Stosy

Jeszcze kilka dni temu nie miałem jasności, czy ukraińską kontrofensywę na południu należy uznać za zakończoną. Ukraińcy atakowali rosyjskie pozycje w miejscu najbardziej obiecującego wyłomu – pod Robotyne – rzucając do walki dużą liczbę sprzętu ciężkiego, w tym zachodnie czołgi i transportery opancerzone. Broniący się rosjanie presję wytrzymali, po czym intensywność wymiany ognia znacząco spadła. Obecnie siły zbrojne Ukrainy nadal prowadzą na Zaporożu aktywne działania bojowe, ale w bardzo ograniczonym zakresie. Ich celem nie jest kontynuacja natarcia do wybrzeża Morza Azowskiego. Chodzi już „tylko” o nękanie przeciwnika, angażowanie jego potencjału i rezerw oraz drobne korekty w przebiegu linii frontu, tak, by mieć lepsze pozycje obronne i, ewentualnie, wyjściowe w perspektywie kolejnych operacji zaczepnych.

Ostatecznie wątpliwości co do zakończenia działań ofensywnych rozwiał dowódca ukraińskiej armii. W środowym wywiadzie dla brytyjskiego „The Economist” gen. Walery Załużny przyznał, że „wojna znalazła się w impasie”. Konflikt nabrał pozycyjnego charakteru i Ukraina nie ma teraz możliwości, by tę sytuację zmienić. Czy ZSU poniosły porażkę? Co ów iście pierwszowojenny sposób zmagań oznacza dla armii i państwa ukraińskiego?

W oparciu o publiczne deklaracje (głównie polityków) i analizę podjętych działań, zasadnym wydaje się wniosek, że zamiarem ofensywy na południu było rozcięcie rosyjskiego korytarza lądowego łączącego okupowany Donbas z Krymem. Razem z innymi operacjami – uderzeniami w infrastrukturę wojskową i flotę czarnomorską oraz przerwaniem krymskiej przeprawy – doprowadziłoby to do wyizolowania półwyspu, co w dalszym planie mogłoby zmusić rosjan do jego porzucenia. Przy tak ambitnych celach pięciomiesięczne wysiłki zakończone przesunięciem linii frontu o 17 km, i to na niewielkim odcinku styku wojsk, każą oceniać kontrofensywę jako nieudaną.

Wojska ukraińskie zgromadzone do ataku okazały się za małe/słabe, zaś rosyjskie pozycje zbyt silne i dobrze przygotowane. Takie postrzeganie sprawy jest zasadne, ale absolutnie niepełne. Zwróćmy bowiem uwagę na sposób, w jaki Ukraińcy prowadzili walki na południu. Nie wiem, w którym momencie generałowie ZSU uznali, że nie ma szansy na szybkie dojście do morza. Prawdopodobnie było to dla nich klarowne po kilkunastu dniach zmagań. Wiele wskazuje na to, że wybrano wówczas opcję „mozolnej szarpaniny” bez konkretnych zdobyczy terytorialnych, prowadzonej z nadzieją, że w którymś momencie rosyjska obrona się posypie. W tym celu Ukraińcy w nieobserwowanym dotąd zakresie wykorzystywali swój atut – celniejszą i dalej bijącą artylerię. Masakrowanie rosjan – oraz ich zaplecza – przybrało spektakularną postać. Na Zaporożu „zmielono” w sumie (rzecz jasna nie tylko ogniem artylerii) ekwiwalent kilku rosyjskich dywizji, ale Ukraińcy się przeliczyli, zakładając, że dramatyczne straty skłonią rosyjskie władze do ustępstw. „To był mój błąd” – przyznaje w wywiadzie dla „The Economist” Załużny. „Rosja ma co najmniej 150 tys. zabitych (w całej wojnie – dop. MO). W każdym innym kraju taka liczba ofiar zatrzymałaby działania zbrojne” – twierdzi generał.

I tu jest pies pogrzebany. Na Kremlu nie przejmują się stosami trupów. W ostatnich dniach widać to pod Awdijiwką, gdzie rosjanie ponoszą horrendalne straty, a generałowie i tak nie odpuszczają, pchając kolejne masy do krwawych szturmów. Zatem nawet „przemysłowe” zabijanie rosyjskich żołnierzy to za mało.

Pisałem niedawno, że rosyjskie dowództwo skoncentrowało się na obronie dotychczasowych zdobyczy i ograniczonych operacjach zaczepnych. Taki przebieg wojny ma się nijak do pierwotnych ambicji Kremla, który przed 24 lutego 2022 roku planował zdobyć całą Ukrainę. Lecz nie łudźmy się, że władze rosji porzuciły swoje plany. W dłuższej perspektywie wojna pozycyjna bardziej premiuje rosjan. Na ich korzyść działa demografia, a więc rezerwy mobilizacyjne (moskali jest ponad 140 mln, Ukrainę zamieszkuje obecnie około 30 mln ludzi). Rosyjska gospodarka nie jest fizycznie zniszczona, rosja nadal dysponuje pokaźnymi rezerwami walutowymi. Wciąż czerpie korzyści z renty po Związku Radzieckim i jego wielkiej armii. Co prawda magazyny pustoszeją w szybkim tempie, a jakość i wiek sprzętu pozostawiają coraz więcej do życzenia, ale masa robi swoje. By ją zniszczyć, Ukraińcy muszą poświęcać własne ograniczone zasoby. Gromadzone w ogromnej mierze dzięki zewnętrznej pomocy, bez której Ukraina – z jej pokiereszowaną gospodarką – nie przetrwałaby długo. W czym rosja upatruje swej największej szansy, licząc, że przedłużająca się wojna pozycyjna – wojna bez widocznych rozstrzygnięć – ostatecznie zniechęci Zachód do pomocy Kijowowi. A słaba Ukraina zgodzi się na daleko idące ustępstwa. Naiwne założenie? Tylko jeśli USA i reszta sojuszników wytrwają w postanowieniu wsparcia dla Kijowa. I zapewnią tego wsparcia tyle, i o takich parametrach, by armia ukraińska zyskała nad rosyjską wyraźną przewagę technologiczną. By jakością pokonała ilość.

I o tym właśnie mówi we wspomnianym wywiadzie gen. Załużny. Jego zdaniem, powolne dostarczanie broni przez Zachód jest frustrujące i pozwoliło rosji przegrupować się i przygotować obronę, nie to jednak stanowi główną przyczyną trudnej sytuacji Ukrainy. „Ważne jest, aby zrozumieć, że tej wojny nie można wygrać za pomocą broni minionej generacji i przestarzałych metod. Nieuchronnie doprowadzą one do zastoju, a w konsekwencji do porażki” – wieszczy generał. Jak zauważa, decydującym czynnikiem nie będzie żaden pojedynczy nowy wynalazek, ale połączenie wszystkich już istniejących rozwiązań technicznych: dronów, narzędzi wojny elektronicznej, zdolności przeciwartyleryjskich i sprzętu do rozminowywania. „Musimy wykorzystać moc drzemiącą w nowych technologiach” – mówi Załużny.

Czy usłyszą go za Zachodzie? Jeśli nie, będzie „ziemia za pokój”. Co z czysto humanitarnego punktu widzenia nie brzmi aż tak źle – dopóty, dopóki nie uświadomimy sobie, kim są rosjanie. I ile warte są ich gwarancje. Przestrzenna rozległość jest jednym ze strategicznych atutów Ukrainy – trudno ją zawojować, gdy do pokonania są tak wielkie dystanse. Okrojona, będzie celem łatwiejszym, a że rosja wykorzysta pokój do odbudowy armii i nie zrezygnuje z podboju – choćby z czysto rewanżystowskich pobudek – można uznać za pewnik. Co oznacza, że rosjan trzeba popędzić jak najdalej i sprawić, by odechciało im się wojować. Tu i teraz. Setki tysięcy trupów to za mało, żeby się sparzyli? Wartość państwowych aktywów rosji zamrożonych na Zachodzie to 300 mld dol. Z pieniędzmi oligarchów mówimy o bilionie dolarów. Przepadek istotnej części tego majątku mógłby wpływowym rosjanom uzmysłowić, że wojna się nie opłaca. No i byłoby za co finansować dozbrajanie, a potem odbudowę i dozbrajanie Ukrainy.

Piłka jest po stronie wpływowych ludzi na Zachodzie.

—–

Dziękuję za lekturę i przypominam o możliwości wsparcia mojej pisarsko-publicystycznej aktywności – bez Was wszak by jej nie było. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Zdjęcie ilustracyjne/fot. Sztab Generalny ZSU

Iluzja

Wiosną tego roku napisałem: „(…) putin oraz jego współpracownicy konsekwentnie powtarzają, że rosja będzie dążyć do pokonania ‘kijowskiego reżimu’. Nie sądzę jednak, by generałowie federacji – znający realne możliwości sił zbrojnych, które nie pozwalają na pokonanie Ukrainy w konwencjonalnym konflikcie – mierzyli dalej niż ‘dowiezienie’ przynajmniej części zdobyczy terytorialnych do momentu, kiedy staną się one przedmiotem rozmów pokojowych”. Dobrze mi się ów fragment zestarzał, choć dziś uzupełniłbym tę myśl o kilka dodatkowych informacji.

Zacznijmy od faktów i statystyk. Ostatnią wielką ofensywą armii rosyjskiej – mającą na celu coś więcej niż próby punktowych wyłomów czy lokalnych terytorialnych korekt – była tzw.: bitwa o Donbas z wiosny ub.r. Zwieńczyło ją zdobycie Siewierodoniecka i Łysyczańska, po których wojska inwazyjne przeszły do defensywy. Od tamtego czasu co najmniej kilka razy obserwowaliśmy wysp doniesień na temat mającej nastąpić lada moment dużej operacji zaczepnej. Zwykle w tym kontekście wymieniało się odbudowaną od podstaw 1. Armię Pancerną Gwardii. Kremlowscy propagandyści, do spółki z wszelkiej maści ekspertami, kreślili scenariusze, w których gwardyjskie czołgi wychodzą na głębokie tyły wojsk ukraińskich, zmuszając Kijów do zrolowania obrony na wschodzie (i cofnięcia się na linię Dniepru). Skończyło się na fantazjach i strachach. Armia putina, choć znacząco uzupełniona po mobilizacji z jesieni 2022 roku, mogła sobie pozwolić co najwyżej na zajęcie Bachmutu. Kolejne uderzenie z Białorusi na Kijów, ponowny szturm na Charków, dokończenie działań zmierzających do zdobycia Zaporoża – takie zadania były zdecydowanie poza jej zasięgiem. „Nie dla psa kiełbasa”, jak to zwykło się mówić.

W tym zakresie nic nie zmieniło się do dziś. Wściekłe szturmy pod Awdijiwką, mniej efektywna, ale stała presja pod Kupiańskiem i kontrataki pod Bachmutem nie są oznaką, że „front się rusza”. Nie wieszczą wielkiego natarcia i przełomu, po którym wojna zmieni się w manewrowy bój toczony na ogromnych obszarach wschodniej i środkowej Ukrainy. Po prostu, rosjanie nie mają na to sił.

I nie bardzo chcą mieć. Moskwa znacząco zwiększyła kontyngent inwazyjny – z mniej niż 200 tys. ludzi „na wejście”, do ponad 400 tys. Niewprawionych Czytelników może to przywieść do wniosku, że taka multiplikacja potencjału dowodzi wciąż ambitnych celów. Niekoniecznie. 400-tysięczne siły inwazyjne są w Ukrainie już od wielu miesięcy – na tyle długo, by stało się jasne, że tej wielkości armią kraju zawojować nie sposób. Wiemy to my, obserwatorzy, wiedzą też rosyjscy generałowie. A mimo to od jesieni ub.r. wojsko rekrutuje miesięcznie mniej więcej tyle samo ludzi wysyłanych następnie na front – po około 20 tys. Pozwala to na uzupełnianie bieżących strat – w skali miesiąca niemal dokładnie takich samych – czyli na podtrzymanie wielkości kontyngentu, nie zaś na jego rozbudowę. Koła zębate się kręcą, ale dodatkowej mocy nie przenoszą.

Być może tajemnica tego stanu rzeczy tkwi w kruchej równowadze rosyjskiego systemu społecznego. Trzy czwarte rosjan akceptuje wojnę mimo rosnącej świadomości ponoszonych ofiar. W tej postawie nie ma jednak patriotycznego poświęcenia, towarzyszy jej bowiem zjawisko nierównomiernego obciążenia kosztami konfliktu. Ginie w nim przede wszystkim prowincja, w znakomitej większości odmienna etnicznie, tradycyjnie pozbawiona posłuchu u władzy i społecznego szacunku. Takie straty „biali” rosjanie gotowi są ponosić jeszcze długo. Takie straty są możliwe przy obecnej skali konfliktu. Eskalacja – rozumiana jako próba zajęcia większych obszarów Ukrainy – musiałaby oznaczać potężną mobilizację, a więc sięgnięcie do europejskiego i wielkomiejskiego rezerwuaru ludzkiego. Co naraziłoby „białych” chłopców z Petersburga i Moskwy na śmierć. Dość wspomnieć, że w obu miastach mieszka 12 proc. populacji rosji, tymczasem odsetek petersburżan i moskwian pośród zabitych uczestników „spec-operacji” nie przekracza procenta. Bo i „wielkomiejscy” niespecjalnie są do wojska ściągani. Tak putin kupuje sobie spokój pośród mieszczuchów tradycyjnie bardziej skorych do protestu niż „głubinka”. Powszechna mobilizacja oznaczałby również konieczność ściągnięcia z rynku pracy kolejnych rzesz wykwalifikowanych pracowników – a więc następne ekonomiczne perturbacje. Póki co zwykły rosjanin niespecjalnie cierpi z powodu sankcji – ratuje go niski próg oczekiwań. Gwałtowny gospodarczy kolaps mógłby jednak tej strategii „chujowo, ale stabilnie” zagrozić.

Jest więc jak jest – wojna, patrząc z rosyjskiej perspektywy, ma intensywny, a zarazem ograniczony charakter. Zakończyć jej nie sposób, bo źródłem legitymizacji putina i spółki jest przekonanie obywateli o brutalnej skuteczności władzy; jeśli ekipa wojnę przegrywa (albo przynajmniej jej nie wygrywa), nie jest skuteczna, więc nie ma prawa rządzić. By konflikt mógł trwać w ograniczonym, społecznie akceptowalnym wymiarze, co jakiś czas należy ogłosić jakieś zwycięstwo. Po to był Bachmut, do tego jest potrzebna Awdijiwka.

Lecz nie tylko o trwanie reżimu – takie mam wrażenie – w tym wszystkim chodzi. Istotne może być jeszcze granie na czas, jako świadoma strategia Kremla zakładająca w długofalowym planie jakiś poważniejszy sukces. Kilka dni temu pisałem o zastanawiającej wstrzemięźliwości rosjan, którzy do tej pory nie ponowili prób zniszczenia ukraińskiej energetyki. Szukając wyjaśnień, obstawiałem rozłożone w czasie przygotowania oraz pogodę, ale nie wziąłem pod uwagę innego czynnika. Bo może moskale wcale nie chcą atakować elektrowni czy sieci przesyłowych, i szerzej, większych ukraińskich miast położonych z dala od obszaru aktywnych działań bojowych? Może obawiają się – już przecież zapowiedzianej przez Wołodymyra Zełenskiego – ewentualnej ukraińskiej riposty? Ukraińcy mają już czym przeprowadzać ataki na infrastrukturę krytyczną w rosji. Skutki odczułby zwykły rosjanin, ten „biały”, europejski, na dobrostanie którego Kremlowi zależy w sposób szczególnie szczególny (wybaczcie to sformułowanie, ale osobliwa jest ta troska). A może właśnie jesteśmy świadkami zmiany strategii Moskwy, która uświadomiła sobie nieefektywność dotychczasowych działań zmierzających do sterroryzowania całej populacji Ukraińców? Koncentracja rosyjskich wysiłków militarnych na wschodzie Ukrainy może być nie tylko efektem słabości rosji, ale i celowym wyborem jej władz (w jakiejś mierze także z tej słabości wynikającym). Ukraińcy są wojną zmęczeni, jeśli stworzyć im wrażenie, że dotyczy ona tylko odległych rubieży kraju, może stracą nią zainteresowanie? Nie tak w ogóle, ale w stopniu, który przekłada się na efektywną społeczną mobilizację. Już raz tak przecież było, w końcowej fazie konfliktu na Donbasie z lat 2014-22. Wielki patriotyczny entuzjazm ustąpił wówczas obojętności, mało komu chciało się jechać i walczyć z „seprami”, skoro było to zagrożenie tak odległe, nieegzystencjalne.

Jeśli zima minie Ukraińcom z zachodu i centrum kraju bez „sensacji”, iluzja normalności spowszednieje – tak mogą myśleć rosjanie. Morale spadnie, resztę zrobi czas. Czas, który w rosyjskich kalkulacjach ma chyba coraz większe znacznie, Moskwa bowiem mocno wierzy w erozję zachodniego wsparcia dla Ukrainy. Na Kremlu nie są tak naiwni, by łudzić się, że Zachód Kijów porzuci. Ale że zmusi do rozmów pokojowych – to i owszem, może sobie putin i spółka zakładać. Przyjmować, że „pokój za ziemie” będzie dla sojuszników Ukrainy atrakcyjną opcją. Byle tylko doczekać, kiedy da się ją skutecznie zaproponować…

—–

Dziękuję za lekturę i przypominam o możliwości wsparcia mojej pisarsko-publicystycznej aktywności – bez Was wszak by jej nie było. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Nz. A propos iluzji normalności – Połtawa, koniec września. Wojny ani widu, ani słychu, nie licząc alarmów przeciwlotniczych, na które nikt już nie reagował/fot. własne

Napinka

Mimo upokarzającej kampanii w Ukrainie, jej bolesnych politycznych i ekonomicznych reperkusji, putinowska rosja nadal próbuje stworzyć wrażenie, że jest supermocarstwem. Że stać ją, i ma ku temu środki, na adekwatne reagowanie w globalnej rozgrywce światowych graczy. Efekty są… śmieszno-straszne czy wręcz żałosne.

Nim powiodę Was ku tej konkluzji, rzućmy okiem na Morze Czerwone. Operuje tam amerykański niszczyciel USS Carney z V Floty Stanów Zjednoczonych. Tylko 19 października 2023 roku okręt ów zniszczył cztery pociski manewrujące i 15 dronów wystrzelonych z Jemenu na Izrael. Szyici z terrorystycznej organizacji Huti jasno opowiedzieli się po stronie Hamasu i od kilku dni usiłują wesprzeć go z oddali. Amerykanie, którzy mają wobec Żydów zobowiązania sojusznicze, neutralizują zagrożenie z tego kierunku. Temu służy obecność USS Carney i innych jednostek na północnym akwenie Morza Czerwonego.

W tym samym celu – by zneutralizować ewentualne ataki na Izrael innych arabskich czy szerzej, muzułmańskich państw lub organizacji – Waszyngton pchnął na wschód Morza Śródziemnego dwie grupy lotniskowcowe, wchodzące w skład VI Floty. Tak ogromnej koncentracji amerykańskich sił morskich na Bliskim Wschodzie nie było od wielu lat. USA, odkąd uniezależniły się od bliskowschodniej ropy, mocno ograniczyły obecność wojskową w regionie. Świat już do tego przywykł, a tu nagle taka demonstracja…

Uaktywniła ona władimira putina. „Na moje polecenie rosyjskie siły powietrzne i kosmiczne rozpoczynają stałe patrolowanie w neutralnej strefie przestrzeni powietrznej nad Morzem Czarnym. A nasze samoloty MiG-31K są uzbrojone w kompleksy Kindżał”, odgrażał się wojenny zbrodniarz z Kremla na konferencji prasowej z 18 października br. Zapewniał przy tym, że nie miał wyjścia, że to wina Stanów Zjednoczonych, które „ściągnęły dwie grupy lotniskowców na Morze Śródziemne”. „To nie jest groźba, ale będziemy sprawować kontrolę wizualną, za pomocą broni, nad tym, co dzieje się na Morzu Śródziemnym”, dodał. Ze zdjęć satelitarnych wynika, że na Krym przebazowano cztery samoloty MiG-31K. Stacjonują one na lotnisko Belebek i rzeczywiście przenoszą kindżały.

Hipersoniczne Ch-47M2 zaprojektowano do niszczenia grup lotniskowcowych – przy założeniu, że przeznaczone do tego celu kindżały będą przenosić głowice jądrowe (gwarantujące odpowiednią siłę eksplozji). Rakiety mają zasięg dwóch tysięcy kilometrów, przenoszące je migi dysponują radarem, który „widzi” na odległość ponad 300 km. Operując wyłącznie nad Morzem Czarnym rosyjskie maszyny mogą zaobserwować niewielką część aktywności (i to tylko lotniczej) amerykański floty. Pamiętajmy jednak, że MiG-31 dostosowano do bieżącej wymiany danych z rozpoznania satelitarnego, de facto więc mogą „widzieć” więcej i czysto teoretycznie stanowią zagrożenie dla lotniskowców US Navy. Teoretycznie, bowiem nie ma jasności, czy przebazowane na Krym maszyny noszą kindżały z głowicami jądrowymi. Ponadto Ch-47M2 – wbrew twierdzeniom rosyjskiej propagandy – wcale nie okazał się cudowną bronią. Mimo iż pędzi toto z prędkością ponad 10 tys. km/h, w ostatniej fazie lotu i tak mocno zwalnia, wystawiając się na łup obrony przeciwlotniczej. W maju br. Ukraińcy udowodnili, że kindżały można zestrzeliwać. Co więcej, uczynili to przy użyciu starszych generacji wyrzutni i pocisków Patriot. Obrona przeciwlotnicza amerykańskich grup lotniskowcowych ma tymczasem znacznie większe możliwości.

Problemem są też same migi. Najmłodsze maszyny tego typu liczą sobie 28 lat. Dla samolotów bojowych to taki wiek średni, pod warunkiem, że przechodzą regularne remonty i modernizacje. Tymczasem po zakończeniu produkcji seryjnej MiG-ów-31 w 1994 roku, rosyjski przemysł zaprzestał wytwarzania wielu kluczowych elementów samolotu, które umożliwiałyby ich długofalową i sensowną eksploatację. W efekcie rosjanom pozostała w służbie niecała setka maszyn, drugie tyle, formalnie w rezerwie, faktycznie służy za rezerwuar części zamiennych. Z tych latających zaledwie kilkanaście to maszyny w wersji K, przystosowane do przenoszenia kindżałów. A wszystkie nominalnie sprawne „trzydziestki-jedynki” co rusz trapią mniej lub bardziej poważne usterki (zwłaszcza silników). Tylko w minionym roku na ich skutek moskale utracili w wypadkach aż cztery MiG-i-31. Tak wynika z oficjalnych danych, a przecież poważnych zdarzeń lotniczych mogło być – i zapewne było – znacznie więcej. Jest zatem MiG-31 „dobrem rzadkim”, a zarazem kłopotliwym, obarczonym wymogiem bardzo oszczędnej eksploatacji.

Tak jak kłopotliwa jest dla rosjan aktywność ukraińskiego lotnictwa i sił specjalnych, które wielokrotnie już udowodniły, że atakowanie infrastruktury wojskowej na Krymie leży w ich zasięgu. Że rosyjska OPL bywa w obliczu tych uderzeń często po prostu bezradna. MiG-i-31 na Krymie to dla Ukraińców wyborny cel, naiwnością byłoby zakładać, że nie spróbują ich zniszczyć. Zwłaszcza że „trzydziestki-jedynki” od początku inwazji terroryzują Ukrainę, wykonując naloty przy użyciu kindżałów wystrzeliwanych znad terytorium Białorusi. Kijów nie chce atakować rosyjskich baz w kraju łukaszenki, dlatego załogi MiG-ów-31 stacjonujące pod Mińskiem mogą czuć się bezpiecznie. W przypadku okupowanego Krymu sytuacja wygląda zupełnie inaczej.

Mało tego, teoretyczne, ale mimo wszystko jakieś tam zagrożenie dla własnej floty, może skłonić Waszyngton do pomocy Kijowowi w zaplanowaniu i przeprowadzeniu akcji zniszczenia migów.

Z czego putin musi sobie zdawać sprawę. A mimo to – wszystkich tych ewidentnych słabości i ryzyk – zdecydował się ogłosić światu, że jego lotnictwo rozpoczyna długotrwałe patrole „trzydziestek jedynek”. Boję się obstawiać, co nastąpi szybciej – czy kolejny wypadek miga czy ukraiński atak na ich bazę.

Tyle z tego napinania mięśni.

—–

Dziękuję za lekturę i przypominam o możliwości wsparcia mojej pisarsko-publicystycznej aktywności – bez Was wszak by jej nie było. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Korzystając z okazji chciałbym podziękować swoim najszczodrzejszym Patronom: Arkowi Drygasowi, Magdalenie Kaczmarek, Arkadiuszowi Halickiemu, Piotrowi Maćkowiakowi, Bartoszowi Wojciechowskiemu, Maciejowi Szulcowi, Przemkowi Piotrowskiemu, Michałowi Strzelcowi, Andrzejowi Kardasiowi i Jakubowi Wojtakajtisowi. A także: Patrycji Złotockiej, Wojciechowi Bardzińskiemu, Kazimierzowi Mitlenerowi, Michałowi Wielickiemu, Monice Rani, Jakubowi Kojderowi, Jarosławowi Grabowskiemu, Jakubowi Dziegińskiemu, Piotrowi Pszczółkowskiemu, Bożenie Bolechale, Radosławowi Dębcowi, Aleksandrowi Stępieniowi, Joannie Siarze, Marcinowi Barszczewskiemu, Szymonowi Jończykowi, Annie Sierańskiej, Tomaszowi Sosnowskiemu, Piotrowi Świrskiemu, Mateuszowi Jasinie, Mateuszowi Borysewiczowi, Remiemu Schleicherowi, Grzegorzowi Dąbrowskiemu, Arturowi Żakowi, Bernardowi Afeltowiczowi, Marcinowi Pędziorowi i Sławkowi Polakowi.

Podziękowania należą się również najhojniejszym „Kawoszom” z ostatniego tygodnia: Jackowi Madejowi, Łukaszowi Podsiadle, Arkadiuszowi Żmudzińskiemu, Andrzejowi Panufikowi, Jakubowi Szeptunowi i Grzegorzowi Zgnilcowi.

Szanowni, to dzięki Wam – i licznemu gronu innych Donatorów – powstają moje materiały!

Nz. Niszczyciel USS Carney w akcji/fot. US Navy

Kampania

Źródła – zarówno ukraińskie, jak i rosyjskie – raportują o ponownym wzmożeniu walk toczonych na obszarze poddonieckiej Awdijiwki. Przypomnijmy, dziesięć dni temu rosjanie rozpoczęli tam operację zaczepną, rzucając do walki sporą liczbę żołnierzy i sprzętu ciężkiego. Po czterech dobach co rusz ponawianych szturmów presja moskali osłabła. Przyznał to – w jednym z wywiadów – sam putin, mówiąc o planowej pauzie i przejściu do działań obronnych. Od przedwczoraj rosjanie znów atakują, a analitycy militarni przyglądają się ich szturmom z rosnącym zdumieniem.

Wydawało się bowiem, że rosyjscy generałowie poszli po rozum do głowy. I że po tragicznych wydarzeniach spod Bachmutu i Wuhłedaru nie będą już z bezwzględną determinacją szafować żołnierskim życiem. Nic bardziej błędnego. Potwierdzone wizualnie rosyjskie straty w czołgach i wozach opancerzonych – poniesione pod Awdijiwką od 10 października do dziś – dochodzą do dwustu sztuk, realnie zatem może to być nawet trzysta zniszczonych i uszkodzonych pojazdów. A mówimy o technice (po)sowieckiej, w większości starszej generacji. To nie są zachodnie bradleye czy leopardy, przy projektowaniu których przeżywalność załogi była najistotniejszym priorytetem. Te 200-300 trafionych rosyjskich maszyn, to 200-300 spopielonych, a w najlepszym razie poważnie poranionych załóg. A przecież straty ludzkie są znacznie większe, niż by to wynikało z prostego przemnożenia „pojazd razy załoga”, bo walczy również piechota, no i ogień artyleryjski razi pozycje wyjściowe i tyły. Przez większość z ostatnich dziesięciu dni Ukraińcy zgłaszali straty przeciwnika na poziomie 800-900 żołnierzy „wyeliminowanych z walki” (a ubiegłej doby miało to być aż 1380 unieszkodliwionych moskali). Duża część tego „urobku” pochodziła właśnie spod Awdijiwki. Pisałem już o tym nie raz, powtórzę więc tylko skrótem – Ukraińcy manipulują danymi dotyczącymi strat rosjan. Sugerują, że wszyscy „wyeliminowani” to zabici, tymczasem ów zbiór obejmuje także rannych i wziętych do niewoli (co twierdzę w oparciu o ujawnione analizy zachodnich wywiadów). Tak czy inaczej, w bojach o Awdijiwkę poległo i odniosło rany kilka tysięcy moskali (zapewne około pięciu tysięcy). Oznacza to zagładę dwóch pułków, biorąc pod uwagę utracony sprzęt ciężki – ekwiwalentu dywizji.

A to wszystko w 10-dniowych starciach o 30-tysięczne przed wojną miasteczko. Po co?

Awdijiwka nie ma żadnego strategicznego znaczenia. Patrząc z perspektywy rosjan, problem z nią polega na tym, że stanowi niewielkie wybrzuszenie w ich pozycjach. I jest kłopotliwa wizerunkowo, bo broni się od… 9 lat. Najpierw miasteczko usiłowali zdobyć tak zwani separatyści, po 24 lutego 2022 roku przyłączyły się do nich regularne oddziały armii rosyjskiej. Bez skutku. W rosyjskiej sferze informacyjnej Awdijiwka urosła do miana twierdzy, co nijak ma się do technicznych aspektów ukraińskiej obrony. Nie ma tam żadnych bunkrów i bóg wie jakich ulepszeń, nie ma wyjątkowo licznej załogi. Są dobrze rozmieszczone punkty ogniowe, jest sensowna rotacja oddziałów, jest też coś, czego na tym odcinku frontu bardzo rosjanom brakuje – świetnie wstrzelana, precyzyjna artyleria. No i są drony, których Ukraińcy w Awdijiwce – co przyznają sami rosjanie – mają po prostu więcej.

Jest więc w rosyjskim przekazie „twierdza”, co Ukraińcy umiejętnie podbijają, sugerując, że i dla nich miasteczko ma ogromne symboliczne znacznie. Że jest czymś więcej niż dogodnym punktem obrony, pozwalającym na zadawanie rosjanom poważnych strat przy relatywnie niedużym zaangażowaniu własnego potencjału. Jedna z odsłon takich działań to wizyta w Awdijewce gen. Walerego Załużnego, do której doszło w ostatnich dniach (materiał na ten temat ujawniono kilka godzin temu).

A zatem mówimy o miejscu, które w logice propagandy Kremla jest dzisiejszym odpowiednikiem Bachmutu. Z czego wynika, że zdobycie Awdijewki byłoby pretekstem do wielkiej celebry, „dowodem”, że to rosjanie mają inicjatywę i że generalnie – mimo problemów – spec-operacja idzie zgodnie z planem.

Po co te zaklęcia? Cel, moim zdaniem, jest bardzo konkretny. W marcu przyszłego roku w rosji odbędą się wybory prezydenckie. Wiadomo, kto je wygra (jeśli dożyje…), wiadomo, że cała wyborcza procedura to tylko fasada. Ale nie rozumie funkcjonowania autorytarnych reżimów ten, kto ignoruje fetę, igrzyska – nie dostrzega legitymizującego charakteru wszelkiej maści najlepiej masowych pokazówek. Kandydat-putin potrzebuje „amunicji”, by móc z przytupem zainaugurować swoją kampanię. By pokazać się jako władimir-zwycięzca, gotowy przynieść rosji kolejne chwały, a nie jako stetryczały dziadyga, któremu nic nie wychodzi. Mają więc generałowie dać mu ten sukces, bez oglądania się na straty.

Na Wschodzie bez zmian.

—–

Dziękuję za lekturę i przypominam o możliwości wsparcia mojej pisarsko-publicystycznej aktywności – bez Was wszak by jej nie było. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Nz. Zniszczone pod Awdijiwką rosyjskie pojazdy/fot. ZSU

Saltówka

A szczur bunkrowy obchodzi dziś urodziny (71.). Niechby to był jego ostatni „dzień-razdzienia” – tak w ogóle, albo przynajmniej na wolności. Srogie życzenia? A jakie mają być, gdy chodzi o zbrodniarza wojennego, odpowiedzialnego za śmierć setek tysięcy ludzi i niewyobrażalne zniszczenia…?

Zerknijcie na załączone zdjęcia. Zrobiłem je w Charkowie, w północnej części miasta, zaledwie kilka dni temu. Saltówka to specyficzne miejsce – domy są tam brzydkie, byle jak wykonane, dominuje sowiecka wielka płyta. A zarazem w dzielnicy jest mnóstwo zieleni, była cała niezbędna do życia infrastruktura, co w połączeniu z relatywnie niskimi cenami mieszkań od lat przyciągało do Saltówki młodych ludzi.

„Dzielnia” tętniła życiem, aż zjawiło się u jej progu putinowskie żołdactwo.

W „Kompanii Braci” jest scena, w której amerykański żołnierz ostrzega brytyjskiego dowódcę czołgu przed zamaskowanym w zabudowaniach niemieckim stanowiskiem ogniowym. Radzi, by Brytole nie zwlekali i strzelali od razu, nim rozpoznają wizualnie cel. W końcu sam właśnie Niemców zobaczył. „Nie mogę niszczyć własności prywatnej bez uzasadnienia”, odpowiada czołgista. Maszyna rusza i z miejsca zostaje trafiona. „Kompania…” to serial, ale oparty o autentyczne wydarzenia – opisana sytuacja nie jest zatem wymysłem na użytek fabuły. I rzeczywiście brytyjskie RoE (zasady użycia siły) takie restrykcyjne wtedy były. Nadal są…

Armia rosyjska ma takie reguły w dupie. Gdy jej czołgi dotarły na rogatki Charkowa, przywitały je ukraińskie javeliny. Agresorzy – którzy spodziewali się zajęcia „ruskiego miasta” z marszu – byli w szoku. Ale szok szybko ustąpił wściekłości i determinacji – i zaczęło się walenie na rympał, po pozycjach obrońców i po domach bogu ducha winnych ludzi. Na „wszelki wypadek” i z zemsty, że nie było kwiatów, chleba i wódki.

Odepchnięcie moskali od miasta niewiele w sytuacji Saltówki zmieniło. Dzielnica dalej była ostrzeliwana z artylerii, także z niesławnych gradów, spadały na nią bomby i rakiety. Wyczuwalną ulgę przyniosło dopiero wyrzucenie rosjan za państwową granicę, poza zasięg dział i wyrzutni.

Lecz i tak dzielnica pozostaje wyludniona – są wieżowce, w których mieszka zaledwie po kilka osób. Lokalne władze zaczęły odbudowę kilku budynków, idzie to jednak niemrawo. Saltówka pełni funkcję „tarczy miasta”, a w mieście nie ma pewności, czy rosjanie znów nie spróbują. Bo ich firer wciąż roi sobie we łbie, że może Ukrainę pokonać.

Więc niechby to był jego ostatni „dzień-razdzienia” – tak w ogóle, albo przynajmniej na wolności.

Niechby się rosjanie wreszcie opamiętali. Dość tych wszystkich „rozbambionych” Saltówek…

—–

Dziękuję za lekturę i przypominam o możliwości wsparcia mojej pisarsko-publicystycznej aktywności – bez Was wszak by jej nie było. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -