Ta scena wyglądała mnie więcej tak – Niemiec ostrzeliwał ulicę na tyle skutecznie, że Polacy nie byli w stanie się ruszyć. Każde wyjście zza rogu domu kończyło się serią – szkop był dobrze wstrzelany. I nagle pojawił się on – i tutaj cytat – „typowa łajza”. W obdartym mundurze, w rozpadających się butach. Z pistoletem maszynowym przewieszonym przez ramię, z lufą skierowaną w dół. Szedł krokiem potwornie zmęczonego człowieka, jakby wyłączony z rzeczywistości. Koledzy krzyczeli, by uważał, by nie wychodził zza ściany, bo tam Niemiec, bo zaraz go zastrzeli. On stanął na środku ulicy, uniósł pepeszę i wygarnął całą serię w stronę, skąd wcześniej padały strzały. Niemiec umilkł na zawsze, a „typowa łajza” poszedł dalej. I tyle go widzieli.
* * *
Inny żołnierz, o którym teraz mowa, miał 40 lat. Albo 44 – niestety, już nie pamiętam. Był w każdym razie najstarszym w kompanii i koledzy traktowali go jak dziadka. Gdy czytałem o tym, sam liczyłem sobie ledwie 13 lat – podzielałem zatem wizję młodziutkich kolegów „wiekowego” wojaka. „Tacy ludzie nie powinni już walczyć”, myślałem sobie, zwłaszcza że wspomniany żołnierz był ojcem kilkorga dzieci. Było dla mnie czymś nadzwyczajnym, że mężczyzna ów stanął w szranki w specyficznym wyścigu – o to, który pluton pierwszy dotrze do morza. Przełamując po drodze niemiecką obronę. W tej rozgrywce stawką był krzyż – walecznych. Specyficzne konkury – tylko jednak, jeśli patrzy się na nie z pokojowej perspektywy, nie czując przy tym ducha armii. No więc „dziadek” ruszył do ataku, dając przykład młodym. I poległ – o ile dobrze pamiętam, już na piachu. I dostał swój krzyż, a nawet dwa – jeden z metalu, drugi z drewna.
* * *
Trzydzieści lat później jeden z uczestników tych wydarzeń przemierzał ulice zdobywanego niegdyś miasta, ciągnąc za sobą miarkę na kółkach. Odmierzał długości, których przebycie zajmowało żołnierzom całe godziny, a nawet dni; dystanse, których pokonanie kosztowało morze ludzkiej krwi. On tymczasem, idąc rytmem spacerowym, potrzebował ledwie minut, notując w dzienniku wartości rzędu 100-150-200 metrów.
Towarzyszył mu kolega, w czasie wojny felczer – człowiek, na rękach którego zmarło wielu żołnierzy. A który po wojnie – i tu znów cytat – „przyjął na świat całą dywizję noworodków”. Poszedł bowiem na studia, został lekarzem, wybrał ginekologię. Dłonie, które trzymały umierających, stały się rękoma, które pomagały przyjść na świat.
* * *
Te wszystkie historie dotyczą Kołobrzegu (wówczas Kolbergu) – walk, które toczyły się o to miasto w marcu 1945 roku. Niezwykle ciężkich, w których poległo ponad tysiąc Polaków. Opisuje je Alojzy Sroga, autor książki „Na drodze stał Kołobrzeg”, żołnierz 1. Armii Wojska Polskiego, wówczas 17-latek. Dzieciak, który koniecznie chciał bić Niemca.
Wspominam o tym, bo mamy 12 października – dzień przez lata obchodzony jako święto Wojska Polskiego. Nie jest nim już od dawna, ale dopiero od kilku lat żołnierzy „ludowej”, „komunistycznej” armii odsądza się od czci i wiary. Mając w dupie ich heroizm, poświęcenie, fizyczne i psychiczne wyczerpanie. Fakt, że miażdżąca większość z nich po wojnie z oddaniem włączyła się w odbudowę zrujnowanego kraju. A wszystko dlatego, że przyszli ze Wschodu, z „ruską zarazą”. Ano przyszli. I dla wielu był to wybór tragiczny, lecz jedyny sensowny, jeśli chciało się bić Niemca. A chciało i należało, bo jeśli sowiet był zarazą, Niemiec był nią po stokroć. O czym warto pamiętać i nie uciekać w czarno-białe schematy. I czcić pamięć tragicznych bohaterów.
—–
Dziękuję za lekturę i przypominam o możliwości wsparcia mojej pisarsko-publicystycznej aktywności – bez Was wszak by jej nie było. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.
Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:
- wystarczy kliknąć TUTAJ -