Wczoraj zaskoczone media donosiły o tym, że miniona noc była pierwszą od bardzo dawna – niewykluczone, że od początku pełnoskalowej wojny – w trakcie której na ukraińskie miasta nie spadł żaden dron, żadna rakieta. Na froncie rzecz jasna walki trwały w najlepsze, ale zaplecze pozostało nietknięte.
Zastanawiałem się, o co chodzi i nawet przyszło mi do głowy, że to początek jakiejś pozytywnej zmiany. Zwłaszcza że trump zaczyna dostrzegać, że putin zwyczajnie go zwodzi – i w swoim stylu zapowiada działania odwetowe. W tym przypadku miałyby to być bolesne cała dla podmiotów państwowych, które kupują ropę w rosji. Pomysł w gruncie rzeczy niegłupi, potencjalnie dla Moskwy bolesny; Indie już rozglądają się za innymi niż rosja dostawcami, wszak bardzo zależy im na utrzymaniu dobrych relacji gospodarczych z USA.
No więc trump pogrzmiewa – i niechby z tego wyszedł jakiś konkret! – świat reaguje, może zatem zareagowała i rosja, łudziłem się przez jakiś czas.
Czar prysł dzisiejszej nocy, kiedy moskale uderzyli dronami w Charków. Na miasto spadło co najmniej 15 Szahidów, z porannych raportów wynikało, że rannych zostało osiem osób.
W odpowiedzi Ukraińcy posłali własne drony – na Taganrog, Rostów i Wołgograd.
I tak minęła kolejna noc niby-rozejmu.
A propos dronów – innych niż Szahidy i ukraińskie konstrukcje wysyłane na dalekie dystanse. Mowa o małych bezzałogowcach FPV, wykorzystywanych na pierwszej linii walk. Do rzeczy – w rosji wyciekły dane ministerstwa obrony, zebrane pośród rosyjskich lekarzy wojskowych. Wynika z nich, że ponad 75 proc. wszystkich obrażeń odniesionych przez rosyjskich żołnierzy podczas wojny okopowej, jest wynikiem ataków ukraińskich bezzałogowych statków powietrznych.
Kolejne 20 proc. rannych to ofiary ostrzału artyleryjskiego, a tylko 4 proc. pośród wszystkich poszkodowanych doznało urazów na skutek działania broni ręcznej.
Co więcej, z raportów rosyjskich medyków wynika, że drony wpłynęły również na czas ewakuacji rannych. Wydłużył się on trzykrotnie (w porównaniu z sytuacją z początku spec-operacji) – do 14,5 godzin.
W medycynie funkcjonuje pojęcie „złotej godziny”, w trakcie której poszkodowany powinien trafić do szpitala, aby otrzymać fachową pomoc. Jest to czas, w którym leczenie jest najskuteczniejsze w zapobieganiu nieodwracalnym uszkodzeniom i zwiększaniu szans na przeżycie. Każda kolejna minuta drastycznie zmniejsza szanse. Dość napisać, że w wyniku urazu wielonarządowego (a te bojowe zwykle mają taką postać) 30 proc. zgonów następuje w ciągu 2-3 godzin od wypadku. Zatem 14,5 godziny to wieczność – i tam też kończy znacząca większość rosyjskich rannych.
Trudno im współczuć, warto za to wyciągać wnioski. Najpierw jednak odrobina historycznego tła. Otóż według statystyk amerykańskich służb medycznych, w czasie II wojny światowej wojska lądowe armii USA operujące w Europie i w basenie Morza Śródziemnego, głównie narażone były na ogień artylerii. Aż 65 proc. wszystkich rannych stanowiły ofiary ostrzału artyleryjskiego.
W Ukrainie – gdzie w początkowych fazach konfliktu „bogiem wojny” również pozostawała artyleria – punkt ciężkości przesunął się na drony (nie znam danych ukraińskich, ale zapewne są podobne). A teraz do brzegu – bezzałogowce są lżejsze i tańsze niż klasyczna amunicja. Łatwiej je dostarczyć na pole bitwy. To istotna wskazówka dla podbicia efektywności wsparcia dla Ukrainy.
—–
Szanowni, by móc kontynuować swój ukraiński raport, potrzebuję Waszego wsparcia. Okresowo bywa z tym krucho, marzec był właśnie takim miesiącem. Pomożecie w kwietniu? Polecam uwadze przyciski poniżej i nisko się kłaniam wszystkim „Kawoszom” i Subskrybentom!
Tych, którzy wybierają opcję wsparcia „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.
Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:
To dzięki Wam powstają także moje książki!
A skoro o nich mowa – zapraszam Was do sklepu Patronite, gdzie możecie nabyć moje tytuły w wersji z autografem i pozdrowieniami. Pełną ofertę znajdziecie pod tym linkiem.
Nz. Śmiercionośna ptaszyna, źródło rosyjskich problemów. Zdjęcie ilustracyjne/fot. SzG ZSU
Na wstępie odrobina optymizmu – sytuacja w rejonie Pokrowska, będąca papierkiem lakmusowym ogólnej kondycji obu armii na froncie, uległa drastycznemu pogorszeniu, patrząc z perspektywy rosjan. Ukraińcy zaszachowali moskali dronami, skutecznie zabezpieczając prace bezzałogowców środkami WRE (walki radiowo-elektronicznej). Masowe uderzenia sparaliżowały nie tylko nacierające oddziały, ale i logistykę; strumień dostaw amunicji, jedzenia i wody jest symboliczny. „Wykończą naszych!”, alarmują rosyjscy mil-blogerzy.
I błagają o szybkie, masowe użycie KAB-ów, ale z tym może być problem. Mamy bowiem coraz więcej informacji o tym, że w strefie przyfrontowej zaczęły operować ukraińskie F-16 (dotąd skupiające się na ochronie miast przed pociskami manewrującymi i dronami). To poważne wyzwanie dla rosyjskich pilotów, mnożące ryzyko zestrzelenia – radar i rakiety „efa” to nie przelewki. Zdaje się, że strach wziął u moskali górę, bo jak na razie postulowanego „kabowania” nie ma. Lecą za to szybujące bomby w drugą stronę – amerykańskie, zrzucane przez F-16. Jest w tym jakiś element dziejowej sprawiedliwości, czyż nie?
—–
Równie obiecująca jest ofensywa powietrzna, wymierzona w infrastrukturę krytyczną rosji, przede wszystkim w rafinerie. W styczniu br. ukraińskie drony uderzyły w rosyjskie zakłady siedem razy. Na celownik wzięto rafinerie w Tatarstanie (11 stycznia), w obwodzie saratowskim (14 stycznia), riazańskim (24 i 26 stycznia), niżnonowogrodzkim (29 stycznia zaatakowano tam dwie przetwórnie) oraz w wołgogradzkim (31 stycznia). W tym miesiącu odnotowano już sześć nalotów, ostatni dziś w nocy (celem była rafineria w Ilskij). 11 lutego porażono obiekt w Saratowie, mieście położonym w południowo-wschodniej części rosji, w regionie graniczącym z Kazachstanem (a więc setki kilometrów od Ukrainy). „Saratowska rafineria ropy to jeden z kluczowych obiektów (…). Jej zdolność przerobowa sięga 7 mln ton ropy rocznie. Zakład odgrywa istotną rolę w zaopatrywaniu armii rosji w paliwo”, napisał na Telegramie szef ukraińskiego Centrum Przeciwdziałania Dezinformacji Andrij Kowałenko.
Cytuję ten wpis, bo dobrze ilustruje ukraińskie intencje. Różne od tego, co robią rosjanie, którzy także atakują infrastrukturę krytyczną. Ale ich celem są ukraińskie obiekty energetyczne – elektrownie i sieci przesyłowe – a bezpośrednią ofiarą ludność cywilna, pozbawiona regularnych dostaw wody, prądu i ogrzewania. Siły Zbrojne Ukrainy (ZSU) dążą tymczasem do „wysuszenia” rosyjskiej armii oraz do zmniejszenia przychodów z eksportu kopalin i pochodnych, które Moskwa wykorzystuje do finansowania wojny. Oczywiście, rosyjskie wojsko będzie ostatnim podmiotem, które dotknie ewentualny kryzys i potrzeba racjonowania paliw i smarów – najpierw zmierzą się z tym zwykli rosjanie. To uciążliwość, ale dalece mniejsza niż humanitarny kryzys, na skraju którego, zimą, postawili Ukraińców agresorzy.
Rafinerie to wąskie gardło rosyjskiej gospodarki – przez ostatnie dwie dekady poczyniono w nich wiele inwestycji w oparciu o zachodnie technologie. Przy poważnych awariach i uszkodzeniach, w realiach reżimu sankcyjnego, przywrócenie ich pełnej sprawności to nie lada wyzwanie. Z czego Ukraińcy doskonale zdają sobie sprawę, stąd ich konsekwencja (o czym więcej piszę w zalinkowanym tekście dla „Polski Zbrojnej”).
—–
Zostawmy działania militarne i skupmy się na polityce.
Świat jakby przyśpieszył, obierając kurs ku niezbyt przyjemnej destynacji – takie wrażenie można odnieść, analizując medialny dyskurs z ostatnich kilku dni. Wynika z niego, że USA dogadują się z rosją – za plecami Ukrainy, ignorując też europejskich sojuszników. „Jałta i Monachium 2.0”, „Ukraina jest stracona”, wieszczy mnóstwo komentatorów. W mojej ocenie mocno na wyrost, ale powszechność obaw – że Donald Trump „zabierze zabawki” – pozostaje faktem.
Dlaczego na wyrost? Bo na razie nie wydarzyło się nic, co kazałoby uznać, że Stany odpuszczają sobie Ukrainę. Wypowiedź sekretarza obrony Pete’a Hegsetha – o tym, że Ukraińcy nie odzyskają utraconych ziem i nie mogą liczyć na członkostwo w NATO – choć brutalna, była oparta o realną ocenę sytuacji. Znanej powszechnie od kilkunastu miesięcy. Po klęsce ofensywy na Zaporożu jasnym jest, że wyrzucenie rosjan z okupowanych terenów – w większej skali – to zadanie ponad możliwości ukraińskich sił zbrojnych (ZSU). Wiemy też, że w Sojuszu nie ma powszechnej zgody na członkostwo Ukrainy – a NATO oparte jest o mechanizm kolektywnego podejmowania decyzji. Z Turcją, Słowacją i Węgrami na pokładzie i bez obstrukcji Trumpa natowska Ukraina to mrzonka. A są jeszcze kwestie formalno-prawne – wymóg uregulowanego statusu granic.
Oczywiście, mamy też wypowiedzi amerykańskich decydentów o tym, że USA nie dadzą Ukrainie gwarancji bezpieczeństwa. Mamy mizdrzenie się do putina samego Trumpa, mamy połajanki wobec Europy, autorstwa wiceprezydenta J.D. Vance’a. Ale mamy też jego wywiad dla „The Wall Street Journal”, z którego wynika wprost, że Stany nałożą na rosję dodatkowe sankcje ekonomiczne i podejmą działania militarne (włącznie z wysłaniem wojsk nad Dniepr), jeśli putin nie zgodzi się na porozumienie pokojowe. „Nam zależy na tym, by Ukraina była suwerenna”, czytamy w WSJ.
Nie wiem, czy amerykański wielogłos to dowód na świadomą strategię – gry w dobrego i złego policjanta (jeden rosję obłaskawia, drugi wali ją w pysk) – czy raczej przejaw totalnego chaosu, panującego w amerykańskiej administracji, gdzie „każdy sobie rzepkę skrobie”, a i tak ostateczną decyzję podejmie nieprzewidywalny Trump. Rzecz jasna chcę wierzyć, że mowa o kiju i marchewce, lecz uczciwość intelektualna nakazuje przyjąć ten gorszy scenariusz i jego konsekwencje.
Załóżmy więc, że wylewający się od kilku dni lament jest uzasadniony – że Waszyngton i Moskwa coś tam sobie za plecami innych ustalą. No i co?, pytam tonem mocno prowokującym. Irytuje mnie bowiem ten element publicznej debaty, który kompletnie pomija podmiotowość Ukrainy i jej europejskich sojuszników (tych pozaeuropejskich, innych niż Ameryka, też). Wiara w to, że Kijów posłusznie zaakceptuje skrajnie niekorzystne dla siebie warunki, jest tyleż naiwna, co obraźliwa w stosunku do Ukraińców – którzy od trzech lat, dzień po dniu, udowadniają, że w kaszę sobie pluć nie pozwolą. A Europa? Można by wiele napisać o jej słabościach, niezdecydowaniu, zmarnowanych szansach, lecz nawet bazowo niskie oczekiwania nie zmienią faktu, że nikt na poważnie o porzuceniu Ukrainy nie myśli – o czym więcej w kolejnym wpisie.
PS. Wbrew retoryce Trumpa, to Europa – jako Unia i pojedyncze kraje – ponosi większość kosztów wspierania Kijowa (trzy piąte wszystkich dotychczasowych nakładów). Trzeba na to 80 mld euro rocznie (to całościowy koszt, Ukraińcy samodzielnie wkładają do „koszyka” około 20 mld). Dużo, a zarazem niewiele, wziąwszy pod uwagę zsumowany kilkunastobilionowy budżet członków UE i Wielkiej Brytanii.
—–
Szanowni, jak wielokrotnie podkreślam, moje publicystyczne i reporterskie zaangażowanie w konflikt na Wschodzie w istotnej mierze możliwe jest dzięki Wam i Waszemu wsparciu. Pomożecie w dalszym tworzeniu kolejnych treści?
Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.
Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:
Podziękowania należą się również moim najhojniejszym „kawoszom” z ostatniego tygodnia: Maciejowi Sijce i Kasi Byłów.
To dzięki Wam powstają także moje książki!
A skoro o nich mowa… – w sklepie na Patronite pojawiły się kolejne książki – powieści, które napisałem i wydałem „w czasach afgańskich”, reportaż z tamtego okresu oraz książka political/war fiction, dziejąca się w realiach pandemii i rosyjskiej agresji militarnej na Polskę. Polecam lektury – by je nabyć, przejdźcie na stronę pod tym linkiem.
Nz. Ukraiński F-16 z podwieszonymi (m.in.) bombami szybującymi GBU-39 SDB I/fot. ZSU
„Mamy prawie 50 tys. żołnierzy z doświadczeniem bojowym”, podkreślał pewien pułkownik, wykładowca ówczesnej Akademii Obrony Narodowej. „To połowa armii”, mówił, wyraźnie zadowolony. „Znakomity kapitał na przyszłość”, dodał. Zakwestionowałem jego optymizm, chyba nazbyt grubiańsko; w każdym razie rozstaliśmy się w niezgodzie. Lecz mowa o człowieku, który miał dość intelektualnej uczciwości, by po czasie przyznać: „Masz rację”. „Doświadczenie z Iraku i Afganistanu na niewiele się zda w Europie”, usłyszałem, tym razem już przez telefon.
Był rok 2012, armię rzeczywiście mieliśmy ostrzelaną. I doświadczoną w realizacji zadań w ramach wielonarodowego kontyngentu; tyle wygrać. Ale istota tego treningu sprawdzała się do udziału w konflikcie asymetrycznym, antypartyzanckim – a więc o względnie niskiej intensywności – w dodatku prowadzonym w bardzo specyficznych warunkach geograficznych. Nie do powtórzenia w Europie, w konfrontacji z przeciwnikiem takim jak rosja.
Wojna, która wybuchła na wschodzie Ukrainy dwa lata później, w pełni to potwierdziła.
Po co o tym piszę? Ano mamy wysyp opinii, wedle których „już za chwileczkę, już za momencik”, armia rosyjska uderzy na Europę. No więc pytam, czym? Prymitywnie przerobionymi moskwiczami i ładami, wózkami golfowymi? Stadem pędzonych „wpieriod!” kalek? Oczywiście, celowo uwypuklam rosyjskie słabości – są w wojsku putina przyzwoicie wyekwipowane komponenty – ale co do zasady, siły zbrojne federacji pozostają cieniem samych siebie sprzed trzech lat. Liczniejszą, ale dramatycznie niedoposażoną strukturą, która na odzyskanie potencjału sprzed 24 lutego 2022 roku potrzebuje co najmniej 10 lat. Cudów nie ma, sowieckie zapasy „wyszły”, a przemysł – wbrew propagandowym twierdzeniom – nie jest w stanie produkować wielkich mas uzbrojenia.
Odrębną kwestią pozostaje jego jakość – dotychczasowa okazała się niewystarczająca nawet do pokonania Ukrainy. Zatem w ciągu tej dekady należałoby – patrząc z perspektywy Moskwy – wymyślić i wdrożyć coś „ekstra”. Powodzenia, zwłaszcza w realiach sankcji i zdychającej gospodarki.
„No ale doświadczenie!”, mógłby rzec ktoś. Jakie? Z ponad miliona posłanych na wojnę z Ukrainą żołnierzy prawie połowa nie żyje bądź została trwale okaleczona. Czym jest kunszt pozostałych? To pytanie, o sposób, w jaki rosjanie wyszarpali Ukrainie kilkanaście procent jej terytorium. Rajdami z początków pełnoskalowej wojny, nieco późniejszym „walcem artyleryjskim” i „mięsnymi szturmami”, które dramatycznie nasiliły się w drugim i trzecim roku inwazji. To jest istota doświadczenia bojowego rosyjskich żołnierzy i ich dowódców.
Czy da się je wykorzystać w wojnie z armiami natowskimi? A niby jak przy miażdżącej przewadze w powietrzu (sama Europa „zjada” tu rosję, nie tyle liczbą, co jakością)?
„W powietrzu latają też drony!”, stwierdziłby ów ktoś. No latają, ale w całej tej opowieści o bezpilotowcach zapominamy, że to bieda-broń, narzędzie kompensacyjne, używane z braku innych środków. Przede wszystkim klasycznego lotnictwa oraz dalekonośnej, precyzyjnej artylerii; obie strony konfliktu na Wschodzie mają w tych zakresach istotne braki (fizyczne bądź kompetencyjne). Wojna z innym przeciwnikiem – dysponującym silnym lotnictwem i artylerią o lepszej donośności i celności – nie wyglądałaby tak, jak zmagania na Donbasie czy Zaporożu. Najogólniej rzecz ujmując, rosjanie nie byliby w stanie podejść tak blisko, strefa kontaktu byłaby znacznie rozleglejsza, najpewniej w ogóle nie byłoby linii frontu. Większość dronów okazałby się nieprzydatna, większość rosjan zginęłaby na skutek „wybombardowania”.
Oczywiście, determinacja i ostrzelanie (rozumiane nie jako kompetencja w posługiwaniu się bronią, ale nawyk funkcjonowania w realiach zagrożenia), to byłyby rosyjskie atuty. Tyle że bez technologii dalece niewystarczające. Pamiętajmy o tym proszę, nim zanurzymy się w ponury nastrój.
PS. Nie, Ukraina nie jest stracona. Ostatnie wypowiedzi amerykańskich polityków niczego nie przesądzają. Jutro i pojutrze, po spotkaniu w Monachium, będziemy wiedzieć więcej. Dziś mam „dzień świra”, ale będę trzymał rękę na pulsie. Dodam tylko, bo warto, że putinowska machina wojenna na lądzie ewidentnie dostała zadyszki; rosjanie stanęli, Ukraińcy lokalnie kontratakują, często z powodzeniem. Takie są fakty, a nie zmarkotniałe spekulacje.
—–
Szanowni, jak wielokrotnie podkreślam, moje publicystyczne i reporterskie zaangażowanie w konflikt na Wschodzie w istotnej mierze możliwe jest dzięki Wam i Waszemu wsparciu. Pomożecie w dalszym tworzeniu kolejnych treści?
Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.
Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:
To dzięki Wam powstają także moje książki!
A skoro o nich mowa… – w sklepie na Patronite pojawiły się kolejne książki – powieści, które napisałem i wydałem „w czasach afgańskich”, reportaż z tamtego okresu oraz książka political/war fiction, dziejąca się w realiach pandemii i rosyjskiej agresji militarnej na Polskę. Polecam lektury – by je nabyć, przejdźcie na stronę pod tym linkiem.
W latach 2008-2010 dwie trzecie spośród poległych zachodnich żołnierzy stacjonujących w Afganistanie padło ofiarą min-pułapek, określanych mianem IED (ang. Improvised Explosive Device). „Ajdiki” – jak nazywali je Polacy – stały się największą zmorą koalicjantów, a ich wyszukiwanie i niszczenie – jednym z głównych zadań ISAF (ang. International Security Assistance Force).
To w takich okolicznościach pod Hindukusz trafiły zestawy RCP (ang. Route Clearance Patrol) – każdy składający się z kilku pojazdów wyposażonych w sprzęt pozwalający wykryć i zneutralizować ukryty nawet kilka metrów pod ziemią ładunek. Tyle że RCP cudów nie czyniły. Zdarzało się, że georadar przeoczył bombę. Dlatego nawet sprawdzona droga nie dawała całkowitej gwarancji bezpieczeństwa. Ba, samo „ar-si-pi” wymagało wsparcia – pojazdy zestawów też wylatywały w powietrze.
Niedoskonałość technologii starali się niwelować saperzy – gdy patrol wjeżdżał w rejon wzmożonej aktywności „kopaczy”, to oczy i doświadczenie żołnierzy tej specjalności decydowały o życiu i śmierci pozostałych. Wyposażeni w ręczne wykrywacze i noże saperzy opuszczali wozy, sprawdzając przepusty pod jezdniami – gdzie najprościej było ukryć IED. A ponieważ szukali też odciągów – drutów łączących „ajdiki” z zapalnikami – o ich robocie mówiło się „chodzenie na wąsach”.
„Na wąsach” chodzili nie tylko saperzy (choć to oni zawsze oceniali znaleziska). Robotę wykonywali także zwykli piechurzy – im było ich więcej, tym lepiej. Szersza tyraliera pozwalała szukać odciągów również z dala od drogi. Zwykle zaś było tak, że im dalej od jezdni, tym gorzej „tamci” maskowali kable.
A słowo „kabel” nie najlepiej oddawało istotę rzeczy – odciągi to cieniusieńkie przewody; trzeba było naprawdę się wysilić, by je dostrzec. Z boku trochę przypominało to grzybobranie. Trochę, wszak grzybiarz co najwyżej wdepnie w ludzką czy zwierzęcą „minę” a tam… Cóż, rebelianci szybko zorientowali się, że „wąsiarze” krzyżują im szyki. Zaczęli więc na nich polować. Ostrzeliwując z broni ręcznej i upychając przy drogach miny-naciskówki. Zakopywane na chybił trafił, w miejscach, przez które – zakładano – przejdą zachodni żołnierze. A nuż któryś wdepnie.
Niestety, zdarzali się pechowcy…
—–
Powyższe notatki sporządziłem kilkanaście lat temu, po którychś ze swoich „wąsów”. Dlaczego do nich wracam? Ano historia lubi się powtarzać.
Kable nie były najszczęśliwszym rozwiązaniem dla afgańskich rebeliantów – fizycznie łączyły ładunek z osobą, która miała go zdetonować (lub z miejscem, gdzie taki operator miał wykonać zadanie). A to co najmniej potencjale kłopoty, choć po prawdzie, żołnierze ISAF z rzadka „szli po nitce do kłębka”. No ale ryzyko istniało, istniał też łatwy sposób, by go uniknąć – detonacja z wykorzystaniem sygnału radiowego czy sygnału GSM. Odpalane w tej sposób „ajdiki” przez jakiś czas „królowały” na afgańskim froncie, ale – akcja rodzi reakcję. Zachodnie wozy zaczęto wyposażać w zagłuszarki, tworzące „parasol” czy jak kto woli „bąbel antydostępowy”, chroniący pojazd i najbliższą okolicę. Skuteczność zagłuszania sygnałów bywała różna, ochrona wymagała ciągłych zmian w obrębie kolejnych częstotliwości, co do zasady jednak talibom trudno było się przebić. Chcieli więc czy nie, musieli wrócić do „tradycyjnego” kabla (i detonacji wywoływanej impulsem elektrycznym).
No to gdzie ta powtórka z historii? Już wyjaśniam.
Drony FPV od dawna są zmorą obu stron rosyjsko-ukraińskiego konfliktu. Początkowo służyły tylko do obserwacji, ale szybko zaczęto je dostosowywać do przenoszenia ładunków wybuchowych. Dziś obie armie używają tysięcy dronów dziennie i choć ich skuteczność procentowo nie jest wysoka – do celów dolatuje raptem kilka na sto aparatów – „w kupie siła”. I w precyzji, wszak dronem można razić pojedynczego człowieka; decydują o tym cechy motoryczne urządzeń oraz fakt, że da się nimi sterować w czasie rzeczywistym. Łatwo sterować – mimo zdalnego trybu pracy – gdyż mówimy o broni wyposażonej w kamerę.
Minusy? Działa toto w oparciu o sygnał GPS, a ten da się zakłócać. Co obie strony konsekwentnie próbują robić (stąd, m.in. tak niski odsetek „dolatujących” dronów).
Remedium? Światłowód, rzecz nieco inna niż ta służąca do odpalania „ajdików”, ale jednak kabel. Przewód, jak zwał, tak zwał (wiem, że fachowcy mnie za tę nonszalancję zjedzą, ale to nie jest specjalistyczny periodyk).
Jako pierwsi „drony na sznurku” zaczęli używać rosjanie – najwcześniejsze sprawdzone doniesienia pochodzą sprzed kilku miesięcy. Sterowane przy pomocy światłowodu urządzenia ze znacznie większą swobodą wlatywały i wlatują nad ukraińską „zerówkę” (linię frontu”) i jej bezpośrednie zaplecze. Kabel implikuje problemy – dron „na sznurku” może o coś zawadzić, zaplątać się i w efekcie też nie dolecieć do celu – ale nie sposób go zakłócić (zakłócić transmisję danych umożliwiających sterowanie).
Co oczywiste, Ukraińcy również sięgnęli po to rozwiązanie. A dziś czytam o dronie wyposażonym w szpulę, z której można rozwinąć… 40 km przewodu. Widziałem zdjęcia aparatu wyposażonego w dodatkowe silniczki (szpula swoje waży), ale nie jestem w stanie ocenić, czy to rzeczywiście działa. Dotychczasowy zasięg maszyn „na kablu” był znacznie niższy (poniżej 10 km), mielibyśmy zatem do czynienia z wielkim przeskokiem.
Na razie dla jednej ze stron, ale przecież druga nie śpi.
40 czy „tylko” 10 km, jedno jest pewne – aparaty sterowane światłowodem znów podbijają stawkę. Pewnie znajdzie się technologia/technika odpowiadająca „chodzeniu na wąsach”. Jaka? Nie mam pojęcia; może drony z nożyczkami?
—–
Na dziś to tyle, dziękuję za lekturę! Jutro spędzam czas w drodze, ale wrócę tu w piątek.
Szanowni, jak wielokrotnie podkreślam, moje publicystyczne i reporterskie zaangażowanie w konflikt na Wschodzie w istotnej mierze możliwe jest dzięki Wam i Waszemu wsparciu. Pomożecie w dalszym tworzeniu kolejnych treści?
Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.
Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:
To dzięki Wam powstają także moje książki!
Osoby zainteresowane nabyciem mojej ostatniej pt.: „Zabić Ukrainę. Alfabet rosyjskiej agresji”, w wersji z autografem, oraz kilku innych wcześniejszych pozycji (również z bonusem), zapraszam tu.
Nz. Strzelanie z wyrzutni przeciwpancernej Fagot, ostatnie, jakie było udziałem żołnierzy 6 Brygady Powietrznodesantowej (odbyło się w 2010 roku i miało na celu zużycie zapasu amunicji do tego już wówczas archaicznego systemu). Dlaczego zamieszczam akurat takie zdjęcie? Ano co jakiś czas przypominam sobie, jak zasobne jest moje osobiste archiwum, ile w nim fajnych fotografii, którymi warto się podzielić. W tym przypadku idzie też o podstawowe podobieństwo do narzędzi opisanych w tekście. Układ kierowania pociskami Fagotów – co nie jest niczym nadzwyczajnym w przypadku wyrzutni ppk – także korzystał z przewodowego przesyłania sygnałów. Przy tej rozdzielczości zdjęcia nie zobaczycie „nitki”, ale ja ją widziałem, słowo!
Widziałem też, kilka strzałów później, jak jedna z rakiet – miast polecieć do przodu – pomknęła ku górze. „Zwariowała”. Nie mam tego na zdjęciu, bo zabrakło mi refleksu, a pewnie też i zimnej krwi, wszak przekonany, że pionowy lot skończy się powrotem w okolice miejsca startu, dałem nogę (nie że tylko ja…). Szczęśliwie pocisk się „rozmyślił” i wrócił do poziomej orientacji, ale – jak mawia klasyk – śmiechu było przy tym co niemiara. To już jednak zupełnie inna historia…/fot. własne
Schrony z betonowych prefabrykatów pojawiły się w Chersoniu niedługo po wyzwoleniu, zimą 2023 roku, gdy było już jasne, że rosjanie zamierzają terroryzować miasto selektywnym ostrzałem artyleryjskim. Stoją zwykle przy przystankach autobusowych, dobrze zabezpieczają przed odłamkami, powinny przetrwać bezpośrednie trafienie granatem moździerzowym. Ale w konfrontacji z pociskiem artyleryjskim kalibru 152 mm nie mają (i nie dają) większych szans.
Kilka tygodni temu przekonała się o tym ekipa Novej Poczty. Gdy w pobliżu doszło do pierwszej eksplozji, jeden z kurierów wbiegł do ukrycia, inny między budynki. Kolejny pocisk uderzył w schron i zabił znajdującego się w środku mężczyznę. Ten, który był na zewnątrz, odniósł niezagrażające życiu rany. Ot, brutalny psikus losu w chersońskim wydaniu…
—–
– Sytuacja w mieście jest stabilnie niestabilna – usłyszałem z ust Antona Jefanowa, jednego z zastępców szefa chersońskiej administracji wojskowej. W trakcie naszej rozmowy, jak na zawołanie, zgasło światło. Dziesięć godzin wcześniej (nad ranem 28 listopada) rosjanie wyprowadzili kolejne uderzenie w ukraińską energetykę. Kilkanaście rakiet przedarło się przez zaporę obrony przeciwlotniczej i trafiło w cele, w wyniku czego blackout objął prawie całą Ukrainę. W Chersoniu, jak we wszystkich miejscowościach w kraju, odpalono generatory. „Nasz” – w biurze lokalnej organizacji pomocowej – pracował póki nie skończyło się paliwo. – Jutro powinno być już znacznie lepiej – Jefanów miał na myśli przywrócenie stałego dostępu do energii. Wybiegając w przyszłość (wszak piszę ten tekst kilka dni później) – nie, to przewidywanie się nie sprawdziło. Ukraina wychodziła z ciemności powoli, jeszcze dwie pełne doby po ataku większość terytorium pozbawiona była prądu (a więc także ciepłej wody i ogrzewania), a szczątkowe zasilanie zapewniały paliwożerne agregaty.
Anton Jefanow/fot. własne
Brak prądu nie przeszkodził nam w rozmowie, która z konieczności odbywała się poza siedzibą lokalnych władz. Obwodowi i miejscy urzędnicy już dawno opuścili formalne siedziby i zeszli do zaimprowizowanych biur w podziemiach, rozrzuconych po różnych częściach miasta. Latem zeszłego roku odwiedziłem Jefanowa w jednym z takich obiektów, obecnie nie było to możliwe. Miejscowa administracja to dla rosjan prawilny cel, jeden z ulokowanych w piwnicznym schronie urzędów udało im się zniszczyć. W efekcie Ukraińcy rozproszyli urzędników, nadając biurom jeszcze bardziej konspiracyjny charakter; nie da się do nich wejść z ulicy, sprawy załatwiane są on-line, na telefon, a gdy trzeba fizycznego kontaktu to urząd przychodzi do obywatela.
—–
Taka metodyka pracy wynika rzecz jasna z ryzyka, jakie niesie bliska obecność rosjan. Każdego dnia na miasto spada od pięćdziesięciu do nawet dwustu pocisków – armatnich, moździerzowych oraz rakiet Grad – rosjanie zwykle nie celują, co sprawia, że zagrożony jest cały Chersoń (choć oczywiście te jego części najbliżej rosyjskich pozycji za Dnieprem bardziej). Władze apelują więc do mieszkańców, by nie wychodzili z domów bez wyraźnej potrzeby, ile mogą, tyle załatwiają za ludzi miejskie służby.
W tym miejscu pozwolę sobie na gorzką refleksję – latem zeszłego roku towarzyszyłem ekipie Polskiego Centrum Pomocy Międzynarodowej (PCPM), która przywiozła do Chersonia m.in. kilkanaście rowerów elektrycznych. Pomysł był taki, by przekazać je pracownicom socjalnym, opiekującym się starszymi, schorowanymi i leżącymi osobami. Rower dawał większą mobilność, znosił konieczność dźwigania pakietów z chemią gospodarczą i środkami higieny, pozwalał też szybciej wydostać się z zagrożonego ostrzałem rejonu. Niestety, „elektryków” nie da się obecnie używać i wcale nie chodzi o problemy z zasilaniem. Stało się to po prostu zbyt niebezpieczne. Odkryty obiekt w ruchu poruszający się relatywnie niedużą prędkością to „duża pokusa” dla rosyjskich droniarzy. Bandytów, którzy dziś mają największy udział w terroryzowaniu Chersonia.
—–
Zostawmy na moment miasto i przenieśmy się do Donbasu. Na froncie rosyjscy operatorzy dronów żyją dwa-trzy dni; kilka-kilkanaście razy krócej niż ich koledzy z innych specjalności. Droniarze to kluczowy cel dla swoich odpowiedników po drugiej stronie, dla ukraińskiej artylerii oraz specjalsów. Ta sama zaciekłość cechuje rosjan – ukraińscy spece od bezpilotników też nie mają łatwego życia. Elementem wojennego abecadła jest eliminacja najgroźniejszych spośród przeciwników, stąd tak ułożone priorytety. W takich okolicznościach kluczowa staje się efektywność pojedynczego operatora – doprowadzenie do sytuacji, by wykonał jak najwięcej misji. Skutecznie poraził maksymalną liczbę celów zanim sam zostanie porażony. Co dramatycznie podnosi znaczenie treningu przed wysłaniem na front.
I tak wracamy do Chersonia.
– Oni na nas ćwiczą – Jefanow uśmiechał się smutno, wypowiadając to zdanie. – Dziennie spada na miasto trzydzieści-czterdzieści dronów, atakowane są auta, grupki osób, pojedynczy przechodnie.
„Dronowanie” cywilów zaczęło się latem tego roku, jesienią uchodzi już za miejscową normę. Mieszkańcy mówią o „chersońskim safari”, tak nazywając swoje codzienne życie poza domem – drogę do pracy, na zakupy czy zwykłe wyjście „na fajka”. Opuszczając mieszkania, wychodząc na zewnątrz, stają się zwierzyną, na którą polują rosyjscy droniarze.
—–
Czy da się temu zaradzić? Wojskowe pojazdy widoczne na ulicach wyposażono w zagłuszarki; ich charakterystyczne anteny da się dojrzeć na dachach i pakach. Podobne rozwiązania stosuje się do ochrony cywilów – po mieście, w godzinach największego ruchu, w najbardziej uczęszczanych rejonach (owo „naj” ma tu wybitnie relatywny charakter…) poruszają się mobilne zagłuszarki. Odpowiednio wyposażone wozy krążą także w miejscach, gdzie znajdują się na poły konspiracyjne urzędy. Tworzony przez nie „bąbel” nie obejmuje dużego obszaru (o szczegółach nie mogę pisać) – ten byłby większy, gdyby anteny udało się umieścić na większej wysokości. Na przykład na wieżowcach, co w Chersoniu już testowano i od czego musiano odejść.
– Kolaboranci pomagali rosjanom zlokalizować nadajniki, które następnie niszczyła artyleria – wyjaśniał Jefanów. – A robiono to „po rosyjsku”, pokrywając ogniem z armat cały okoliczny kwartał, by mieć większą pewność, że cel został zniszczony. Zamiast się zmniejszać, ryzyko dla mieszkańców wzrastało, dlatego zrezygnowaliśmy ze stałych stacji zagłuszania na rzecz rozwiązań mobilnych. I one mają ograniczenia, bo rosjanie ciągle zmieniają częstotliwości, na których operują ich maszyny, okresowo zatem nie możemy ich oślepiać.
Są też inne patenty. Jedna z firm oferuje „wykrywacz dronów” – urządzenie wielkości krótkofalówki, które wydaje sygnał dźwiękowy, gdy namierzy przelatującego czy wiszącego w pobliżu bezpilotnika.
– Dobra rzecz – komentował Ołeksander, miejscowy wolontariusz. – Ale kosztuje tysiąc siedemset dolarów. Dużo za dużo jak dla mieszkańców Chersonia. A jeśli ktoś ma takie pieniądze, to stać go też, by w ogóle z miasta wyjechać – i wykrywacz mu niepotrzebny.
Uśmiechnąłem się smutno na dźwięk tych słów. W Chersoniu żyje około 90 tys. ludzi, trzy razy mniej niż przed wojną. Zaledwie sześć tysięcy z nich to dzieci i młodzież, dominują osoby w starszym i podeszłym wieku. Większość młodszych, którzy mieli gdzie i za co wyjechać, już dawno to zrobiła; trudno żyć w tak sterroryzowanym mieście. Poza tymi, którzy nie mieliby gdzie się podziać (lub tak postrzegają perspektywę migracji), na miejscu trwają tacy mieszkańcy jak Anton i Sasza – społecznicy/misjonarze; twardziele gotowi zostać tak długo, jak długo trzeba będzie komuś pomagać.
Pojechałem do Chersonia jako współpracownik PCPM – fundacja realizuje kilka projektów, jeden z nich to remont miejscowego szpitala. Budynku, który swego czasu uszkodziła rosyjska artyleria. Prace są na ukończeniu, niebawem dawny oddział położniczy zmieni się w geriatryczny i przyjmie pierwszych pacjentów. Tam, gdzie kiedyś przychodziły na świat dzieci, teraz będą leczeni staruszkowie. Młode matki wciąż w Chersoniu są, ale konwersja dawnej porodówki doskonale oddaje rzeczywistość gasnącego miasta…
Remontowany przez PCPM szpital. Na zdjęciu w telefonie widać fragment budynku tuż po trafieniu przez rosyjski pocisk; wówczas sił i środków starczyło na prowizoryczne zabezpieczenie/fot. własne
—–
Na dziś to tyle. Dziękuję za lekturę i udostępnienia. Z wdzięcznością przyjmę „kawy” i subskrypcje, bo to dzięki nim możliwe jest moje pisanie, zwłaszcza to bezpośrednie z Ukrainy. Zainteresowanych wsparciem mojego raportu odsyłam poniżej.
Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.
Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:
Podziękowania należą się również moim najhojniejszym „kawoszom” z ostatnich dwóch tygodni: Tomaszowi Jakubowskiemu, Łukaszowi Podsiadle, Jackowi Roslonkowi oraz Tomaszowi Szewcowi i Grzegorzowi Lenzkowskiemu (za „wiadro kawy”!).
To dzięki Wam powstają także moje książki!
A skoro o nich mowa – osoby zainteresowane nabyciem najnowszej pt.: „Zabić Ukrainę. Alfabet rosyjskiej agresji”, w wersji z autografem, oraz kilku innych wcześniejszych pozycji (również z bonusem), zapraszam tu.
Nz. głównym: „Drony niosą zagrożenie”, billboard Państwowej Służby ds. Nadzwyczajnych (DSNS) w centrum Chersonia/fot. własne