„Świeżynki”

Jest w „Szeregowcu Ryanie” scena, w której sierżant Mike Horvath (w tej roli nieodżałowany Tom Sizemore), wsypuje garść ziemi z normandzkiej plaży do metalowego zasobnika. Następnie wkłada go do torby, gdzie są już dwa identyczne pojemniki – jeden opatrzony napisem „Afryka”, drugi „Sycylia”. Króciutki kadr mający uzmysłowić widzowi, że podoficer to doświadczony żołnierz, który brał już udział w dwóch operacjach desantowych. Znałem kiedyś mundurowego kolekcjonera naturalnych artefaktów zbieranych na pamiątkę, nie sądzę zatem, by scenarzyści nadużyli wyobraźni kosztem realiów. Mogli jednak ze swą sugestią posunąć się odrobinę za daleko, bo choć faktycznie pośród żołnierzy lądujących na plaży Omaha byli weterani walk w Algierii, Tunezji i we Włoszech, miażdżącą większość wojska stanowiły „świeżynki”.

USA zmobilizowały podczas II wojny światowej kilkanaście milionów ludzi, jednocześnie przez sporą część konfliktu trzymały się od niego z daleka. Skala mobilizacji i zakres uczestnictwa sprawiały, że nie sposób oczekiwać, by wiosną 1944 roku jakiś istotnie duży odsetek armii miał doświadczenie bojowe. Niemniej kilkaset tysięcy żołnierzy już w boju było (część poza obszarem tych rozważań, bo na pacyficznym froncie), można by zatem oczekiwać, że to oni będą stanowić awangardę sojuszniczego natarcia. Bo przecież – jak sugeruje zdroworozsądkowa logika – trudne zadanie wymaga zaangażowania najlepszych ludzi. Owszem, tyle że w wojskowym planowaniu jest jak w szachach – należy mieć w perspektywie także kolejne ruchy.

Dowództwo sprzymierzonych wiedziało, że lądowanie na francuskim wybrzeżu nie będzie „bułką z masłem”. Że nawet uchwycenie przyczółków nie przesądzi o sukcesie. Zarazem planowano ów desant jako zaledwie wstęp do uderzeń w głąb Europy – wyzwolenia Francji, krajów Beneluksu, zajęcia części Niemiec. Nie można więc było na początku stracić tego, co najlepsze, ale i należało zrobić wszystko, żeby zapewnić sobie początkowe powodzenie. Jak pogodzić dwa tak różne porządki? Alianci posłali do walki oddziały doskonale wyekwipowane, zapewniając im wsparcie potęgi morskiej i lotniczej USA i Wielkiej Brytanii. Na najniższym poziomie „wplatając” w nieopierzone składy osobowe weteranów. Tymi sposobami zmniejszano ryzyko niepowodzenia, zwiększano szanse (na przeżycie) żółtodziobom, zachowując balans między możliwościami a potrzebami. Dałoby się lepiej? Być może, ale nim popłyniemy w ahistoryczne rozważania warto pamiętać, że cała trzymiesięczna operacja „Overlord” (desant w Normandii, a następnie utworzenie frontu), przyniosła aliantom straty porównywalne do niemieckich, gdy regułą jest, że to strona atakująca ma je wyższe.

Podobne dylematy musieli rozstrzygnąć ukraińscy generałowie. Przy czym w ich przypadku ograniczonej podaży doświadczonego żołnierza towarzyszą niedostatki nowoczesnego uzbrojenia (problem nieznany aliantom, działającym w realiach gigantycznej materiałowej przewagi). Dodajmy do tego brak atutu zaskoczenia i jego skutki – Zaporoże było oczywistym kierunkiem uderzenia dla obu stron, co sprawiło, że rosjanie przygotowali teren do obrony. Nie bez znaczenia jest również fakt rosyjskiej przewagi w powietrzu (kolejna różnica w odniesieniu do wydarzeń z 1944 roku, kiedy to sprzymierzeni zdominowali niebo). Właściwości ukraińskiej artylerii (donośność i precyzja) pozwoliły zniwelować niektóre z rosyjskich atutów, ale ktoś te pierwsze rubieże wroga pokonać musi. Część ustawionych przez okupantów pół minowych można zniszczyć artylerią, to samo tyczy się zlokalizowanych punktów stałego oporu, ale nawet najlepsza „podgotowka” nie znosi wszystkich ryzyk związanych z pierwszym atakiem. Nie, gdy przeciwnik zdołał „wgryźć się” w ziemię. Wykrwawić w takich uderzeniach „kwiat armii” byłoby grzechem, rozbić się o pierwsze linie obrony i zaprzepaścić szanse na strategiczny sukces (rozdarcie korytarza na Krym) – jeszcze większym błędem.

I właśnie dlatego gen. Walery Załużny nie rzucił w pierwszej kolejności do walk na Zaporożu najlepszych jednostek. Nadal – poza wybranymi elementami – trzyma je w zapasie. Uderzenie wykonały oddziały o mniejszym doświadczeniu bojowym, ze sporym odsetkiem frontowych „świeżynek”. Zachodni sprzęt, w który je (częściowo!) wyposażono, miał zwiększyć szanse powodzenia działań i przeżycia. Bradley jest dużo lepszy niż poradziecki BWP, jeśli idzie o parametry uzbrojenia i te związane z ochroną żołnierzy – dlatego ukraińska piechota ruszyła w bój korzystając z tej platformy. Ale ów wóz („taksówka” z niedużą armatą), nie powinien operować bez wsparcia cięższej broni – stąd w awangardzie także czołgi Leopard, znów jakościowo lepsze niż posowieckie odpowiedniki używane przez ZSU.

Nie znam szczegółowych planów ukraińskiego sztabu, więc nie podejmę się oceny skali powodzenia działań. W zakresie zwiększenia szans na przeżycie pierwszego rzutu sprawa jest dużo prostsza. Mamy dość materiału filmowego i zdjęciowego, by ocenić, że Bradleye i Leopardy nie są trumnami na gąsienicach (w takim stopniu, w jakim są nimi sowieckie maszyny).

„Tak czy inaczej, to marnowanie potencjału, ograniczonego w ukraińskich realiach”, mógłby rzec ktoś, komentując użycie zachodniej techniki w pierwszym natarciu. No nie, bo Ukraińcy nie mogą sobie pozwolić na tak duże straty osobowe jak rosjanie. Nie jest też tak, że Leopardy i Bradleye znalazły się na froncie kosztem wspomnianej ukraińskiej elity. Najlepsze ukraińskie brygady wciąż bazują na posowieckim sprzęcie, na jego najlepszych dostępnych modyfikacjach (pancerniacy na przykład używają naszych „Twardych”). Bo to na nim „hartowała się stal”, zdobywano bojowe doświadczenie, a doskonała znajomość możliwości sprzętu to istotna składowa elitarności. Oczywiście, w świecie bardziej dla Ukrainy łaskawym „kwiat armii” już dziś miałby na wyposażeniu niemieckie czy amerykańskie wozy oraz wielką umiejętność ich wykorzystania. W tym realnym na przeszkodzie stanął czas i harmonogram dotychczasowych dostaw. Leopardy czy Bradleye to wciąż novum, a biegłości w obsłudze – zwłaszcza w bojowym zastosowaniu – nie da się nauczyć w kilkanaście tygodni, z książek i instrukcji. Zapewne w docelowej formule dzisiejsze „świeżynki” – uczące się walczyć na zachodnich maszynach – przejmą pałeczkę elitarności, bo obok świetnego sprzętu będą miały również bojowe doświadczenie. „Ci, którzy przeżyją”, podpowiada mi w głowie złośliwy chochlik. Zgadza się. 1. Dywizja Piechoty USA, która przeszła przez rzeźnię na plaży Omaha, podczas całej kampanii w Europie straciła 21 tys. żołnierzy. Oznacza to więcej niż całkowitą wymianę pierwotnych składów osobowych. Ale oznacza też nieprzerwaną reprodukcję wiedzy – chłopcy z uzupełnień uczyli się od weteranów, ostatecznie dołączając do ich grona. Ginęły obie kategorie, ale wartość dodana rosła do tego stopnia, że 1. DP zakończyła wojnę jako jedna z najlepszych jednostek US Army. Dość napisać, że między czerwcem 1944 roku a majem 1945 roku wzięła do niewoli 100 tys. niemieckich żołnierzy.

I jest jeszcze jedna istotna kwestia – realny wymiar ukraińskich strat. Czy rzeczywiście są one tak duże, jak sugerują (pro)rosyjskie źródła? Bzdura – nad którą pochylę się w kolejnym wpisie.

—–

Dziękuję za lekturę i przypominam o możliwości wsparcia mojej pisarsko-publicystycznej aktywności – bez Was wszak by jej nie było. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Nz. ukraińskie rezerwy/fot. Sztab Generalny ZSU