Walerija poznałem zimą 2015 roku pod Debalcewem. Spędziłem z nim i jego kolegami kilka godzin na posterunku ukraińskiej armii. Pierwotny plan był innym, myślałem, żeby zostać dłużej, ale… Ale postanowiłem udowodnić żołnierzom, że „Polacy nie gęsi” i spirytus pić potrafią. Pięć lat nauki w technikum przemysłu spożywczego dało mi paru świetnych kumpli (co doceniłem dopiero po latach), dało też sposobność do obywania praktyk w zakładach wódczanych. A że młodość to pęd ku wiedzy, chętnie nauczyłem się od starych wyjadaczy, jak wlać w siebie ów żrący płyn, bez zbędnych szkód dla zdrowia. No więc znałem się na rzeczy, a sugestię ukraińskich gospodarzy, że jednak mogę się nie znać, odebrałem jako wyzwanie natury patriotycznej. Dziabnąłem wypełniony po brzegi kubek od termosu, potem jeszcze poprawiłem, wprawiając towarzyszy w niemałe zdziwienie. „No brat…”, Walerij poklepał mnie po plecach. „Jak to wszystko się skończy, musisz mnie odwiedzić w Kijowie. Nie będziemy pili żadnego świństwa, tylko porządną wódkę. Zjemy dobrze, pokażę ci miasto, posłuchamy sobie muzyki. 'Sepulturę’ lubisz?”. Wzniosłem ramiona ku górze; o „Sepulturze” wiedziałem, że istnieje, że gra jakąś odmianę metalu – i tyle. „Spodoba ci się”, Walerij uśmiechnął się serdecznie. Pół godziny później ściskałem mu dłoń. Nie chciałem na „miękkich nogach” przebywać w rejonie walk, postanowiłem się ewakuować. „Widzimy się w Kijowie”, zapowiedziałem, wsiadając do samochodu, który jechał na tyły.
Walerij przeżył boje pod Debalcewem. Przeżył bez uszczerbku, nie dostał się do niewoli, wiosną 2015 roku został zdemobilizowany. Wiele miesięcy później przysłał mi maila, w którym opisywał, co się z nim działo po moim wyjeździe. I na końcu ponowił zaproszenie. Od tego momentu byłem w Kijowie kilka razy, ale jakoś tak się złożyło, że nie skorzystałem z możliwości wizyty. Pisywaliśmy do siebie od czasu do czasu, raczej grzecznościowo. Dla mnie, muszę to przyznać, była to rutynowa sprawa – w ten sposób, bez wielkiego zaangażowania, podtrzymuję wiele kontaktów z ludźmi spotkanymi na reporterskiej drodze. 24 lutego wysłałem wiele wiadomości do moich ukraińskich znajomych – także do kijowskiego fana „Sepultury”. Nie były to żadne rozbudowane narracje, a zwyczajne sygnały, że jest mi przykro, że trzymam kciuki, że w razie potrzeby gotów jestem pomóc tu, w Polsce. Plus, rzecz jasna, mało wyrafinowane życzenie śmierci dla tego łotra z Kremla. Walerij odezwał się na początku marca – znów był w wojsku, znów we wschodniej Ukrainie. Przyznał, że wolałby bronić stolicy, ale z drugiej strony cieszył się, że może być w miejscu, gdzie służy także jego syn. „Mam oko na drania”, żartował, choć pewnie wcale nie było mu do żartów. Później zamilkł na wiele tygodni, raz przysłał krótką wiadomość – że żyje i że cieszy go to, co stało się wokół Kijowa, gdzie moskali upokorzono i posłano w diabły. „Moje miasto niepokonane”, pękał z dumy.
Przedwczoraj odezwał się znowu. „Dwoimy się tu i troimy, a tamci wciąż naciskają. Nieważne, ilu ich zabiliśmy i raniliśmy. (…) Mówią (dowódcy – dop. MO), że Rosjanom kończą się rezerwy, że nie będą w stanie długo tak napierać. Nie mogę doczekać się, kiedy w końcu przestaną. (…)”, pisze. Nie wiem, skąd dokładnie, domyślam się jedynie, że korzystając z krótkiego pobytu na tyłach (wbrew częstym opiniom, Ukraińcy nawet na najgorętszych odcinakach frontu starają się rotować odziały, by zapewnić żołnierzom chociaż chwilę oddechu). „(…) Mam prawie pięćdziesiąt lat, niedawno urodziła mi się pierwsza wnuczka. Chciałbym ją jeszcze zobaczyć, widzieć, jak dorasta. Chciałbym, żeby jej ojciec, mój syn, wrócił do domu”. „Jeszcze posłuchacie razem Sepultury”, odpisałem, bo nic lepszego nie przyszło mi do głowy. Ku mojemu zdziwieniu, przed chwilą przyszła wiadomość zwrotna. Walerij naprawdę jest wielkim fanem brazylijskich deathmetalowców, a ja…. A ja coś tam kiedyś odpaliłem i uznałem za hałas. „Posłuchamy, posłuchamy. Z tobą też posłuchamy. Nauczyłeś się pić spirytus, nauczysz się słuchać 'Sepultury’”, czytam i dochodzę do wniosku, że dawno nie złożono mi tak wspaniałej obietnicy.
—–
Nz. W takich okolicznościach przyrody poznałem Walerija/fot. Rafał Stańczyk,
A jeśli chcesz mnie wesprzeć w dalszym pisaniu: