Ukraińcy po raz pierwszy od wielu dni podali informację na temat własnych strat. Uczynił to sam prezydent Zełenski, w wywiadzie udzielonym CNN. „Zginęło trzy tysiące naszych żołnierzy”, przyznaje głowa ukraińskiego państwa. Aż 10 tys. wojskowych zostało rannych, wielu ciężko, więc – jak mówi prezydent – „trudno powiedzieć, ilu z nich przeżyje”. Władze kraju nie są w stanie podać dokładnej liczby ofiar wśród ludności cywilnej. „Nie wiemy, ile osób poniosło śmierć na obszarach zajętych przez okupanta”, przyznaje Wołodymyr Zełenski, wymieniając nazwy takich miejscowości jak Chersoń, Berdiańsk, Mariupol czy Wołnowacha. Z innych rozproszonych źródeł wyłania się dramatyczny obraz, zgodnie z którym do tej pory mogło zginąć od 30 do 50 tys. cywilnych Ukraińców (w samym Mariupolu co najmniej 20 tys.).
Ale Rosjanie również ponoszą straty – te osobowe przekroczyły już pułap 20 tys. (z których 12 tys. to polegli, reszta: ranni i wzięci do niewoli). Wojska najeźdźcze są wyraźnie osłabione, także z uwagi na gigantyczne ilości utraconego sprzętu. Szukając jakiegoś efektownego porównania, szybko doszedłem do wniosku, że w ciągu 50 dni inwazji Rosjanie wytracili tyle wyposażenia, ile posiada całe Wojsko Polskie (plus/minus rzecz jasna). Spora cena, jak za zyski terytorialne wielkości dwóch naszych województw.
I właśnie te straty – oraz widmo kolejnych – odpowiadają za wyraźne spowolnienie rosyjskich działań. Agresor się przyczaił, zbiera siły, ale wcale nie jest przesądzone, że będzie w stanie mocno uderzyć. Wywiady amerykański i ukraiński, powołując się na źródła w rosyjskiej armii, podają, że Rosjanie spodziewają się kolejnych 10 tys. zabitych żołnierzy oraz 30 do 50 tysięcy rannych w trakcie bitwy o Donbas – tylko w ciągu pierwszego miesiąca (w założeniu, ma on być rozstrzygający). Co do techniki, straty w przyszłej bitwie szacowane są na co najmniej dwa tysiące jednostek sprzętu w ciągu czterech tygodni aktywnych działań bojowych. Wśród nich wymienia się około 300 czołgów, co najmniej tysiąc bojowych wozów piechoty, 500 ciężarówek i do 200 sztuk różnego rodzaju artylerii. Rosyjskie lotnictwo może stracić nawet 50 samolotów i setkę śmigłowców. Ale nie to najbardziej martwi dowódców, a brak pewności, czy uda się utrzymać zdobyte w tak trudnych okolicznościach tereny. I nie chodzi tylko o resztę Donbasu – która byłaby celem ofensywy – ale przede wszystkim tereny już okupowane, zajęte po 24 lutego, głównie obwód chersoński. Mówiąc wprost, Rosjanom najwyraźniej brakuje sił do jednoczesnego uderzenia i takiego nasycenia zajętych terenów własnymi jednostkami, by nie wpadły na powrót w ręce Ukraińców.
Na końcu jak zawsze jest twarda kalkulacja, a z tej wynika, że suma dotychczasowych i przyszłych strat sprawi, iż Rosja pozbędzie się… połowy swojego parku czołgów (chodzi o maszyny zmodernizowane i utrzymywane w stanie gotowości; stojący pod chmurką, rzekomo głęboko zakonserwowany szmelc nie liczy się w tym zestawieniu). A ponieważ możliwości rosyjskiej zbrojeniówki zostały na skutek sankcji mocno ograniczone (w zasadzie nie ma już mowy, „do odwołania”, o produkcji nowych czołgów), w głowach tamtejszych generałów coraz częściej gości myśl „czy warto?”.
Władimir Putin pewnie takich dylematów nie ma. Dla niego, zwłaszcza po utracie „Moskwy”, sprawa nabiera bardziej osobistego wymiaru. Putin upodobał sobie ów krążownik. Ponoć widział w nim emanację własnej osoby – niemłodej już, ale silnej postaci, zdolnej do hurtowego zastraszania „mniejszych zawodników”. Okręt zaś jak na złość spoczął na dnie, o czym rosyjskie media donosiły w tonie przerażenia i niedowierzania. „To wymaga zemsty!”, nawołują macherzy kremlowskiej propagandy. Żaden przy tym nie pochyla się nad losem załogi krążownika – mając ją gdzieś, bądź przyjmując za dobrą monetę zapewnienia dowództwa marynarki, że personel „Moskwy” został niemal w komplecie ewakuowany. Tymczasem rodziny marynarzy od trzech dni nie mają z nimi kontaktu. Przypomina Wam to coś? Bo ja wracam wspomnieniami do gorącego lata 2000 roku, gdy na dnie morza spoczął okręt podwodny „Kursk”, ówczesna duma rosyjskiej marynarki. Spoczął i choć część załogi można było uratować, Rosjanie nie zdecydowali się na odpowiednio szybkie przyjęcie zachodniej pomocy – a sami wydobyć żywych ludzi z wraku nie byli w stanie. Świadomość własnej niemocy nie stanęła na przeszkodzie, by przez kilka dób zwodzić żony i matki podwodniaków. Zapewniać je, że admiralicja robi wszystko, by wyciągnąć „naszych chłopców” na powierzchnię. Coś tam zrobiła, a potem uznała, że się nie da, i że prestiż Rosji, który ucierpiałby na skutek prośby o międzynarodową pomoc, jest ważniejszy niż życie marynarzy. Pamiętam relacje telewizyjne przedstawiające wyjące na spotkaniach z admirałami matki. Mój boże, jakie to było straszne…
Dziś znów duma Rosji ucierpiała. Ktoś uznał, że publicznej zniewagi byłoby za dużo, gdyby ujawnić, że większość załogi podzieliła los okrętu. Sączą więc władze informacje, a bliscy marynarzy żyją w niepewności. 22 lata temu decyzję w sprawie okłamywania marynarskich rodzin podjął Władimir Putin; takie były początki jego możnowładczej kariery. Dziś tylko on ma w Rosji tyle władzy, by w sprawie „Moskwy” decydować o tym, co ludziom mówić, a czego nie. Obyśmy mieli tu do czynienia z symboliczną klamrą, która zepnie dwa morskie dramaty wspólnym motywem kłamstwa, wyznaczając początek i koniec putinizmu.
I skoro o końcu mowa – dziś w Petersburgu pochowano gen. Władimira Florowa, zastępcę dowódcy 8 Armii. To ósmy rosyjski generał poległy w Ukrainie…
—–
Doceniasz moją pracę? Proszę zatem: