Zachodnie media skupiają uwagę na koncentracji rosyjskich wojsk wzdłuż ukraińskiej granicy. Tymczasem po drugiej stronie mamy do czynienia z podobnymi działaniami, choć w mniejszej skali. Co ciekawe, dotyczą one także Czarnobylskiej Strefy Wykluczenia.
Unikanie „gorących punktów”
Pierwsi funkcjonariusze ukraińskiej prikordonnej służby pojawili się na miejscu jeszcze w listopadzie ub.r. Przebiegająca przez strefę granica między Ukrainą a Białorusią nie była do tej pory chroniona. Kijów obawiał się jednak prowokowanej przez Aleksandra Łukaszenkę presji migracyjnej. Z Polską białoruskiemu dyktatorowi nie wyszło, a wielu zwiezionych do Mińska uchodźców z Bliskiego Wschodu nie miało dokąd wracać – Ukraina wydawała się zatem naturalnym „zastępczym szlakiem” w drodze na zachód Europy. Z biegiem czasu strażników zaczęli uzupełniać wojskowi, a proces ten przyśpieszył w ostatnich dniach, gdy eskalująca rosyjsko-ukraińskie napięcie Moskwa rozpoczęła wysłanie na Białoruś tysięcy żołnierzy i masy sprzętu. Celem tej dyslokacji ma być udział w rosyjsko-białoruskich manewrach, ale niezależnie od oficjalnych deklaracji Kremla, Kijów na wszelki wypadek przygotowuje się także na scenariusz inwazji.
Zona to niemal całkowicie opustoszały teren, w wielu miejscach wciąż niebezpiecznie radioaktywny. Korzyści z przejęcia takiego obszaru nie ma właściwie żadnych – jak i z faktu, że to tamtędy wiedzie najkrótsza droga do Kijowa. Uderzenie z tego kierunku wykluczają bowiem fatalne warunki terenowe – rozlewiska, bagna, lasy. Ale odludzie, które nie sprzyja czołgom i pojazdom opancerzonym, idealnie nadaje się do działania grup dywersyjnych. Do przenikania na terytorium Ukrainy i „zaszywania się” po przeprowadzonych akcjach. „Nie ma znaczenia, że zona jest skażona i że nikt tu nie mieszka – przekonywał kilka dni temu ppłk Jurij Szachrajczuk z ukraińskiej straży granicznej. – To nasze terytorium, nasz kraj i musimy go bronić”. Jak na razie obrona sprowadza się do pieszych patroli – z bronią w ręku i dozymetrem u szyi. „Zbieramy dane o sytuacji wzdłuż granicy i przekazujemy je służbom wywiadowczym” – cytuje pułkownika „The New York Times”.
Nie jest jasne, ilu mundurowych pracuje w strefie. Na liczącą ponad 1000 km ukraińsko-białoruską granicę wysłano w ostatnich tygodniach 7,5 tys. strażników. Liczba żołnierzy pozostaje nieznana. Wiadomo, że ci w zonie funkcjonują w ścisłym reżimie. By unikać „gorących punktów”, gdzie promieniowanie jest tysiące razy wyższe niż dopuszczalne normy, patrole poruszają się wytyczonymi trasami. Z deklaracji ppłk. Szachrajczuka wynika, że dotąd żaden ze strażników i żołnierzy nie był narażony na działanie wysokich dawek. Gdyby taki incydent nastąpił, pechowiec zostanie wycofany ze strefy na urlop i leczenie. „Staramy się być ostrożni – twierdzi mjr Aleksiej Vegera z czarnobylskiej policji, która pomaga wojsku i straży. „Ale cóż mogę powiedzieć, jestem do tego przyzwyczajony” – zapewnia oficer od lat zmagający się z nielegalnymi grzybiarzami, złomiarzami i żądnymi wrażeń turystami.
Szaber i samosioły
W nocy z 25 na 26 kwietnia 1986 r. w elektrowni jądrowej w Czarnobylu przeprowadzano test systemów bezpieczeństwa reaktora nr 4. Wady konstrukcyjne i błędy proceduralne spowodowały przegrzanie urządzenia i wybuch wodoru. Doszło do pożaru oraz rozprzestrzenienia substancji promieniotwórczych na niespotykaną skalę. W efekcie skażeniu uległ obszar niemal 150 tys. km kw. Na najbardziej dotkniętym terenie, o powierzchni 2,6 tys. km kw., ustanowiono Strefę Wykluczenia. Decyzję w tej sprawie – oznaczającą również przymusowe wysiedlenie ludności – podjęło najwyższe kierownictwo Związku Radzieckiego. Kilka lat później ZSRR upadł, a „dziedzictwem” Czarnobylu podzieliły się Ukraina i Białoruś. Wokół zony zaś narastały coraz bardziej niedorzeczne mity, których ucieleśnieniem stały się filmowe horrory. No i gra komputerowa S.T.A.L.K.E.R, gdzie w postapokaliptycznym otoczeniu elektrowni grupa śmiałków zmaga się z wszelkiej maści anomaliami i mutantami.
W rzeczywistości niedziałająca już elektrownia nadal zatrudnia tysiące ludzi. Dojeżdżają oni do pracy z miasta Sławutycz, położonego 50 km od elektrowni, bądź rotacyjnie mieszkają w samym Czarnobylu. Opuszczona pozostaje Prypeć – miasteczko od podstaw stworzone dla pracowników kombinatu, od lat będące celem wycieczek. Początkowo nielegalnych, a dziś coraz bardziej rozczarowujących. W Prypeci nie ma już nic tajemniczego, choć proces zarastania 50-tysięcznego niegdyś miasta wygląda imponująco. W sieci łatwo znaleźć galerie dokumentujące nie tylko skalę inwazji przyrody, ale i porzucony dobytek mieszkańców. To ostatnie chwile, by móc jeszcze takie fotografie zrobić samemu – niebawem w „mieście duchów” pozostaną tylko gołe szkielety budynków. Rozkradziono już niemal wszystko, co przedstawiało jakąkolwiek wartość – od użytkowej po symboliczną. Turystyka dopełniła jedynie skali procederu, gdyż ten zaczął się dużo wcześniej.
– Już pierwszego dnia po ewakuacji – opowiadał mi kilka lat temu Wasilij, mechanik z Czarnobyla. – Tuż przed katastrofą kupiłem sobie nową wannę. I to ją ukradli najpierw. Opuszczający miasto ludzie brali swoje i nie swoje. Brała milicja, brało wojsko. Na dobrą sprawę, gdy weszły pierwsze zakazy zabraniające wywózki, najcenniejsze rzeczy były już rozkradzione – zapewniał mój rozmówca. Szaber kwitł w najlepsze niezależnie od administracyjnych kar i ryzyka wynikłego z używania napromieniowanych rzeczy. Gdy organizowanie wycieczek do strefy stało się biznesem, miejscowe biura podróży wynajmowały ludzi, którzy znosili porzucony dobytek na niższe piętra, ogołocone w pierwszej kolejności. Działalność mająca ułatwić turystom kontakt z poradzieckimi artefaktami przyśpieszyła tylko grabież. Symbolicznym dopełnieniem nieskuteczności zakazów stały się samosioły – osoby, które nigdy nie opuściły strefy. Dziś żyje ich pół setki, wszystkie są w podeszłym wieku.
Najlepsza gwarancja
Gdy doszło do eksplozji reaktora RBMK-1000, Kreml próbował sprawę zatuszować. Nie odwołano pochodów pierwszomajowych w miastach zagrożonych opadem radioaktywnym, co wkrótce zemściło się na radzieckim kierownictwie. Ta bezduszność wzmogła bowiem nastroje antyradzieckie w Rosji, Białorusi i na Ukrainie, w republikach najbardziej dotkniętych skutkami tragedii. Wraz ze splotem innych okoliczności wypadek przyczynił się do upadku ZSRR pięć lat później. Ukraińcy nadali mu dodatkowe znaczenie – stał się, obok hołodomoru, przykładem radzieckiego imperializmu i pogardy dla ludzkiego życia. Po 2014 r. wykorzystano go w nacjonalistycznej kampanii, promującej antyrosyjskie postawy. Gdy w kwietniu 2016 r. odwiedziłem Muzeum Czarnobylskie w Kijowie, poza eksponatami i multimediami dotyczącymi katastrofy oraz ekspozycją poświęconą wielkiemu głodowi, były tam również zdjęcia z Donbasu, ilustrujące ukraińsko-rosyjskie zmagania.
Oczywiście, symboliczna wartość Czarnobyla w żaden sposób nie przesądza o jego militarnym znaczeniu. Ale teren dawnej elektrowni i tak wymaga nadzwyczajnych środków ostrożności. Tuż po katastrofie uszkodzony reaktor zakryto sarkofagiem, który już po kilku latach wymagał renowacji. Prace nad wzmocnieniem konstrukcji trwały przez kolejne dekady. Mrowie ludzi, dźwigi i ciężarówki przywodziły skojarzenia z inwestycją w potężny zespół loftów – i tylko widok podwójnego płotu zwieńczonego drutem kolczastym i usianego kamerami przypominał o prawdziwym charakterze miejsca. Pięć lat temu ów krajobraz zmienił się za sprawą Arki, jak nazwano nowy sarkofag. Wysoki na 108, szeroki na 257 i długi na 150 m, kosztował zagranicznych donatorów Ukrainy 1,7 mld dol. Powstał nieopodal siłowni, po czym przez wiele miesięcy nasuwano go na budynek, w którym znajduje się uszkodzony reaktor.
Ukończenie Arki nie oznaczało końca Czarnobylskiej Elektrowni Jądrowej. Jeszcze przez długie lata tłumy naukowców i inżynierów będą czuwać nad wygaszonymi reaktorami. A tysiące robotników pracować przy bieżącym zabezpieczaniu sarkofagu, naprawach, rozbudowie dróg i innej infrastruktury. Mówi się również o demontażu pierwotnego sarkofagu i zebraniu wciąż zalegającego pod nim paliwa jądrowego. Bo to ono stanowi największe zagrożenie, a jego niekontrolowane uwolnienie mogłoby przynieść katastrofę ekologiczną o gigantycznej skali. Dziś to najlepsza gwarancja bezpieczeństwa dla zony – lepsza niż nawet liczniejsze i lepiej uzbrojone oddziały. Bo kto przy zdrowych zmysłach chciałby atakować i przejąć tak kłopotliwy teren? Tę refleksję można by odnieść do całej Ukrainy – kraju borykającego się z ogromnymi problemami ekonomicznymi, politycznymi, społecznymi i demograficznymi. Które, niczym paliwo w reaktorze nr 4, czynią ów kraj niemal „nieatakowalnym”.
—–
Tekst opublikowałem w Tygodniku Przegląd, 7/2022