Najpierw odrobina historii. W 2003 roku Wojsko Polskie pojechało do Iraku z wyposażeniem, które pozostawiało wiele do życzenia. Najlepszym tego przykładem był samochód typu Honker. Wysoko zawieszony, nieopancerzony i ze zbyt słabym silnikiem, by pełnić rolę wozu patrolowego. Wojskowi szybko zdali sobie sprawę z tych słabości. I zaczęli naprędce, we własnym zakresie, poprawiać właściwości sprzętu. Przede wszystkim dopancerzając samochody przy użyciu dostępnego złomu (głównie płyt wymontowywanych z porzuconych BRDM-ów armii irackiej).
Przerobione auta stały się nieco bezpieczniejsze, ale znacznie wolniejsze, ze źle rozłożonym środkiem ciężkości. Trudniej się nimi hamowało.
Te wady nie pozostały bez wpływu na wydarzenia z 19 sierpnia 2004 roku.
Co dokładnie się wówczas wydarzyło?
Pluton spadochroniarzy z 6 Brygady Desantowo-Szturmowej (dziś Powietrznodesantowej) wyruszył z bazy do odległego o kilka kilometrów posterunku. Żołnierze mieli zmienić pełniących dobowy dyżur kolegów z innego pododdziału. Gdy składająca się z trzech Honkerów kolumna opuszczała rondo w Al-Hilli, została ostrzelana. Wozy przyśpieszyły. Wtedy drugie z aut uderzyło w krawężnik. Samochód się przewrócił. Kierowca kolejnego wozu nie zdołał wyhamować ani wyminąć przeszkody.
Rannych zostało siedmiu żołnierzy, szeregowi Kutrzyk i Rusinek najciężej. Obydwaj zmarli zanim jeszcze dowieziono ich do szpitala.
Wypadek nie pozostał bez wpływu na dalsze funkcjonowanie polskiego kontyngentu. Felerne terenówki zaczęto wymieniać na nowe wozy. Najpierw na zmodyfikowane Honkery, znane jako Skorpiony, a z czasem na amerykańskie samochody typu Humvee. Odtąd „Zemsty Honekera” lub jak kto wolał „Madmaxy”, służyły jedynie do poruszania się po bazach.
—–
Dlaczego o tym wspominam? Kilka dni temu wypłynęło zdjęcie rosyjskiego czołgu, który z miejsca zyskał nazwę „żółw”. A to za sprawą specyficznego, zaimprowizowanego pancerza, w jaki przysposobili go domorośli „inżynierowie”. Widzicie to coś na zdjęciu, daruję więc sobie dokładniejsze opisy „daszku”.
Faktem jest, że ów „daszek” odebrał czołgowi jeden z podstawowych atutów – możliwość prowadzenia ognia dookólnego. Zakres ruchu zwieńczonej lufą wieży nie wygląda na większy niż 45-60 stopni, „nakrycie” zapewne również nie pozostawało obojętne dla przyrządów obserwacyjnych. No ale ktoś uznał, że cele czołgu znajdują się na wprost, a on sam ma jechać wyłącznie wprzód, atakować, od biedy ostrzeliwać się na wstecznym.
Co by się stało, gdyby wjechał na minę? Załoga miałaby problem z szybkim opuszczeniem wozu, co znacząco zwiększa ryzyko śmierci lub ran.
Lecz to nie miny są dla rosyjskich czołgistów największym zmartwieniem, a spadające z nieba drony (z analiz brytyjskich służb wynika, że w tym roku ¾ tanków rosjan zostało zniszczonych właśnie przy użyciu bezpilotników). Z którymi „daszek” – wedle założeń konstruktorów – powinien sobie poradzić.
Czy rzeczywiście by dał radę – tego się już nie dowiemy. „Żółwia”, w garażu (wraz z innymi maszynami), dopadła wczoraj ukraińska dalekonośna artyleria.
Do brzegu – możemy się z rosjan i ich desperackich improwizacji śmiać do woli; sam się często nabijam. Pamiętajmy jednak, że w tym, co robią, zwykle nie ma nic osobliwego, „typowo-ruskiego”. Żołnierz na polu bitwy zrobi wiele, by przetrwać – i jest to cecha uniwersalna. Różne jedynie mogą być rozmiary improwizacji, na co istotny wpływ ma zasobność danej armii. Biedni muszą kombinować bardziej.
—–
Dziękuję za lekturę! A gdybyście chcieli wesprzeć mnie w dalszym pisaniu, polecam się na dwa sposoby. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.
Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:
A gdybyście chcieli nabyć moją najnowszą książkę pt. „Zabić Ukrainę. Alfabet rosyjskiej agresji” z autografem, wystarczy kliknąć w ten link.
Nz. „Żółw”/fot. ZSU