Pol-Ukraina

Pisze i mówi jeden z drugim, że Ukraina wojnę przegrywa. Można by olać takie opinie, w końcu gros tego szumu pochodzi z mediów epatujących nas tytułami w stylu „szok”, „przecierali oczy ze zdumienia” czy „ona już tak nie wygląda!”. Gdzie nadrzędną wartość ma klikalność, a choćby i na przekór faktom czy logice. Gdzie do rangi esencji rzeczywistości urasta dupa celebrytki, a wszystko inne to jedynie dodatek, „nadbudowa”, jak napisałby dziadek Marks. „Nadbudowa”, która za sprawą wspomnianej dupy też nabiera gównianego kształtu. Dużo, szybko, byle jak. „Portaloza” – choroba współczesnych mediów cyfrowych – nie jest jednak zjawiskiem endemicznym, nie da się w reakcji na nie machnąć ręką i powiedzieć: ee, to tylko takie internetowe pierd…nie. Bo i owszem, pierd…nie, ale o dużej sile rażenia. Płytkie, za to efektowne frazy to dziś główny rezerwuar wiedzy; mało komu chce się szukać pogłębionych analiz, specjalistycznej, popartej rozległym doświadczeniem relacji. A już nie daj boże za to płacić. Mamy więc to, co mamy – realność, w której powierzchowne obserwacje kreują ogląd świata u sporej części odbiorców mediów.

Mam niebywałe szczęście i honor mieć Czytelników, którzy szukają, wątpią. Nic zatem dziwnego, że bombardujecie mnie ostatnio pytaniami, jak to z tym przegrywaniem Ukrainy jest. Dziękuję za zaufanie dla moich kompetencji, choć trzeba Wam wiedzieć, że są i tacy, którzy nazywają mnie „tępym propagandystą”. Gonię gamoni z profilu, ale rąbią mi tyłek gdzie indziej. Pal ich licho i do sedna.

Aby łatwiej zobrazować problem, pozwolę sobie na analogię. Mocno uproszczoną i przez to niedoskonałą; miejcie proszę świadomość tych uwarunkowań. Załóżmy, że to Polska jest dziś Ukrainą. Że przed ośmioma laty utraciła na rzecz Rosji po jednej trzeciej województw podlaskiego i warmińsko-mazurskiego, ze stolicami włącznie. Zamrożony konflikt zmienił się przed trzema miesiącami w pełnoskalową wojnę, w wyniku której Rosjanie wdarli się głębiej. W marcu zajęli Gdańsk, dotarli też pod Warszawę. I pod stolicą otrzymali solidny wpierdziel. Województwo mazowieckie właściwie było już ich, tymczasem na skutek lania cofnęli się daleko na wschód, uwalniając od siebie cały region. Niszcząc przy okazji Legionowo, Wyszków i Ostrów Mazowiecką, w pierwszym z miast urządzając bestialskie mordy, których skala i brutalność zszokowały cały świat. Ale mniejsza o to, skupmy się na sytuacji stricte militarnej.

Marsz na Lublin i próba przejęcia województwa lubelskiego również nie przyniosły pożądanych skutków. Choć jeszcze pod koniec lutego rosyjskie oddziały usiłowały wedrzeć się do centrum Lublina, w połowie maja Polacy pognali ich aż do przejścia granicznego we Włodawie. Obecnie skrawki województwa znajdują się pod rosyjską okupacją, a pod Chełmem trwają dość intensywne walki, ale nadal nie ma potrzeby, by Polacy wycofali się na zachód i oparli linię obrony na Wiśle. Ów manewr – jeśliby go zastosować wzdłuż całej linii królowej polskich rzek – oznaczałby, że Polska oddała dwie piąte terytorium i że jest w bardzo poważnych tarapatach.

Na razie, poza północnym odcinkiem frontu, nie ma potrzeby odwrotu „za rzekę”.

Mimo dojścia do Gdańska, ruskim przez blisko trzy miesiące nie udało się zająć Elbląga. Uparli się nań, bo choć port tam taki-se, to jednak trudno mówić o kontroli pasa wybrzeża, skoro elbląski garnizon miał duże możliwości szkodzenia agresorom na tyłach. Elbląg więc otoczono, w Gdańsku i dalej wzdłuż Wisły, gdzieś tak do Tczewa się okopano. Głębiej (na zachód) i niżej (na południe) byli już i są Polacy.

Mamy więc początek czerwca, za chwilę minie 100 dni od rozpoczęcia inwazji. Putin żąda, by jego wojska jeszcze dziś zajęły całe województwo warmińsko-mazurskie, a do 1 lipca podlaskie. Innymi słowy, rosyjski prezydent daje swoim wojskowym 30 dni na „skompletowanie” brakującej połowy Podlasia. Pierwszy cel jest już na wyciągniecie ręki, niedawno bowiem padł Elbląg, a agresorzy muszą tylko zająć Ełk i okolice. Ełk proszę Państwa, w którym dowództwo naszej armii zgromadziło spore siły nie dla obrony miasta, a dla zaangażowania i wykrwawienia jak największych sił rosyjskich. W Ełku nie ma nic, czego warto by uporczywie bronić, ale Polacy dobrze wiedzą, że dla Putina miasto stało się celem zastępczym i mocno symbolicznym. Bo on MUSI coś zdobyć, coś więcej niż kolejne wioski i kilkutysięczne miasteczka. No więc trwa bitwa na łuku ełckim – jak nazywają miejsce media, zważywszy na specyficzne ułożenie linii obronnych. Oddziały rosyjskie, po zajęciu Grajewa, wychodzą na tyły ełckiego garnizonu, ale o kotle nie ma mowy. Domknięcie obrońców wymagałoby powodzenia natarcia z rejonu Orzysza, które jednak wciąż napotyka na silny polski opór.

Ełk właściwie już nie istnieje – to gruzowisko, które polskie oddziały powoli opuszczają, cały czas w walce, cały czas angażując rosyjskie siły. Absolutnie nieproporcjonalne do skali miasta, wystarczające do szturmowania pięcio-sześciokrotnie większej miejscowości.

I tych sił brakuje Rosjanom na północy. Tymczasem z Gdyni/Wejherowa wychodzi polskie przeciwnatarcie. Jego celem nie jest jeszcze oswobodzenie Gdańska, raczej wyczyszczenie zachodniej części Żuław z rosyjskiej obecności. Dziś trudno przesądzić, jak to się skończy, ale lokalne sukcesy – na przykład odbicie Kowali, Borkowa czy Pruszcza Gdańskiego – zdają się być świetnym prognostykiem. „Od połowy marca do dziś wyzwoliliśmy ponad 500 miejscowości” – mówi prezydent w jednym z codziennych orędzi. Kilka dni temu był w Lublinie, pod nosem orkowego lotnictwa i dalekonośnej artylerii. Dziś znów jest w Warszawie, jak cały polski rząd, parlament i inne organa władzy państwowej.

Do stolicy wciąż przyjeżdżają zagraniczne delegacje, władze Rzeczpospolitej ani na moment nie utraciły podmiotowości. W trzech czwartych kraju toczy się w miarę normalne życie, choć blisko 2,5 mln Polaków uciekło do Niemiec, Czech i Słowacji. Na Szczecin, Poznań, Wrocław, Katowice, Kraków co jakiś czas spadają rakiety, Rosjanie regularnie ostrzeliwują z artylerii Gdynię, Brodnicę, Mławę, Łomżę, Zambrów, czasem udaje im się dosięgnąć Lublin, którego przedmieścia mocno ucierpiały podczas marcowych walk. Próbują atakować pociskami manewrującymi Warszawę (w której podczas niedoszłego oblężenia ucierpiało około 5 proc. zabudowy), lecz miejscowa obrona przeciwlotnicza udaremnia większość uderzeń.

Nadbrzeżne dywizjony rakietowe trzymają w szachu rosyjską flotę bałtycką, linia brzegowa od Helu po Świnoujście nie nadaje się – patrząc z rosyjskiej perspektywy – do desantu. Za dużo tam wojska i przeszkód inżynieryjnych.

W powietrzu wciąż stosunkowo łatwo natknąć się na któryś z polskich F-16 czy na migi i suchoje. Mimo ataków na lotniska dwie trzecie polskich samolotów zdołało wejść do walki, dziś jest ich nawet więcej dzięki dostawom sojuszników. A ruskie latają symbolicznie, bojąc się wyrzutni przeciwlotniczych, których Polacy mają na pęczki. I których nie ubywa, o co także dbają sojusznicy.

Więcej jest też czołgów niż w momencie rozpoczęcia inwazji, bo choć polscy pancerniacy toczyli i toczą ciężkie boje, straty z naddatkiem rekompensuje zdobyczny i wysłany przez zaprzyjaźnione kraje sprzęt. Co tyczy się również artylerii, mającej teraz decydujące znaczenie w bojach w warmińsko-mazurskim i podlaskim. Rosjanie weszli do walki z kilkukrotną przewagą luf i ogromnymi zapasami amunicji. Walą na oślep, wagonami pocisków, zadając Polakom duże straty. Ale sami ponoszą jeszcze większe, rażeni rzadszym, ale precyzyjnym ogniem bardziej „inteligentnych” systemów artyleryjskich (gdzie radar i dron „robią robotę”).

Globalnie rzecz ujmując, Rosję dociskają sankcje gospodarcze, kończą się jej rezerwy możliwego do użycia wojska. Zajecie mniej więcej 20 proc. terytorium Polski kosztowało Kreml jedną trzecią całości sił lądowych, licząc zabitych, rannych, wziętych do niewoli, zaginionych i dezerterów.

Tymczasem Polacy szykują na tyłach ponadstutysięczny odwód wyposażony nawet lepiej niż jednostki, które stanęły do boju w dniu inwazji.

W dniu, w którym Putin ogłaszał, że jego oddziały w ciągu doby wejdą do Warszawy, a po trzech osiągną linię Odry.

Takie to rosyjskie zwyciężanie…

Ps. I ja rozumiem, że dla kogoś z Ełku utrata Ełku to dramat. No ale ludzie, get real

—–

Nz. Efekty „denazyfikacji”…/fot. Marcin Ogdowski

A jeśli chcesz mnie wesprzeć w dalszym pisaniu:

Postaw mi kawę na buycoffee.to