„Tamci” nie próżnowali. Artyleryjska kanonada – choć nie tak intensywna, do jakiej przywykliśmy w styczniu – trwała właściwie przez cały czas. Raz bliżej nas słychać było wybuchy, innym razem – wystrzały. Najwyraźniej obie strony okładały się nawzajem. „Prawdziwe zawieszenie broni” – skonstatowałem smutno, mając na myśli mińskie porozumienia z lutego br., zakładające m.in. wycofanie z linii frontu ciężkiego uzbrojenia.
Co nie zmieniało faktu, że front rzeczywiście zastygł. Jeszcze na początku kwietnia sporo mówiło się o planowanej przez separatystów ofensywie. Po ukraińskiej stronie przewidywano, że nastąpi ona zaraz po święcie wielkiej nocy (które według prawosławnego kalendarza przypadało tydzień później niż w Polsce). Ba, nie brakło opinii, wedle których islamiści z Czeczenii – licznie służący w wojskach DRL-u – „nie uszanują święta i zaczną ataki jeszcze w jego trakcie”. Ofensywa zaś miała być błyskawiczna – dająca nowe, poważne zdobycze terytorialne jeszcze przed wielkim świętem zwycięstwa z 9 maja. Oczywiście, prowadzona przy potężnym wsparciu Rosji.
Szczerze mówiąc, właśnie ów scenariusz miał wpływ na naszą decyzję o wyjeździe na Ukrainę w drugiej połowie kwietnia. Tymczasem to, co zastaliśmy, bardziej przypominało pierwszowojenny pat – szczęśliwie o mniejszej intensywności niż ta sprzed stu lat.
* * *
Choć mechanizmy psychologiczne pozostały bez zmian.
Wśród wysokich bloków w innej części Doniecka dźwięki wystrzałów i wybuchów niosły się jeszcze donośniej. Tymczasem w jednej ze szkół dzieci biorące udział w kursie tańca ani na moment nie zaprzestały zajęć. 9-letnia Ewa zdawała się być bardziej przejęta faktem, że rozmawiała z cudzoziemskim dziennikarzem, niż odgłosem kolejnej salwy gradów, które upadły daleko, ale i tak wprawiły ściany i szyby budynku w drżenie.
– Miesiące walk sprawiły, że oswoiliśmy się z tymi dźwiękami – zarówno dorośli, jak i dzieci – tłumaczyła mi później Andżelika, nauczycielka muzyki. – Potrafimy odróżnić te zagrażające, od tych, które są tylko tłem.
– Zajęcia lekcyjne trwają normalnie, prawda? – chciałem się upewnić.
– Tak, tylko na kilkanaście dni musieliśmy przerwać nauczanie. Na szczęście przez cały czas działał Internet, mogliśmy więc wysyłać dzieciakom zadania i instrukcje – usłyszałem.
– A teraz, gdyby nagle zaczęły spadać obok pociski…? – drążyłem temat.
– Nie odeślemy dzieciaków do domów, bo to niebezpieczne. Nie wezwiemy po ich odbiórkę rodziców, bo ci przecież też powinni się schować. W szkolnych piwnicach urządziliśmy schron – i mamy dobrze przećwiczoną ewakuację – odpowiedziała Andżelika. Potem zaś, gdy na zewnątrz znów rozległo się charakterystyczne dudnienie, dodała: – Zwykła artyleria, daleko, tło. Normalnie nie zwróciłabym na to uwagi. I wam radzę to samo. Chłopaki, wiosna przyszła. Tym, czego trzeba nasłuchiwać, i z czego trzeba się teraz cieszyć, jest śpiew ptaków.
* * *
„Śpiew ptaków…”. Przypomniałem sobie ten zwrot kilka dni później, jadąc pociągiem już po ukraińskiej stronie. Do przedziału, w którym oprócz mnie siedziała starsza para, weszła kobieta po czterdziestce. Cała trójka na własnej skórze doświadczyła donbaskiej wojny, mieszkając w miejscowościach, o które toczono walki. Tyle że moi wcześniejsi współpasażerowie wciąż żyli na Ukrainie, „nowa” zaś – już w DRL. Co stało się przyczyną kłótni – kobieta bowiem bardziej złorzeczyła na rząd w Kijowie niż na separatystyczne władze. Pojednanie przyszło jednak bardzo szybko, wraz ze stwierdzeniem, że „wszystkim nam się po dupach oberwało”.
– A ja wciąż tego nie rozumiem – westchnęła młodsza z kobiet. – Jak to możliwe? Przecież ptaszki śpiewają, słońce świeci. A ludzie się zabijają…
—–
Lilia, mieszkanka Doniecka, w rozmowie z autorem blogu/fot. Darek Prosiński