej jeżą włos na głowie. Typ zafundował wojsku kadrową czystkę i karuzelę awansów niczym Stalin sowietom przed wybuchem II wojny. Skala była rzecz jasna nieporównywalna, bo i armia kilkudziesięciokrotnie mniejsza, zaś oficerowie nie stawali pod ścianą, czekając na strzał w tył głowy – ale nie, nie jest to żadna okoliczność łagodząca. Wojsko było bowiem osłabione jak nigdy po 1989 roku. A z tego mogli się cieszyć wyłącznie rosjanie…
„(…) Z wojen, zwłaszcza z przegranych kampanii, winniśmy wyciągać wnioski. Generalicja Wojska Polskiego w 1939 roku miała marne kompetencje; nasi w lampasach do pięt nie dorastali swoim doskonale wykształconym niemieckim przeciwnikom. Dezercja Rydza-Śmigłego stanowiła zwieńczenie całej serii kadrowych pomyłek, zapoczątkowanej wraz z nastaniem sanacji, wzmożonej po śmierci Piłsudskiego. Awanse na najważniejsze stanowiska – oparte o kryteria politycznej i towarzyskiej lojalności – były jednym z powodów wrześniowej klęski. Jednym z istotniejszych – należy podkreślić. Warto, by pamiętali o tym współcześni politycy, skorzy do czyszczenia szeregów wojska w oparciu o wydumane zarzuty, akceptujący pomysł przyspieszonych awansów i ceniący sobie ideologiczne oddanie nad dowódcze kompetencje. Historia lubi się powtarzać…”, pisałem trzy lata temu. W międzyczasie Amerykanie dopięli swego, „Macier” stracił stołek i realne wpływy na armię, pisowcy zaś się opamiętali. Mógłbym przyczepić się do zasadności części generalskich awansów, które nastąpiły po styczniu 2018 roku, ale wolę skupić się na tym, że lampasy otrzymało wielu solidnych rzemieślników w mundurach. Czy jest pośród nich jakiś współczesny Tadeusz Kutrzeba (ten oryginalny zasługuje na miano diamentu generalicji II RP)? – nie wiem. „Tyle o sobie wiemy, ile nas sprawdzono”, głosi popularne powiedzenie, a nas – naszej armii, naszych możliwości obronnych – lepiej żeby nie sprawdzano.
„Nigdy więcej wojny!”, inne popularne hasło, jest tu jak najbardziej na miejscu. Ale pozostanie pustym i żałosnym wołaniem, jeśli rosjanom uda się pokonać Ukrainę. Dziś bowiem to rosja stanowi dla środkowo-wschodniej Europy takie samo zagrożenie, jak niegdyś nazistowskie Niemcy. Trzeba ją więc zgruchotać – co wybornie wychodzi Ukraińcom, gotowym do dalszej walki. Trzeba więc ich wspierać, tak długo, jak będzie to potrzebne. Do zwycięstwa.
Trzeba też inwestować we własną armię oraz dbać o sojusze. Kremlowska propaganda – w Polsce za pomocą sieci użytecznych idiotów – przez lata przekonywała, że zachodnie gwarancje bezpieczeństwa są tak naprawdę pustymi obietnicami. Więc gdy raszystowskie hordy ruszyły 24 lutego na Ukrainę, wielu z nas się przelękło. „Przyjdą i po nas”, wieszczono. Przyszli – sojusznicy. Swoisty młyn na naszym niebie stanowił najlepszy dowód, że nie ma mowy o żadnej powtórce z 1939 roku. Peryferyjna dotąd przestrzeń powietrzna RP zaroiła się od natowskich samolotów. I pozostaje gęsta do dziś. W 32. Bazie Lotnictwa Taktycznego w Łasku stacjonuje dla przykładu 12 amerykańskich F-22 Raptor. Dwanaście… – co czyni Łask najsilniejszą bazą sił powietrznych w Europie. Raptory to żadne tam sowieckie popierdółki, a odkurzacze nieba – wymiotą zeń wszystko, co tylko stanowić będzie jakiekolwiek zagrożenie. Impotentne taktycznie, pozbawione przetrenowanych procedur i biedne w kwestii zaawansowanego uzbrojenia precyzyjnego rosyjskie lotnictwo nie stanowi dla nich godnego przeciwnika.
„To jest taka siła, że ciężko sobie wyobrazić”, pisze mi Bartek Bera, autor trzech załączonych zdjęć, wykonanych kilka dni temu w Łasku, doskonale obeznany z tajnikami współczesnego lotnictwa wojskowego.
Szkoda tylko – dodam od siebie – że nie da się ich użyć nad Ukrainą. Byłoby już pozamiatane.
PS. Czołowe zdjęcie zrobił w 2016 roku towarzyszący mi fotoreporter Paweł Krawczyk, w przedszkolnym oddziale jednej ze szkół w powiecie izjumskim. Wieczorem 31 sierpnia, w przededniu kolejnego roku szkolnego. Placówka gotowa była na przyjęcie wychowanków. Nie wiem, czy dziś zainaugurowała kolejny rok, wiem, że ten rejon okupują rosjanie. Wierzę, że to ich ostatni 1 września na ukraińskiej ziemi. Że kolejne spędzą u siebie, albo W ukraińskiej ziemi – bo nikt ich tam nie zapraszał, jak i my nie zapraszaliśmy Niemców rankiem 1 września 1939 roku…
A jeśli chcesz mnie wesprzeć w dalszym pisaniu, także książki: