Migiem…

…ale nie za szybko. Media ogłosiły koniec służby MiG-ów 29. Awansem, choć faktycznie to ostatnie chwile sowieckiej „supertechniki” w Polsce.

MiG-29 to jeden z najpopularniejszych wojskowych odrzutowców. Sklasyfikowany jako myśliwiec frontowy, był sowiecką odpowiedzią na amerykańskie F-15 i F-16. Tym oczekiwaniom jednak nigdy nie sprostał – podczas pierwszej wojny w Zatoce (w 1991 r.) na ziemię spadło pięć irackich migów, przy zerowych stratach walczących z nimi F-15. Kolejne pięć „dwudziestek dziewiątek” padło ofiarą amerykańskich F-15 i holenderskich F-16 podczas zmagań lotniczych nad Jugosławią w 1999 r. – znów bez strat pośród „efów”. Mimo to produkt biura konstrukcyjnego Mikojan i Guriewicz uchodzi za niezły samolot. Oblatany w 1977 r., wszedł do służby w liczbie 1600 egzemplarzy. Myśliwca nie produkuje się już seryjnie, ale po dziś dzień jest modernizowany. Jego największym użytkownikiem pozostaje rosja (z 230 maszynami). Migi biorą udział w walkach nad Ukrainą, ostatnio widziano je nad Chartumem, stolicą Sudanu, użyte przez jedną ze stron domowego konfliktu.

Niemieckie znaczy zużyte

W Polsce MiG-29 pojawił się w 1989 r. Cztery lata wcześniej na podmoskiewskim lotnisku Kubinka właściwości myśliwca zaprezentowano delegacji PRL, co skończyło się deklaracją zakupu 36 jednomiejscowych samolotów bojowych oraz sześciu dwumiejscowych maszyn szkolno-bojowych (określanych przez pilotów WP mianem „szparek”). Z powodu mizernej kondycji finansowej państwa planów tych nie udało się zrealizować. W 1987 r. Polska złożyła zamówienie na dziewięć samolotów bojowych i trzy szkolno-bojowe. Następnie domówiono pięć egzemplarzy, których jednak nie odebrano. W lutym 1989 r. na szkolenie do ZSRR wysłano 60 pilotów i mechaników, w lipcu do Polski przyleciały pierwsze samoloty. Dostawy wspomnianej dwunastki zakończyły się jesienią 1990 r., a więc już po politycznym przełomie (choć nadal w realiach Układu Warszawskiego, rozwiązanego w lipcu 1991 r.).

Zmiana sojuszy zamknęła drogę do pozyskania kolejnych maszyn z ZSRR, a potem rosji, ale rodzima flota migów i tak się powiększyła. W połowie lat 90. Siły Powietrzne RP wzbogaciły się o maszyny pozyskane z Czech. Dziesięć w niewielkim stopniu wyeksploatowanych MiG-ów-29 kosztowało nas 11 nowych śmigłowców Sokół. W 2003 i 2004 r. do Polski trafiły migi z Niemiec, z zasobów dawnej NRD. Były to maszyny mocno zużyte – przez kilkanaście lat po zjednoczeniu, jako „supertechnikę” potencjalnych wrogów, poddawano je brutalnym testom i wykorzystywano w roli „agresorów” w wielkiej liczbie ćwiczeń z udziałem państw NATO. W efekcie tylko 11 z 24 myśliwców nadawało się do służby – resztę zmieniono w rezerwuar części zamiennych, pomoce naukowe dla szkół i eksponaty w muzeach. Gwoli rzetelności – niemieckie migi kosztowały nas symboliczne euro za sztukę, choć należy też pamiętać, że zapowiedź ich dostarczenia skutkowała decyzją o redukcji zakupów F-16 z planowanych 64 do 48 maszyn. Później tej jednej niekupionej eskadry „efów” będzie Polsce mocno brakować.

Migi trafiły do dwóch eskadr (wcześniej pułków); w 2016 r. każda z nich dysponowała 13 maszynami bojowymi i trzema „szparkami”. Wspominam ten rok, gdyż był ostatnim, kiedy obie jednostki miały pełen etatowy skład. W 23. Bazie Lotnictwa Taktycznego (BLT) w Mińsku Mazowieckim stacjonowała dwunastka „oryginalnych” samolotów (tak zwykło się mówić o maszynach z ZSRR) i cztery eks-czeskie. W 22. BLT w Królewie Malborskim używano maszyn poniemieckich oraz piątki „czechów”. Przez lata załogi migów wykonały tysiące dyżurów bojowych, także w ramach natowskich misji Air Policing. Jednak z czasem zaczęły się coraz poważniejsze problemy wynikłe ze zużycia sprzętu i generalnie niskiej jakości wykonania sowieckiej techniki. Potęgował je fakt odcięcia od oryginalnych części oraz fabrycznego serwisu. Już pod koniec pierwszej dekady XXI w. stało się jasne, że migi trzeba zastąpić. Te malborskie planowano wycofać w 2012 r., dla mińskich przewidziano dłuższą służbę, ale po przeprowadzeniu modernizacji. Na przeszkodzie znów stanął brak pieniędzy. Co prawda migi z 23. BLT udało się wyposażyć m.in. w nowej generacji awionikę (w Wojskowych Zakładach Lotniczych w Bydgoszczy), ale o poważniejszych krokach, włącznie z rezygnacją z samolotu, nie było mowy. Tymczasem w czerwcu 2016 r. na lotnisku 22. BLT doszło do pożaru jednego z myśliwców. Ogień wybuchł podczas rozruchu maszyny, nikomu nic się nie stało, zniszczony samolot spisano ze stanu. Dwa lata później zaczęła się seria katastrof, w której utracono trzy migi, jeden z pilotów – kpt. Krzysztof Sobański – nie przeżył wypadku. Cenione dotąd samoloty zaczęto nazywać „latającymi trumnami”.

Niezwykle istotny akt

W lutym 2022 r. siły powietrzne rosji wzięły udział w inwazji na Ukrainę. Nie ma jasności, ile MiG-ów-29 wystawiła przeciw nim strona ukraińska. Po ZSRR dawna republika odziedziczyła ponad 200 samolotów, ale z biegiem lat większość z nich uległa technicznej degradacji, także na skutek mniej lub bardziej oficjalnej kanibalizacji. Części sprzedawano zagranicę, również do Polski (co pozwalało utrzymać gotowość naszych samolotów). W 2014 r., gdy wybuchła wojna w Donbasie, Ukraina posiadała ok. 80 migów. Dla ekspertów oczywistym było, że co najmniej połowa z nich pozostaje nielotna. Osiem lat później w służbie mogło być nie więcej niż 50 sprawnych „dwudziestek dziewiątek” (po 2014 r. Kijów na poważnie wciął się za odbudowę armii, choć w przypadku lotnictwa nie był to tak spektakularny proces). Do kwietnia br. ukraińskie lotnictwo straciło 20-25 migów, sporo zostało uszkodzonych. Straty w jakiejś mierze skompensowały dostawy MiG-ów-29 niegdyś należących do Mołdawii, a w latach 90. sprzedanych USA. Waszyngton kupił wówczas 21 myśliwców – nie wiemy, ile ich w ramach amerykańskiej pomocy dotarło do Ukrainy (raczej w formie części zamiennych, a nie sprawnych maszyn).

MiG-29 jest jednym z symboli ukraińskiego oporu. Mowa tu przede wszystkim o „Duchu Kijowa” i jego sześć zestrzeleniach podczas walk nad stolicą. I choć to zabieg propagandowy – „Duch” bowiem jako pojedynczy pilot nigdy nie istniał – to składający się na tę kreację lotnicy z krwi i kości rzeczywiście latali migami. Lecz jakby się nie starali – oni i ich koledzy – nie zmieni to faktu, że rosjanie mają nad Ukraińcami ogromną ilościową przewagę. Stąd konieczność pozyskania maszyn z zagranicy, o które Kijów prosi od początku rosyjskiej inwazji. W marcu ubiegłego roku na tapecie pojawiła się sprawa polskich MiG-ów-29 – władze RP zadeklarowały gotowość ich przekazania Ukrainie. Wtedy jednak nie było klimatu dla dostaw ciężkiego sprzętu na wschód – i USA i NATO miały wątpliwości, czy należy konfrontować się w ten sposób z rosją. Stanęło więc na tym, że Polska przekazała Ukrainie zapas części zamiennych i amunicji do migów. Problem wrócił na agendę w marcu br. (choć zakulisowe rozmowy trwały nieprzerwanie od minionej wiosny). Na konferencji darczyńców w Ramstein Słowacja zadeklarowała, że dostarczy do Ukrainy 13 swoich migów, wycofanych ze służby latem zeszłego roku. Do inicjatywy dołączyła Polska, na początek obiecując Ukraińcom cztery myśliwce.

Obecnie jesteśmy na etapie, w którym słowackie migi są już na miejscu. Cztery z nich poleciały do Ukrainy z lotniska w Słowacji. Za sterami zasiedli ukraińscy piloci, co nie zmienia faktu, że do startu doszło z terytorium NATO. Symbolicznie to niezwykle istotny akt, pokazujący, jak dramatycznie zdegradowała się pozycja rosji w oczach członków Sojuszu. Pośród których nie ma już miejsca na obawy z początku wojny, że taki ruch mógłby zostać potraktowany przez Moskwę jako casus belli. Reszta słowackich migów – w tym trzy pozbawione silników – dotarła do Ukrainy drogą lądową. Jak wynika z informacji ukraińskich mediów, myśliwce ze Słowacji pełnią już dyżury bojowe nad Charkowem. Nie wiadomo za to, gdzie są polskie „dwudziestki dziewiątki” – wspomniana pierwsza czwórka, wysłana na wschód kilkanaście dni temu. Co ciekawe, i te migi wleciały w przestrzeń powietrzną Ukrainy startując uprzednio z terytorium NATO (z jednego z lotnisk w Polsce). Wiemy, że były to maszyny eks-czeskie, wcześniej należące do malborskiej eskadry. Na początku kwietnia br. rząd RP zwrócił się do Niemiec z formalną prośbą o zgodę na wysłanie migów poniemieckich (takiej procedury wymaga reeksport/przekazanie dalej broni). Chodziło o pięć samolotów, Berlin udzielił pozytywnej odpowiedzi w ciągu kilkunastu godzin.

Nieunikniona westernizacja

A zatem gdy piszę te słowa, najprawdopodobniej dziewięć naszych migów znajduje się w Ukrainie (albo cztery, a kolejne pięć lada moment tam będzie). To zaś oznacza demontaż jednej z eskadr, co skutkuje zarzutami o rozbrajanie Polski, formułowanymi zwłaszcza w środowiskach niechętnych Ukrainie. Mimo pozornej logiczności, trudno się z nimi zgodzić. Los MiG-ów-29 w Siłach Powietrznych RP został przesądzony wraz z serią wspomnianych katastrof. Samoloty przeszły gruntowne przeglądy, piloci odzyskali do nich zaufanie, ale jasnym było, że długo już nie polatają. Maszyny w najlepszej kondycji, te po modernizacji, „skończą się” w 2027 r. To obecnie 14 migów (w tym trzy „szparki”, w większości z oryginalnej serii). Przez lata wchodziły one w skład eskadry z Mińska, ale jednostkę przewidziano do przezbrojenia na koreańskie FA-50, kupione w zeszłym roku. Mińskie migi trafiły więc do eskadry w Malborku. Mamy tu więc do czynienia z racjonalnym procesem gospodarowania zasobami – co można, nadal wykorzystujemy, czego nie opłaca się eksploatować, wycofujemy. Samoloty z 22. BLT (te z pierwotnej czesko-niemieckiej puli), miały przed sobą najwyżej kilkanaście miesięcy służby. Miast „zajeżdżać” je do końca i odstawić na pomniki, posłużą Ukrainie.

Ile w sumie migów noszących dotąd szachownice może trafić na wschód? 22. BLT, zanim stała się użytkownikiem „mińskich” samolotów, miała 14 maszyn. Jeśli dziewięć już przekazano (są przekazywane), to zostało nie więcej niż pięć (a może tylko trzy, bo o dwóch migach mówi się, że zostały wcześniej skanibalizowane). W tej piątce są „szparki” – samoloty szkolno-bojowe, których nie wyposażono w radar, a więc ich użyteczność na polu walki jest niska. Z drugiej strony, można je wykorzystać do ataków z użyciem pocisków Harm, przeznaczonych do niszczenia stacji radiolokacyjnych. Najogólniej rzecz ujmując, ta broń nie wymaga sterowania z kabiny pilota, co skraca czas misji i ekspozycji na działanie lotnictwa wroga. Ostatecznie zaś mogą „szparki” posłużyć jako rezerwuar części zamiennych. Tak czy inaczej, mówimy o maksymalnie 14 samolotach z Polski, a najpewniej o 12, przy założeniu, że wysłane zostaną również te dwumiejscowe. Kolejne 14 to pieśń przyszłości, a może i zupełnie nierealny scenariusz, bo kto wie, ile z tych zmodernizowanych migów dotrwa do 2027 r., ile będzie wówczas miało jakąkolwiek wartość dla Ukraińców, ba, czy ci w ogóle będą o nie zabiegać. Ukraina na gwałt potrzebuje samolotów bojowych, a migi z demobilu to tylko proteza. Zachód na razie wzbrania się przed wysyłką własnych konstrukcji, ale westernizacji ukraińskiego lotnictwa uniknąć nie sposób – wszak podaż sowieckich konstrukcji jest mocno ograniczona.

Pozostając zaś przy wątku westernizacji – wraz z 2027 rokiem zacznie się ostatni rozdział tego procesu w Siłach Powietrznych RP, zapoczątkowany 20 lat temu kupnem F-16. Odejdą migi, w międzyczasie pozbędziemy się Su-22, szturmowców sowieckiej proweniencji, dziś będących w linii już tylko po to, by podtrzymać nawyki pilotów i personelu technicznego. Za cztery lata w barwach Rzeczpospolitej służyć będą koreańskie szkolono-bojowe FA-50 (dwa pierwsze przylecą latem tego roku, łącznie kupiliśmy 48 sztuk). W 2025 r. zaczną się dostawy F-35, a wszystkie 32 super-myśliwce znajdą się na stanie Wojska Polskiego do końca dekady. Dodajmy do tego 48 F-16, które dziś są co prawda w samolotowym wieku średnim, ale przejdą niebawem głęboką modernizację. W sumie daje to niemal 130 nowoczesnych maszyn, o zdolnościach przekraczających wszystko, co do tej pory latało z szachownicami na skrzydłach.

—–

Zbieranie informacji i ich opracowywanie to pełnowymiarowa praca. Będę zobowiązany, jeśli mnie w tym wesprzecie. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Korzystając z okazji chciałbym podziękować swoim najszczodrzejszym Patronom: Magdalenie Kaczmarek, Piotrowi Maćkowiakowi, Bartoszowi Wojciechowskiemu, Maciejowi Szulcowi, Przemkowi Piotrowskiemu, Andrzejowi Kardasiowi i Jakubowi Wojtakajtisowi. A także: Michałowi Wielickiemu, Monice Rani, Jarosławowi Grabowskiemu, Bożenie Bolechale, Piotrowi Pszczółkowskiemu, Aleksandrowi Stępieniowi, Joannie Siarze, Szymonowi Jończykowi, Tomaszowi Sosnowskiemu, Mateuszowi Jasinie, Remiemu Schleicherowi, Grzegorzowi Dąbrowskiemu, Arturowi Żakowi, Bernardowi Afeltowiczowi, Justynie Miodowskiej i Marcinowi Pędziorowi.

Podziękowania należą się również najhojniejszym „Kawoszom” z ostatnich ośmiu dni: Maciejowi Jakóbiakowi, Krzysztofowi Hryniowowi i Czytelnikowi posługującemu się nickiem Sizna.

Szanowni, to dzięki Wam – i licznemu gronu innych Donatorów – powstają moje materiały!

Nz. Migi z malborskiej eskadry (eks-niemiecki i czeski), zdjęcie sprzed kilku lat/fot. Bartek Bera, zdjęcie pochodzi z albumu „Sięgając nieba”.

Rekonstruktorzy

Rosjanie zamierzają rozkonserwować i przywrócić do linii samoloty Su-17 i MiG-27. To staruszki (taki latający odpowiednik masowo już udrażnianych do służby czołgów T-62). Polskie lotnictwo dysponuje kilkunastoma Su-22, będącymi eksportową wersją siedemnastek. To maszyny o znikomej wartości bojowej, pozostawione w użyciu, by podtrzymać nawyki kadry i zabezpieczyć potrzeby szkoleniowe armii (ćwiczenia, w których zakłada się użycie lotnictwa; gdyby do wszystkich takich zadań delegować F-16, „zalatalibyśmy” flotyllę Jastrzębi na amen). Suchoje Sił Powietrznych RP mają schodzić ze stanów, gdy zaczną do nas trafiać F-35, choć wedle nieoficjalnych danych kres ich służby ma nastąpić do końca b.r. MiG-ów 27 nigdy w polskim lotnictwie nie było – dysponowaliśmy ich wcześniejszą wersją, oznaczoną jako MiG-23. W 1999 roku – po uznaniu maszyn za przestarzałe i nieperspektywiczne – zrezygnowaliśmy z eksploatacji dwudziestek trójek.

Rosjanie używali Su-17 i MiG-i 27 jeszcze podczas drugiej wojny w Czeczenii na początku tego wieku. W obu przypadkach mówimy o maszynach z „myśliwcem” w nazwie, ale de facto mamy do czynienia z samolotami szturmowymi, przeznaczonymi do wsparcia wojsk na lądzie – stąd ich główne uzbrojenie, czyli bomby i pociski rakietowe powietrze-ziemia.

A skąd pomysł na reaktywację i jakie wnioski można z tego wyciągnąć?

Na początek zauważmy, że rosyjskie lotnictwo od wielu tygodni nie zapuszcza się w głąb Ukrainy. Rosjanie boją się takich rajdów, co wynika z wysokiej skuteczności ukraińskiej obrony przeciwlotniczej. Co więcej, nic nie wskazuje na to, aby ta sytuacja miała ulec zmianie. Bo co prawda poradzieckie systemy rakietowe się zużywają, lecz Amerykanie już zapowiedzieli dostawy własnych, nawet lepszych od tego, czym w tej chwili dysponują Ukraińcy. Nie bez znaczenia jest też fakt dużego nasycenia ukraińskich oddziałów ręcznymi zestawami przeciwlotniczymi, takimi jak polskie Pioruny czy amerykańskie Stingery. W tym obszarze także nie należy spodziewać się istotnych zmian; dostawy dla Kijowa są i będą kontynuowane. Ale to nie znaczy, że Rosjan w powietrzu nie ma – nad miastami się nie pojawiają, ale często i gęsto wspierają oddziały frontowe. Mówi się o 200-300 takich operacjach dziennie, w których rolę konia roboczego spełniają klasyczne szturmowce Su-25. Obładowane bombami i rakietami, dolatują nad cele na niskich wysokościach i po przeprowadzonym ataku usiłują wydostać się z pola rażenia. Zwykle się udaje, lecz w ostatnich dniach Rosjanie odnotowali spore straty.

Tożsamość zestrzelonych pilotów i ich zeznania wskazują na istotne problemy rosyjskiego lotnictwa. Po pierwsze, w misjach bojowych biorą udział wysocy rangą oficerowie – pułkownicy, a nierzadko i generałowie. Po drugie, operacje delegowane są „na zewnątrz” armii – do firmy najemniczej Grupa Wagnera, której siły powietrzne użyczają samolotów. Dlaczego tak się dzieje? Ano takie są konsekwencje lipnego szkolenia kadr. Młodych rosyjskich pilotów od wielu lat uczono jedynie „latać po sznurku” – tak, by dali radę odpowiednio zaprezentować się na paradzie i przewidywalnych do bólu ćwiczeniach robionych pod VIP-ów i media. Taktyki lotniczej nie było tam niemal wcale, a gdy pojawiały się trudniejsze zadania, za sterami i tak siadali doświadczeni piloci. „Miało być dobrze, a my chcieliśmy mieć święty spokój”, zeznają ujęci przez Ukraińców oficerowie (tego rodzaju opinie pojawiają się też w zamkniętych grupach dyskusyjnych na rosyjskim Telegramie).

Wśród pojmanych jest Andriej Fiedorczukow, emerytowany major sił powietrznych, zestrzelony 17 czerwca nad Swietłodarskiem. Fiedorczukow – choć siedzi teraz w obozie – może mówić o szczęściu – żyje, w przeciwieństwie do 67-letniego pułkownika Mikołaja Markawa czy 63-letniego generała Kanamata Botaszewa, strąconych w maju. Ta dwójka także latała „u Wagnera”, w komponencie lotniczym, który w ostatnich tygodniach został naprędce rozbudowany, tak, by móc formalnie przejąć zadania regularnych pułków rosyjskiego lotnictwa. Młodzi nie muszą już latać – robotę wykonują za nich starzy wyjadacze u „prywaciarza”. Zresztą, nie bardzo mieliby czym, bo okazuje się, że po czterech miesiącach wojny większość maszyn – szczególnie tych nowszych typów – jest już znacząco zużyta i wymaga remontów. Rosjanie projektują niezłe samoloty, ale jakości wykonawstwa i kultury technicznej obsługi nie da się porównać z zachodnimi standardami. I nie chodzi tylko o kwestie mentalne, ale też ściśle technologiczne – duża część maszyn i urządzeń w przemyśle lotniczym lata świetności ma już dawno za sobą. Popularność Su-25 bierze się zatem nie tylko z faktu, że idealnie nadaje się do misji bezpośredniego wsparcia oddziałów na lądzie. Prostota jego konstrukcji oraz fakt, że używane egzemplarze wykonano w czasach, kiedy fabryczne urządzenia były w lepszej kondycji, mają tu równie istotne znaczenie.

Ale Su-25 nie pochodzą z nieskończonego zbioru. I też się zużywają. Stąd pomysł na przywrócenie do służby Su-17 i MiG-i 27 – wykonanych w „starych, dobrych czasach”, do obsługi których zapewne znajdą się doświadczeni (ale i wiekowi…) „wyjadacze”. Co istotne, oba typu maszyn powstały w czasach CoComu (ang. Coordinating Committee for Multilateral Export Controls), czyli ostrego embarga na wysokie technologie, obejmującego ZSRR i kraje bloku wschodniego. W ich przypadku nie ma zatem mowy o zachodniej elektronice (wykorzystywanej w awionice), której zastosowanie okazało się piętą achillesową najnowszych rosyjskich maszyn. Po prawdzie, częściowo „zalatanych” jeszcze zanim nastąpiła inwazja, w ustawkach dla mediów, w trakcie których budowano narrację o potężnych siłach powietrznych Federacji. Dorżnięte po inwazji, stoją teraz bezużyteczne z uwagi na brak odpowiednich podzespołów i oprzyrządowania.

Spodziewajmy się zatem kolejnej odsłony występów „grupy rekonstrukcyjnej armii radzieckiej”, jak z coraz większą zasadnością można mówić o siłach inwazyjnych. W lotnictwie widać to także po doborze rakiet wykorzystywanych do ataków na ukraińskie miasta. Rosjanie bardzo oszczędnie gospodarują najnowszymi pociskami, masowo używając tych z rodowodem ZSRR. Zwykle są to pociski Ch-22, konstrukcja z przełomu lat 50. i 60., wystrzeliwane z samolotów bombowych, które nie wlatują w przestrzeń powietrzną Ukrainy (ataki następują z terytorium Rosji i Białorusi). Wczorajsze uderzenie w centrum handlowe w Krzemieńczuku przeprowadzono właśnie przy użyciu Ch-22. Fakt, iż były to dwie rakiety (zaprojektowane do zatapiania największych amerykańskich okrętów…), unieważnia twierdzenia o przypadkowym trafieniu.

A co nam mówi o intencjach Rosjan?

Nalot miał wybitnie terrorystyczny zamiar – chodziło w nim o zabicie jak największej liczby cywilnych osób. Jak na razie mówimy o 70 zabitych i rannych, ale ekipy ratownicze wciąż przeszukują gruzy. Poza oczywistym przesłaniem dla Ukraińców: „nigdy i nigdzie nie możecie czuć się bezpieczni”, atak, wpisujący się w całą serię podobnych zdarzeń z ostatnich dni [1], ma też charakter zemsty. Przez cały weekend Ukraińcy bezlitośnie punktowali rosyjski system obronny, także przy użyciu nowo dostarczonych amerykańskich wyrzutni Himars. Po raz kolejny zniszczono instalacje wojskowe na Wężowej Wyspie – co ma ważne znaczenie symboliczne. Przede wszystkim jednak ostrzelano duże składy amunicyjne i punkty dowodzenia Rosjan (m.in. rosyjskiej 20. Armii). Agresorzy stracili mnóstwo sprzętu, sporo ludzi, w tym wielu oficerów (niebawem powinniśmy poznać bardziej szczegółowe dane), odwinęli się więc ostrzeliwując z rakiet Kijów, Odessę, Żytomierz, a wczoraj Krzemieńczuk. Mściwi zwyrodnialcy, niezdolni do honorowej walki…

[1] 4 dni temu Rosjanie wystrzelili na ukraińskie miasta 53 pociski manewrujące, 3 dni temu – 26 rakiet, 2 dni temu prawie 40, wczoraj – 12.

—–

Nz. Strażacy na gruzach centrum handlowego w Krzemieńczuku /fot. Центр стратегічних комунікацій та інформаційної безпеки

A jeśli chcesz mnie wesprzeć w dalszym pisaniu, także książki:

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Pol-Ukraina

Pisze i mówi jeden z drugim, że Ukraina wojnę przegrywa. Można by olać takie opinie, w końcu gros tego szumu pochodzi z mediów epatujących nas tytułami w stylu „szok”, „przecierali oczy ze zdumienia” czy „ona już tak nie wygląda!”. Gdzie nadrzędną wartość ma klikalność, a choćby i na przekór faktom czy logice. Gdzie do rangi esencji rzeczywistości urasta dupa celebrytki, a wszystko inne to jedynie dodatek, „nadbudowa”, jak napisałby dziadek Marks. „Nadbudowa”, która za sprawą wspomnianej dupy też nabiera gównianego kształtu. Dużo, szybko, byle jak. „Portaloza” – choroba współczesnych mediów cyfrowych – nie jest jednak zjawiskiem endemicznym, nie da się w reakcji na nie machnąć ręką i powiedzieć: ee, to tylko takie internetowe pierd…nie. Bo i owszem, pierd…nie, ale o dużej sile rażenia. Płytkie, za to efektowne frazy to dziś główny rezerwuar wiedzy; mało komu chce się szukać pogłębionych analiz, specjalistycznej, popartej rozległym doświadczeniem relacji. A już nie daj boże za to płacić. Mamy więc to, co mamy – realność, w której powierzchowne obserwacje kreują ogląd świata u sporej części odbiorców mediów.

Mam niebywałe szczęście i honor mieć Czytelników, którzy szukają, wątpią. Nic zatem dziwnego, że bombardujecie mnie ostatnio pytaniami, jak to z tym przegrywaniem Ukrainy jest. Dziękuję za zaufanie dla moich kompetencji, choć trzeba Wam wiedzieć, że są i tacy, którzy nazywają mnie „tępym propagandystą”. Gonię gamoni z profilu, ale rąbią mi tyłek gdzie indziej. Pal ich licho i do sedna.

Aby łatwiej zobrazować problem, pozwolę sobie na analogię. Mocno uproszczoną i przez to niedoskonałą; miejcie proszę świadomość tych uwarunkowań. Załóżmy, że to Polska jest dziś Ukrainą. Że przed ośmioma laty utraciła na rzecz Rosji po jednej trzeciej województw podlaskiego i warmińsko-mazurskiego, ze stolicami włącznie. Zamrożony konflikt zmienił się przed trzema miesiącami w pełnoskalową wojnę, w wyniku której Rosjanie wdarli się głębiej. W marcu zajęli Gdańsk, dotarli też pod Warszawę. I pod stolicą otrzymali solidny wpierdziel. Województwo mazowieckie właściwie było już ich, tymczasem na skutek lania cofnęli się daleko na wschód, uwalniając od siebie cały region. Niszcząc przy okazji Legionowo, Wyszków i Ostrów Mazowiecką, w pierwszym z miast urządzając bestialskie mordy, których skala i brutalność zszokowały cały świat. Ale mniejsza o to, skupmy się na sytuacji stricte militarnej.

Marsz na Lublin i próba przejęcia województwa lubelskiego również nie przyniosły pożądanych skutków. Choć jeszcze pod koniec lutego rosyjskie oddziały usiłowały wedrzeć się do centrum Lublina, w połowie maja Polacy pognali ich aż do przejścia granicznego we Włodawie. Obecnie skrawki województwa znajdują się pod rosyjską okupacją, a pod Chełmem trwają dość intensywne walki, ale nadal nie ma potrzeby, by Polacy wycofali się na zachód i oparli linię obrony na Wiśle. Ów manewr – jeśliby go zastosować wzdłuż całej linii królowej polskich rzek – oznaczałby, że Polska oddała dwie piąte terytorium i że jest w bardzo poważnych tarapatach.

Na razie, poza północnym odcinkiem frontu, nie ma potrzeby odwrotu „za rzekę”.

Mimo dojścia do Gdańska, ruskim przez blisko trzy miesiące nie udało się zająć Elbląga. Uparli się nań, bo choć port tam taki-se, to jednak trudno mówić o kontroli pasa wybrzeża, skoro elbląski garnizon miał duże możliwości szkodzenia agresorom na tyłach. Elbląg więc otoczono, w Gdańsku i dalej wzdłuż Wisły, gdzieś tak do Tczewa się okopano. Głębiej (na zachód) i niżej (na południe) byli już i są Polacy.

Mamy więc początek czerwca, za chwilę minie 100 dni od rozpoczęcia inwazji. Putin żąda, by jego wojska jeszcze dziś zajęły całe województwo warmińsko-mazurskie, a do 1 lipca podlaskie. Innymi słowy, rosyjski prezydent daje swoim wojskowym 30 dni na „skompletowanie” brakującej połowy Podlasia. Pierwszy cel jest już na wyciągniecie ręki, niedawno bowiem padł Elbląg, a agresorzy muszą tylko zająć Ełk i okolice. Ełk proszę Państwa, w którym dowództwo naszej armii zgromadziło spore siły nie dla obrony miasta, a dla zaangażowania i wykrwawienia jak największych sił rosyjskich. W Ełku nie ma nic, czego warto by uporczywie bronić, ale Polacy dobrze wiedzą, że dla Putina miasto stało się celem zastępczym i mocno symbolicznym. Bo on MUSI coś zdobyć, coś więcej niż kolejne wioski i kilkutysięczne miasteczka. No więc trwa bitwa na łuku ełckim – jak nazywają miejsce media, zważywszy na specyficzne ułożenie linii obronnych. Oddziały rosyjskie, po zajęciu Grajewa, wychodzą na tyły ełckiego garnizonu, ale o kotle nie ma mowy. Domknięcie obrońców wymagałoby powodzenia natarcia z rejonu Orzysza, które jednak wciąż napotyka na silny polski opór.

Ełk właściwie już nie istnieje – to gruzowisko, które polskie oddziały powoli opuszczają, cały czas w walce, cały czas angażując rosyjskie siły. Absolutnie nieproporcjonalne do skali miasta, wystarczające do szturmowania pięcio-sześciokrotnie większej miejscowości.

I tych sił brakuje Rosjanom na północy. Tymczasem z Gdyni/Wejherowa wychodzi polskie przeciwnatarcie. Jego celem nie jest jeszcze oswobodzenie Gdańska, raczej wyczyszczenie zachodniej części Żuław z rosyjskiej obecności. Dziś trudno przesądzić, jak to się skończy, ale lokalne sukcesy – na przykład odbicie Kowali, Borkowa czy Pruszcza Gdańskiego – zdają się być świetnym prognostykiem. „Od połowy marca do dziś wyzwoliliśmy ponad 500 miejscowości” – mówi prezydent w jednym z codziennych orędzi. Kilka dni temu był w Lublinie, pod nosem orkowego lotnictwa i dalekonośnej artylerii. Dziś znów jest w Warszawie, jak cały polski rząd, parlament i inne organa władzy państwowej.

Do stolicy wciąż przyjeżdżają zagraniczne delegacje, władze Rzeczpospolitej ani na moment nie utraciły podmiotowości. W trzech czwartych kraju toczy się w miarę normalne życie, choć blisko 2,5 mln Polaków uciekło do Niemiec, Czech i Słowacji. Na Szczecin, Poznań, Wrocław, Katowice, Kraków co jakiś czas spadają rakiety, Rosjanie regularnie ostrzeliwują z artylerii Gdynię, Brodnicę, Mławę, Łomżę, Zambrów, czasem udaje im się dosięgnąć Lublin, którego przedmieścia mocno ucierpiały podczas marcowych walk. Próbują atakować pociskami manewrującymi Warszawę (w której podczas niedoszłego oblężenia ucierpiało około 5 proc. zabudowy), lecz miejscowa obrona przeciwlotnicza udaremnia większość uderzeń.

Nadbrzeżne dywizjony rakietowe trzymają w szachu rosyjską flotę bałtycką, linia brzegowa od Helu po Świnoujście nie nadaje się – patrząc z rosyjskiej perspektywy – do desantu. Za dużo tam wojska i przeszkód inżynieryjnych.

W powietrzu wciąż stosunkowo łatwo natknąć się na któryś z polskich F-16 czy na migi i suchoje. Mimo ataków na lotniska dwie trzecie polskich samolotów zdołało wejść do walki, dziś jest ich nawet więcej dzięki dostawom sojuszników. A ruskie latają symbolicznie, bojąc się wyrzutni przeciwlotniczych, których Polacy mają na pęczki. I których nie ubywa, o co także dbają sojusznicy.

Więcej jest też czołgów niż w momencie rozpoczęcia inwazji, bo choć polscy pancerniacy toczyli i toczą ciężkie boje, straty z naddatkiem rekompensuje zdobyczny i wysłany przez zaprzyjaźnione kraje sprzęt. Co tyczy się również artylerii, mającej teraz decydujące znaczenie w bojach w warmińsko-mazurskim i podlaskim. Rosjanie weszli do walki z kilkukrotną przewagą luf i ogromnymi zapasami amunicji. Walą na oślep, wagonami pocisków, zadając Polakom duże straty. Ale sami ponoszą jeszcze większe, rażeni rzadszym, ale precyzyjnym ogniem bardziej „inteligentnych” systemów artyleryjskich (gdzie radar i dron „robią robotę”).

Globalnie rzecz ujmując, Rosję dociskają sankcje gospodarcze, kończą się jej rezerwy możliwego do użycia wojska. Zajecie mniej więcej 20 proc. terytorium Polski kosztowało Kreml jedną trzecią całości sił lądowych, licząc zabitych, rannych, wziętych do niewoli, zaginionych i dezerterów.

Tymczasem Polacy szykują na tyłach ponadstutysięczny odwód wyposażony nawet lepiej niż jednostki, które stanęły do boju w dniu inwazji.

W dniu, w którym Putin ogłaszał, że jego oddziały w ciągu doby wejdą do Warszawy, a po trzech osiągną linię Odry.

Takie to rosyjskie zwyciężanie…

Ps. I ja rozumiem, że dla kogoś z Ełku utrata Ełku to dramat. No ale ludzie, get real

—–

Nz. Efekty „denazyfikacji”…/fot. Marcin Ogdowski

A jeśli chcesz mnie wesprzeć w dalszym pisaniu:

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Dekada

Już za dwa dni Święto Lotnictwa Polskiego. Ponieważ przypada na niedzielę, obchody zaczynają się już dziś.

My też poświętujmy od teraz – ciesząc oko zdjęciami Bartka Bery.

Oto nasze skrzydła – ich najbardziej bojowa, najbardziej agresywna część. A zarazem kawał najnowszej historii polskiego lotnictwa – od „staruszków” Su (choć przyznajcie – po „refreszu” prezentują się naprawdę nieźle), przez MiG-i, po najnowsze „efy”. Wszystko w ruchu, na niebie – w doskonałych ujęciach.

Warto dodać, że to pierwsze takie zdjęcia wykonane w Polsce. Trzy różne typy maszyn obok siebie to unikatowa sytuacja. Pretekstem do tej wyjątkowej sesji była dziesiąta rocznica przyjęcia na stan Polskich Sił Powietrznych samolotów F-16.

I już na koniec, korzystając z okazji – wszystkim noszącym stalowy mundur życzę żołnierskiego szczęścia!

Postaw mi kawę na buycoffee.to