Fatalizm

Wojenno-reporterskie abecadło nakazuje, aby zaraz po przybyciu w nowe miejsce ustalić, gdzie w razie konieczności – ostrzału czy ataku – można by się schronić. Tak też uczyniłem, gdy razem z kolegą-reporterem dotarliśmy do ostatniego blok-postu armii ukraińskiej pod Debalcewem, o które wówczas – zimą 2015 roku – zaczynały się walki.

Żołnierz, którego zaczepiłem, z trudem oderwał wzrok od mojej kamizelki. Później dowiedziałem się, że z tej, którą miał na grzbiecie, ktoś ukradł tylny wkład balistyczny.

– Moździerze walą tu regularnie – zaczął, pokazując wgłębienia w asfalcie i dziury na poboczu drogi. – Jak usłyszymy świst, spieprzamy tu.

„Tu” na pierwszy rzut oka wyglądało jak zrujnowana szopa, która jakimś cudem znalazła się na części jezdni. W istocie jednak był to niewysoki budyneczek ze sporej wielkości pustaków, obłożony workami z piaskiem. Typowa wojenna improwizacja, mająca wszak pewne cechy solidności. Tak przynajmniej sobie wmawiałem, zakładając, że pianka izolacyjna widoczna w szczelinach ścian służy izolacji właśnie – nie zaś, że jest spoiwem łączącym bloczki.

„Przed odłamkami na pewno ochroni” – kalkulowałem, idąc za wojskowym.

– Ale jest jeden problem – Ukrainiec miał brudną twarz, a w niej wielkie niebieskie oczy. Strasznie zmęczone, ale w tej chwili – dałbym sobie rękę uciąć – zerkające na mnie trochę zawadiacko.

Spojrzałem na niego pytająco. Obrócił się i jako pierwszy wszedł do ciemnego pomieszczenia, w którym strasznie śmierdziało spalenizną.

– Wczoraj przywalili nam w dach – powiedział, a ja dostrzegłem solidną wyrwę w żelbetowej płycie. Nakrytą jakąś dyktą, podwiewaną przez wiatr. – Chyba się donieckie pederasty wstrzeliły – dodał.

Tym razem to ja się uśmiechnąłem.

Ale ciężki wojskowy dowcip nie zmieniał faktu, że wcale nie było mi do śmiechu.

– A schron jakiś macie? – odezwał się zza moich pleców kolega.

– No tak – potwierdził wojskowy.

Dziura w ziemi znajdowała się kilkanaście kroków dalej, już na poboczu.

– Grady zniszczyły dreny – mężczyzna wyciągnął dłoń w kierunku pobliskiego pola. – Wykopaliśmy schron, ale podszedł wodą i zatonął. A jak przyszedł mróz, to woda zamarzła.

Faktycznie – jama niemal po sklepienie wypełniona była lodem.

– Nie rozkuwaliście? – spytałem.

– A po co? – Ukrainiec wzruszył ramionami. – Niedługo nas stąd wycofają, nie ma sensu się męczyć.

– A jak znów przyleci granat?

– To przyleci.

Westchnąłem. Wokoło, jak okiem sięgnąć, było płasko – a my staliśmy w samym środku tej patelni.

Omiotłem wzrokiem najbliższą okolicę, szukając użytecznego narzędzia, najlepiej kilofu. Gdybym go znalazł, sam wziąłbym się za rąbanie lodu. No ale nie znalazłem, ostatecznie więc machnąłem ręką. Nic złego się nie stało, a my kilka godzin później byliśmy już w innym miejscu.

Wtedy, gdy opisana sytuacja miała miejsce, wziąłem ją za przejaw wschodniego fatalizmu. Tego pogodzenia z losem, któremu towarzyszy umniejszanie własnej wartości i, przede wszystkim, niewiara we własną sprawczość. „Czego bym nie zrobił i tak mnie stłamszą, pokonają, zabiją”, oto esencja takiej postawy. Typowej dla rosjan, ale obecnej także pośród innych etnosów, dotkniętych „dobrodziejstwem” rusyfikacji. Dlaczego tę historię wspominam? Rozmawiałem kilka dni temu z zaprzyjaźnionym oficerem ukraińskiej armii. Mniejsza o region, w którym stacjonuje, w każdym razie w pewnym momencie przyznał, że jego ludzie mnóstwo czasu poświęcają na rozbudowę pozycji obronnych.

– Czyli ani kroku wstecz – stwierdziłem. – A inicjatywa wraca do moskali…

– Nie w tym rzecz – zaprzeczył mój rozmówca, wojujący z rosjanami już od dziewięciu lat (z przerwami). – Żołnierz nam się zmienia, dziś jest bardziej samodzielny, bardziej świadomy tego, jak wiele zależy od niego samego. Moi chłopcy po 10-12 godzinach walki padają na twarz, ale i tak biorą saperki i ryją w ziemi. I nieważne, jakie plany ma dowództwo. Nieważne, że za kilka dni zmienią ich koledzy z innego oddziału. Wiesz, że wiosną i latem zeszłego roku wielu naszych żołnierzy zginęło tylko dlatego, że trafili na pozycje jako zmiennicy, a tam nie było nic poza płytkimi dołami? Bo poprzednikom nie chciało się pogłębiać okopów, bo nikt im nie kazał tego robić. Sowiecka wyuczona nieudolność, jeden z największych wrogów ZSU. Z nim też musimy wygrać, żeby przeżyć.

—–

Dziękuję za lekturę i przypominam o możliwości wsparcia mojej pisarsko-publicystycznej aktywności – bez Was wszak by jej nie było. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Korzystając z okazji chciałbym podziękować swoim najszczodrzejszym Patronom: Magdalenie Kaczmarek, Arkadiuszowi Halickiemu, Piotrowi Maćkowiakowi, Bartoszowi Wojciechowskiemu, Maciejowi Szulcowi, Przemkowi Piotrowskiemu, Michałowi Strzelcowi, Andrzejowi Kardasiowi, Jakubowi Wojtakajtisowi i Arkowi Drygasowi. A także: Szymonowi Jończykowi, Annie Sierańskiej, Tomaszowi Sosnowskiemu, Piotrowi Świrskiemu, Mateuszowi Jasinie, Mateuszowi Borysewiczowi, Remiemu Schleicherowi, Grzegorzowi Dąbrowskiemu, Arturowi Żakowi, Sławkowi Polakowi, Patrycji Złotockiej, Wojciechowi Bardzińskiemu, Kazimierzowi Mitlenerowi, Michałowi Wielickiemu, Monice Rani, Jakubowi Kojderowi, Jarosławowi Grabowskiemu, Jakubowi Dziegińskiemu, Piotrowi Pszczółkowskiemu, Bożenie Bolechale, Radosławowi Dębcowi, Aleksandrowi Stępieniowi, Joannie Siarze i Marcinowi Barszczewskiemu.

Podziękowania należą się również najhojniejszym „Kawoszom” z ostatniego tygodnia: Jakubowi Dudzie, Łukaszowi Podsiadle, Danielowi Alankiewiczowi i Czytelnikowi o pseudonimie Knurek.

Szanowni, to dzięki Wam – i licznemu gronu innych Donatorów – powstają moje materiały!

Nz. Widok z opisanego w tekście blok-postu/fot. własne

Gniew

„To ohydna masakra wojenna”, takim mianem określił ostrzał szpitala Al-Ahli w Strefie Gazy prezydent Autonomii Palestyńskiej Mahmud Abbas. W zdarzeniu z wczorajszego wieczoru miało zginąć około 500 Palestyńczyków, zarówno pacjentów, jak i osób, które schroniły się w lecznicy przed kolejnym izraelskim nalotem. „Izrael przekroczył wszystkie czerwone linie”, dodał Abbas, wskazując stronę odpowiedzialną za atak.

Izraelska armia odpiera zarzuty, twierdząc, że w Al-Ahli trafiła rakieta wystrzelona przez islamskich terrorystów.

Medialne doniesienia na temat rzekomego uderzenia żydowskiego lotnictwa rozpaliły nastroje w całym regionie. Przed ambasadami Izraela w Turcji i Jordanii odbyły się wielotysięczne manifestacje, protestujący pojawili się też w pobliżu ambasady USA w Libanie. Gorąco było w Ta’izz w Jemenie, w stolicy Maroka Rabacie, tłum wściekłych Irakijczyków wyszedł na ulice w Bagdadzie.

„Jestem oburzony i głęboko zasmucony eksplozją w szpitalu w Gazie”, zapewnił Joe Biden, będący akurat w drodze do Izraela. Przed dotarciem do Jerozolimy prezydent USA zamierzał odwiedzić Jordanię, gdzie planowano spotkanie z przedstawicielami Egiptu i Palestyny. Jednak po ataku na Al-Ahli ów naprędce zorganizowany szczyt został przez władze Jordanii odwołany.

I być może o to właśnie chodziło – o storpedowanie ewentualnych dyplomatycznych rozwiązań izraelsko-palestyńskiego kryzysu. Które byłyby bardzo nie na rękę Hamasowi – i szerzej, islamskim terrorystom – dążącym do brutalnej eskalacji konfliktu, a choćby kosztem cywilów i/lub przy użyciu kłamstwa.

Skąd ów wniosek? Przyjrzyjcie się załączonemu zdjęciu. Przedstawia przedszpitalny parking, na który miała spaść izraelska bomba. Co na nim widać? Kilkanaście spalonych aut – w tym tylko trzy z ewidentnymi zniszczeniami wywołanymi kinetycznymi skutkami eksplozji – i okoliczne budynki noszące ślady lekkich uszkodzeń. Mniej więcej w środku fotografii mamy płytki lej, miejsce gdzie upadł… no właśnie, co?

Izraelczycy nie certolą się i do bombardowania obiektów Hamasu w Gazie używają dwutysięczno-funtowych bomb lotniczych. Kierowanych, choć pojawiły się już doniesienia, że Żydzi zrzucają też ładunku bez „inteligentnych” nakładek. Tak czy inaczej, bomby o takim wagomiarze to „powalacze budynków”; całych wielkich struktur budowlanych (zerknijcie pod ten link – tu widać użycie takiej bomby). Gdyby taki ładunek eksplodował na parkingu, wokół byłby istny armagedon. Widoczne ślady wskazują co najwyżej na wybuch pocisku artyleryjskiego, ewentualnie rakiety typu Grad. Izrael nie używa (jeszcze?) artylerii lufowej do ostrzału Gazy; skupia się na uderzeniach lotniczych. Rakiety, którymi Hamas atakuje Izrael, to najczęściej samoróbki wzorowane właśnie na radzieckich gradach. Bardzo zawodne, co może potwierdzać inną hipotezę niż hamasowska prowokacja – przypadkowego ostrzału, będącego efektem awarii pocisku wystrzelonego na terytoria izraelskie.

Wątpliwości budzi też liczba ofiar, niemożliwa przy tego rodzaju zniszczeniach, jedynych w okolicy (!). Nawet gdyby pocisk – o mocy, której efektem jest tej wielkości lej – upadł na parking po brzegi nabity tłumem, nie zabiłby tylu ludzi. W takim scenariuszu – skrajnie nierealistycznym, wyłącznie opisowym – śmierć i rany poniosłoby kilkadziesiąt osób. Palestyńczycy puścili w świat kilka przejmujących kadrów ukazujących zabite dzieci – są „ciasne”, pokazują co najwyżej kilka ofiar, nie sposób ich też przypisać do lokalizacji, trudno wywnioskować, kiedy w ogóle powstały. Przesądzającym dowodem byłyby zdjęcia kompletnie zniszczonego szpitala, ale tych nie ma.

Za to święte oburzenie na „kolejną izraelską zbrodnię” jest. A gniew ostatni poddaje się racjonalnym argumentom.

—–

Dziękuję za lekturę i przypominam o możliwości wsparcia mojej pisarsko-publicystycznej aktywności – bez Was wszak by jej nie było. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Status

Czy zamożni ludzie cierpią inaczej? Inaczej się boją? Czy ich status materialny odbiera im prawo do ucieczki przed mordercami, gwałcicielami i rabusiami? Czy mają prawo nie dać się zabić rakietą lub moździerzowym granatem?

W potocznych wyobrażeniach podpalony przez rosjan wschód Ukrainy jest biedny. Był biedny i bez wojny, która teraz tę nędzę tylko spotęgowała. Ów schemat utrwalają w naszych głowach zdjęcia i materiały filmowe, zrobione w strefie aktywnych działań bojowych. Które nie obejmują (już) dużych miast, z ich często szykowną i imponującą architekturą, a toczą się w anturażu wschodnioukraińskich miasteczek i wsi. Pośród obrzydliwych, szarych blokowisk i maleńkich koślawych domków krytych eternitem. Pośród materialnej bylejakości i beznadziei, od których my, Polacy, uciekliśmy ponad trzy dekady temu. Wciąż uciekamy, bo przecież i Polska potrafi być w ten sposób brzydka. I biedna.

Ale to tylko część prawdy. Jednym z powodów, dla których podkijowskie miejscowości padły ofiarą rosyjskich zbrodni zimą i wiosną 2022 roku, była zasobność ich mieszkańców. Okazałość domów, ich wyposażenie, zawartość garaży. Cała infrastruktura, włącznie z tak prozaicznymi elementami jak asfalt, chodniki czy przydrożne oświetlenie. W zestawieniu z realiami rosyjskiej głubinki – prowincji, z której rekrutuje się większość żołnierzy armii putina – ten stan rzeczy wywoływał u żołdactwa ogromny poznawczy szok. I „zachęcał” do rabunku.

Jest w podcharkowskich Cyrkunach, przy drodze wiodącej wprost do rosji, nieduże, zamknięte osiedle. Oaza charkowskiej klasy średniej – tej jej części, która wybrała życie pod miastem. W wygodnych parterowych domach o rozległym metrażu, z kilkusetmetrowymi działkami, ładnie zaaranżowanymi i wyposażonymi we własne baseny. Żadnej przaśności, architektonicznych udziwnień i durnostójek, tak typowych dla wschodnioeuropejskich „aspirujących”. Raczej skandynawska prostota i funkcjonalność. Za 160 tys. dol. od posesji, co w ukraińskich realiach sprzed kilku lat było naprawdę niebagatelną sumą.

– Dobrze nam się tu żyło – mówi mężczyzna ze zdjęcia, jedyny w tej chwili mieszkaniec kolonii. – Aż przyszli rosjanie…

Najpierw tylko kradli. A potem zaczęli też strzelać, za nic mając napisy „tu żyją ludzie”, malowane na płotach. Tym zachowaniem sprowokowali exodus mieszkańców osiedla i stworzyli sobie sposobność, by już bez żadnych przeszkód przeczesać i wytrzebić domostwa z jakichkolwiek wartościowych dóbr.

A na koniec kolonię ostrzelali z gradów – już po tym, jak armia ukraińska odepchnęła ich za pobliską granicę.

Choć od tego czasu minęło wiele miesięcy, mieszkańcy nie wrócili.

– Może jak skończy się wojna… – wypowiada się w imieniu dawnych sąsiadów mój rozmówca. – Ludzie boją się powrotu rosjan, no i czasem coś tu przylatuje – mężczyzna ma na myśli pociski i rakiety. – Rozumiem ten strach – zapewnia.

Ja też rozumiem. I pytania z początku tekstu mają dla mnie wymiar retoryczny. I jeszcze do czegoś Wam się przyznam: wkurwia mnie ta narracja o „wypasionych ukraińskich furach” pomykających naszymi drogami. To oburzenie, które temu towarzyszy. To idiotyczne oczekiwanie, że uchodźca wojenny musi być gołodupcem. Nie musi – lęk ma za nic nasz status materialny.

—–

Dziękuję za lekturę i przypominam o możliwości wsparcia mojej pisarsko-publicystycznej aktywności – bez Was wszak by jej nie było. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Precyzja

Wczoraj tuż po godz. 21.30 w okupowanej przez rosjan poddonieckiej Makiejewce rozpętało się prawdziwe piekło. Ukraińskie rakiety trafiły w skład amunicyjny wroga, w wyniku czego doszło do szeregu eksplozji wtórnych. Magazyn pocisków do wyrzutni Grad znajdował się na dziedzińcu ogromnego, niedokończonego kompleksu mieszkalnego – w „studni”, z której jednak część wybuchającej amunicji „wydostała się” na zewnątrz. Zdetonowane w takich okolicznościach rakiety raziły kilka okolicznych budynków, co najmniej jedna przypadkowa osoba została na skutek tego ostrzału zabita. To przykra wiadomość, tym niemniej winą za tę śmierć należy obarczyć rosjan, którzy umieścili magazyn w pobliżu osiedla mieszkaniowego i szpitala.

Ukraińcy konsekwentnie kontynuują precyzyjne uderzenia w zaplecze rosjan – w ciągu ostatniego miesiąca zniszczyli co najmniej 30 składów amunicyjnych. Ale atakują również inne cele. Kilka dni temu w spektakularnych okolicznościach przyłożyli moskalom na lotnisku w Berdiańsku. Oddalony od frontu o kilkadziesiąt kilometrów obiekt zdawał się być poza zasięgiem ukraińskiego lotnictwa, tymczasem porażono go właśnie z samolotów. Dlaczego spektakularnie? Ano Ukraińcy użyli co najmniej sześciu rakiet Storm Shadow, które wypuścili w towarzystwie nieznanej liczby pocisków-wabików ADM-160 MALD. Lotnictwo ZSU działa zwykle parami (i na niskich wysokościach) – tym razem musiano poderwać kilka maszyn jednocześnie. Oczywiście, mogły one startować z różnych miejsc, ale ich atak był skoordynowany. Po 16 miesiącach wojny i wielokrotnym zniszczeniu ukraińskiego lotnictwa – do którego doszło w świecie rosyjskiej propagandy – piloci ZSU znów pokazali ruskim faka.

(Pro)kremlowscy propagandyści twierdzą, że strącono dwa z czterech storm shadowów, na dowód publikując zdjęcia jednego wraku. I ani słowem nie wspominając o skutkach ataku. Z niezależnych źródeł wiadomo, że na lotnisku eksplodowało co najmniej pięć pocisków, więc informacje o czterech użytych storm shadowach można włożyć między bajki. Nie da się jednak wykluczyć, że rosjanie rzeczywiście „zdjęli” dwie rakiety – obok udokumentowanego bojowego storma także wspomniany wabik ADM-160 (który wysyła się właśnie po to, by rozpraszał uwagę obrony przeciwlotniczej przeciwnika). Incydent z Berdiańska u skarpetkosceptyków opisywany jest jako triumf rosyjskiej myśli technicznej, której „udało się rozpracować storm shadowy”. Zestrzelenie jednej z sześciu rakiet trudno nazwać sukcesem, „nabranie się” na wabika również – lecz nie to jest w tym przypadku najistotniejsze. Ukraińcy nie celowali w rozstawione na płycie maszyny – ich rakiety uderzyły w budynki zajmowane przez wojskowych pilotów i personel techniczny. Taki dobór celu to efekt kalkulacji, z której wynika, że piętą achillesową rosyjskiego lotnictwa nie są niedostatki samolotów i śmigłowców, ale dramatycznie niska liczba lotników posiadających odpowiednie kompetencje.

Nie wiemy, ilu wojskowych zabito w Berdiańsku – zabiegi propagandy, by pisać o incydencie jako o triumfie sugerują, że musiało zaboleć. Gdy w grudniu ub.r. ukraińskie drony zaatakowały lotnisko sił strategicznych federacji w Diagilewie (położone głęboko w rosji), zasadniczym celem również był budynek pilotów. Kilka dni po ataku poznaliśmy nazwiska trzech zabitych wówczas lotników – dzięki informacjom lokalnych mediów o pogrzebach oficerów. Teraz w ten sposób trudno będzie pozyskać jakiekolwiek informacje – władze zakazały bowiem publikowania nekrologów i tekstów o pogrzebach zabitych w spec-operacji wojskowych („poza wyjątkowymi sytuacjami” – zakładam, że dotyczącymi zasłużonych dla reżimu mundurowych).

Zostawmy Berdiańsk – codzienność ukraińskich precyzyjnych ataków jest znacznie mniej spektakularna, za to w skutkach niezwykle istotna. Wzdłuż linii frontu himarsy i lufowa artyleria strzelająca pociskami Excalibur konsekwentnie polują na rosyjskie działa, zwłaszcza samobieżne, oraz na wyrzutnie rakietowe typu Grad (i inne). Tylko w pierwszych czterech dniach lipca br. Ukraińcom udało się zniszczyć 126 rosyjskich systemów artyleryjskich, od początku maja br. – gdy na dobre zaczęło się polowanie – ponad 1300 (!) sztuk tego sprzętu. Co ważne, ukraińskie załogi wykonujące te zadania pozostają w dużej mierze bezkarne. Himarsy rażą na odległość 70 km, ale nawet zwykłe haubice strzelające pociskami Excalibur są poza zasięgiem rosyjskiego ognia kontrbateryjnego. Excalibur leci na odległość 40 km, rosyjski precyzyjny pocisk artyleryjski Krasnopol jest w stanie pokonać ledwie połowę tego dystansu. A że rosyjskie lotnictwo w strefie przyfrontowej w zasadzie nie istnieje, jedynym realnym zagrożeniem pozostaje amunicja krążąca (czy jak kto woli drony-samobójcy).

Niektórych (bardziej wtajemniczonych) może zdziwić fakt, że himarsów używa się do niszczenia celów potencjalnie ruchomych. Z założenia ten rodzaj broni przeznaczony jest do rażenia obiektów o stałych koordynatach, na przykład budynków. Gdy cel się przemieści, rakieta weń nie uderzy – nie da się jej bowiem przeprogramować w locie. Na współczesnym polu walki unika się tworzenia stałych pozycji artyleryjskich – działa i wyrzutnie muszą być w ruchu, by po namierzeniu przez wroga nie zostały zniszczone. Tyle teoria, w praktyce manewr bardzo często nie odbywa się błyskawicznie. Na polu bitwy napakowanym dronami przemieszczanie się dział i wyrzutni również jest niebezpieczne. Jedno ryzyko napiera na drugie – z jednej strony mamy możliwość otrzymania „zwrotki” (dostania się pod ogień kontrbateryjny), z drugiej sposobność, by podczas przemarszu oberwać od drona-samobójcy. W efekcie systemy artyleryjskie potrafią stać w jednym miejscu przez wiele godzin – co zdarza się obu stronom konfliktu. Tyle że Ukraińcy mają nad rosjanami zasadniczą przewagę – skrócony łańcuch dowodzenia i wymiany informacji. Narzekają na to sami rosjanie (wystarczy poczytać mil-blogerów czy choćby słynnego girkina), korzystają ich przeciwnicy. Gdy rosyjska wyrzutnia czy działo zostanie namierzone, informacja na ten temat w ciągu kilkunastu minut trafia do ukraińskich artylerzystów. Tak długo jak koordynaty pozostają aktualne, tak – przy precyzyjnej amunicji – w zasadzie nie ma mowy o pudle. Z narzekań rosjan wynika, że u nich opisana wymiana danych w najlepszym razie zajmuje wiele godzin, ba, nawet dni. Oby tak dalej, towarzysze.

Oby dalej, bo w efekcie mamy sytuację, która rok temu wydawała się nieprawdopodobna. Artyleryjska dominacja rosjan była wówczas miażdżąca i decydowała o ich sukcesach. Dziś moskale strzelają już dużo rzadziej, a na wielu odcinkach frontu to Ukraińcy mają artyleryjską przewagę. Nie jest to „walec” wypluwający dziesiątki tysięcy pocisków dziennie, ale skuteczność ognia, dzięki precyzji, pozostaje znacznie wyższa.

—–

Dziękuję za lekturę i przypominam o możliwości wsparcia mojej pisarsko-publicystycznej aktywności – bez Was wszak by jej nie było. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Zemsta

Ukraińcy dziś w nocy znów uderzyli Himarsami w rosyjskie zaplecze – tym razem na okupowanej ługańszczyźnie. Także w odwecie za Winnicę, choć nade wszystko był to ciąg dalszy prowadzonej od kilkunastu dni akcji, której celem jest paraliż systemu dowodzenia wroga oraz odcięcie go od zaopatrzenia. W najbliższych dniach należy spodziewać się kolejnych ataków, ale i zbrojnych rosyjskich reakcji. „Rosjanie są wściekli”, pisze mi koleżanka z Kijowa. Mieszkająca w ukraińskiej stolicy Polka dodaje: „Ambasador USA chyba czegoś się spodziewa, bo wezwała Amerykanów do opuszczenia kraju. Gdy ostatni raz był taki komunikat, to potem wybuchła wojna. Teraz pewnie chodzi o spodziewaną falę zemsty za Himarsy”.

Zemsty, jak wczorajszy atak na Winnicę, gdzie ucierpieli cywile.

Rosjanie mówią, że atakowali cel wojskowy – miejscowe dowództwo sił powietrznych. To nie umniejsza skali ich zbrodni, bo doskonale znali ryzyko porażenia obiektów cywilnych. Świadomi pory dnia (a więc i zagęszczenia na ulicach), problematycznej celności swoich rakiet, posłali na miasto całą salwę Kalibrów (większość została przez Ukraińców strącona). Normalne państwo nie prowadzi wojny w ten sposób. Normalne państwo dąży do redukcji „strat ubocznych” – co w tym przypadku mogłoby przybrać postać ataku w nocy – a w razie niemożności osiągnięcia takiego efektu często po prostu rezygnuje z konkretnych operacji militarnych. Przez lata obserwowałem ostatnią wojnę w Afganistanie, gdzie natowskie dowództwo regularnie odpuszczało sobie twarde, kinetyczne rozwiązania, które niosły zbyt wielkie ryzyko dla cywilów. Sam znalazłem się kiedyś w sytuacji, w której „mój” pluton nie dostał wsparcia artylerii, bo potencjalny cel – atakujący żołnierzy talibowie – zajęli stanowiska pośród zabudowań. Żołnierze musieli „odkleić się” od wroga bez pomocy artylerzystów. Jednocześnie wciąż żyli w Afganistanie ludzie dobrze pamiętający realia sowieckiej inwazji – i bezwzględność „szurawich” (jak nazywano Rosjan), zdolnych równać z ziemią całe afgańskie wioski, gdy tylko natykali się w nich na opór. Ta sowiecka bezwzględność zabiła w latach 1979-1988 1,5 mln cywilów…

Dziś giną Ukraińcy.

Ale ginie też masa rosyjskich wojskowych. Wczoraj żona płk Aleksieja Gorobieca, dowódcy 20. Dywizji Zmechanizowanej, potwierdziła jego śmierć. Przypomnijmy, doszło do niej 11 lipca po ataku Himarsów na rosyjskie centrum dowodzenia w pobliżu Nowej Kachowki. W wyniku tego nalotu zginął niemal cały sztab gwardyjskiej, a zatem elitarnej dywizji. No i w powietrze wyleciał pokaźny skład amunicji. W sumie, w ciągu ostatnich 10 dni, Ukraińcy użyli Himarsów 50 razy – i nigdy nie spudłowali. Mówimy bowiem o broni, która tym różni się od rosyjskich wieloprowadnicowych wyrzutni używanych w Ukrainie, że ma rakiety kierowane (wyposażone w moduł sterujący, sprawdzający pozycję przy użyciu GPS). Nie trzeba więc walić na oślep, dziesiątkami rakiet, z założeniem, że któraś trafi – wystarczy jedno precyzyjne uderzenie. Ponadto amerykańskie pociski mają 2-ktotnie większy zasięg, nie bez znaczenia jest też fakt, że załadunek wyrzutni odbywa się poprzez wymianę całych kontenerów (a nie pojedynczych prowadnic), co skraca o 5-6 razy proces odzyskiwania zdolności bojowej zestawu. Rosjanie dysponują podobną bronią – wyrzutniami Tornado – lecz z uwagi na stosowaną w rakietach zachodnią technologię niezbędną do naprowadzania, używają jej bardzo oszczędnie. W zastępstwie młócą całe kwartały przy użyciu „głupich” wyrzutni typu Grad, wyposażonych w niekierowane pociski.

Himarsy zatem nie są przełomową technologią, nieznaną przeciwnikowi. Fakt, iż ten sobie z nią nie radzi, dowodzi co najmniej kilku innych problemów.

Po pierwsze, potwierdza się słabość rosyjskiego lotnictwa, niezdolnego do operowania nawet na płytkich tyłach wojsk ukraińskich. Jeżdżące wzdłuż linii frontu Himarsy nie są niewidzialne. Przy odpowiednim nasyceniu nieba, udałoby się je namierzyć. I zniszczyć.

Po drugie, ataki na zestawy mogłyby przeprowadzić grupy dywersyjne, operujące na tyłach Ukraińców. Morze drukarskiego tuszu wylano, by przekonać nas, że rosyjski wywiad wojskowy GRU – i jego Specnaz – to światowa ekstraliga. Tymczasem wszystko na to wskazuje, że Rosjanie nie są w stanie słać za linię frontu uzbrojonych komand. Gdyby mieli taką zdolność, Himarsy stałyby się celem numer jeden.

Po trzecie, namierzanie wyrzutni to zadanie także dla wywiadu, zarówno satelitarnego, jak i agenturalnego. Minęło kilkanaście dni intensywnej działalności Himarsów, a efektów po stronie rosyjskiej brak.

I niech tak zostanie.

—–

A jeśli chcesz mnie wesprzeć w dalszym pisaniu, także książki:

Postaw mi kawę na buycoffee.to