Masa

Często słyszę pytanie o to, skąd we mnie wiara w ukraińskie zwycięstwo? Czy nie jest to przypadkiem hurraoptymizm, bo przecież „sam pan widzi, jak jest”.

Widzę, jak jest. Zerkam też w przeszłość i w oparciu o takie podstawy wywodzę swoje wnioski. Bieżącą sytuację znacie, z historii zaś jasno wynika, że rosyjskie/sowieckie zwycięstwa były efektem ilościowej przewagi. Zwykle miażdżącej. I towarzyszącego jej okrucieństwa wobec własnych żołnierzy, żołnierzy przeciwnika oraz ludności cywilnej, tak rodzimej, jak i wrogiej. To brutalna masa zmiażdżyła hitlerowskie Niemcy, masą pokonano w 1940 roku Finlandię. Rzeki czołgów wjechały w 1956 roku na Węgry, 12 lat później sterroryzowały Czechosłowację. W 1990 roku Związek Sowiecki miał w linii 55 tysięcy (!) tanków, a we łbach generalicji noszącej czerwone gwiazdy na mundurach nie było cienia złudzeń, że większość z nich spłonie w walce. Ale – kalkulowano – kilka, może kilkanaście tysięcy dojedzie do Kanału La Manche. „Ludzi u nas dużo”, mawiał Stalin, dezawuując alianckie wysiłki na Zachodzie. Dla dyktatora nie było problemu – poświęciłby życie jeszcze kilku milionów czerwonoarmistów, gdyby jednak nie otwarto drugiego frontu, a pokonanie Rzeszy wiązało się z koniecznością pójścia dalej za Wezerę i Ren.

Oczywiście, masy nie zawsze wystarczały. Liczna armia rosyjska z czasów I wojny i tak dostała wciry od Niemców. Bolszewicka nawała w 1920 roku wlała się aż pod Warszawę, ale ostatecznie popędzono ją daleko na wschód.

Gdy siły były bardziej wyrównane, rosjanom zdarzało się wygrać – wtedy jednak do głosu dochodził inny atut w postaci ogromnych przestrzeni i pogody, czego najdonioślejszym przykładem jest porażka kampanii napoleońskiej z 1812 roku. Gdy walka koncentrowała się na relatywnie małym obszarze – jak podczas wojny z Japonią w 1905 roku – kończyła się porażką. Trudno bowiem doszukiwać się w rosyjskiej/sowieckiej sztuce wojowania jakiegoś wyjątkowego kunsztu. Wiem, wiem, są tacy, których właśnie zjeżyłem. Obserwuję jednego takiego – niby dziennikarza, niby naukowca – co to przekonuje swoich czytelników do opinii o wyjątkowej rosyjskiej biegłości strategicznej, operacyjnej i taktycznej. Zimą dla przykładu opiewał sowieckiego marszałka Koniewa, którego rzekomo wybitny manewr z 1945 roku uratował przed zniszczeniem Kraków. Od kilkunastu lat mieszkam w Krakowie, dlatego o tym wspominam – my tu bowiem dobrze wiemy, czym ów manewr był. Wymysłem komunistycznej propagandy, nijak mającym się do rzeczywistości. Miasto przetrwało, bo Niemcy nie zamierzali go bronić, a za sprawą sowieckiego nieogaru udało im się z niego uciec. Ot i cały manewr.

Rzeczony piewca rosyjskiej myśli wojennej wchodzi teraz na wyżyny retorycznych zdolności, by wykazać, że to, co dzieje się w Ukrainie po rosyjskiej stronie, zasługuje na miano czegoś więcej niż bliadźkrieg. Znać w tym sznyt literatury propagandowej czasów komuny – a piszę to jako jej „dziecko”, wychowanek popularnej serii Tygrysów, zatem z pełnej autopsji. Radzieccy, których wynoszono na piedestały za wyzwolenie Polski spod hitlerowskiego jarzma, nic nie robili bez pomyślunku, gruntownego przygotowania, doskonałego rozpoznania i doskonałej anałoga-w-miru-niet broni w arsenale („najlepsze” czołgi II wojny T-34, „najlepsza” artyleria w postaci katiusz czy „najlepsze” szturmowce Ił-2; od podkreślania tej najlepszości puchły książki). Tylko skąd brały się te miliony zabitych krasnoarmiejców i dziesiątki tysięcy sztuk spalonego sprzętu?

Podczas bitwy kurskiej – uchodzącej za największe starcie pancerne w dziejach – w zmaganiach pod Prochorowką sowieci stracili kilkaset czołgów, Niemcy kilkanaście. Zmagania na łuku kurskim ostatecznie wygrała armia sowiecka, tak liczna, że hitlerowcy nie mieli szans przedrzeć się przez jej pozycje.

Gdy zaraz po wojnie jednostki Wojska Polskiego, tego ze Wschodu, przeniosły się do miejsc stałego stacjonowania, okazało się, że sprzęt, który trafił do oddziałów jeszcze podczas działań zbrojnych, nie wytrzymuje realiów czasu pokoju. Silniki stawały, lufy „kwitły”, spawy nie trzymały – czołgi, działa samobieżne czy samochody masowo się rozsypywały. Tak fatalnie zostały wykonane – na szybkości, byle były, w końcu i tak nie przewidziano dla nich (i dla załóg…) długiej żywotności. Liczyła się masa (podczas II wojny światowej z sowieckich fabryk wyjechało ponad 50 tysięcy czołgów T-34).

Wróćmy do teraźniejszości. O jakości rosyjskiego sprzętu napisałem już sporo – na potrzeby tego wpisu wystarczy stwierdzenie, że jest ona niska. Względnie niezłe typy broni – jak na przykład samoloty – tracą dużo swych atutów na skutek nieumiejętnego wykorzystania. Co przywodzi nas do kwestii jakości materiału ludzkiego, także jego kompetencji. Po pół roku widać jak na dłoni, że rosjanie nie potrafią w nowoczesną wojnę. Źle rozpoznali przeciwnika, nie mają trwałych zdolności do precyzyjnych uderzeń, nie są w stanie przeprowadzić kombinowanych (z jednoczesnym użyciem różnych komponentów sił zbrojnych) operacji wojskowych. Leży wyszkolenie taktyczne, bardziej niż kuleje medycyna pola walki. O terytorialnych sukcesach zadecydowały pierwsze momenty wojny, przy czym czynnik zaskoczenia wzmocniony został, a jakże, skoncentrowanym na kilku kierunkach masowym uderzeniem kolumn pancernych. Z kolei późniejsze – już bardzo mikre – zdobycze, to efekt artyleryjskiego walca. Potężnych ostrzałów, których natężenie było kilku-kilkunastokrotnie większe od możliwości artylerii obrońców. Zatem znów masa, tym razem latającego żelastwa.

Niemal wszystkie rosyjskie operacje, o których można by powiedzieć, że prezentowały coś więcej niż uderzenia brutalnej masy, skończyły się niepowodzeniem. Nieudany rajd wojsk powietrznodesantowych na lotnisko w Hostomelu najlepszym tego przykładem.

Dziś rosjanie stoją (na północy i w Donbasie), bądź się bronią (na południu). A będzie tylko gorzej, gdyż nie dysponują ilościową przewagą w ludziach. 200-tysięczny kontyngent okazał się za mały do pokonania Ukrainy, a sięgające 40 proc. straty kompensowane są wyjątkowo wolno i nieporadnie. Jeszcze w kwietniu Kreml zlecił sformowanie czterech korpusów (nazwa mocno na wyrost), po jednym w każdym okręgu wojskowym, które wysłano by na front. Szło jak po grudzie, skończyło się więc na jednym korpusie. Etatowo ma on liczyć 15 tys. ludzi, ale nawet tego pułapu nie udało się osiągnąć – w jednostce, która właśnie znajduje się w drodze do Ukrainy, służy niespełna 13 tys. żołnierzy. Teoretycznie 140-milionowa Rosja mogłaby zalać przeciwnika masą zmobilizowanych bojców. 200-milionowy ZSRR rzucił do walki podczas II wojny ponad 40 mln ludzi (13 mln poległo, 7 mln służyło w maju 1945 roku, reszta to jeńcy i ranni odesłani do domów). Stalin traktował żołnierzy jak bydło, racje poborowych nie miały znaczenia, sprzeciw wobec wcielenia każdorazowo spotykał się z brutalną reakcją. putin nie ma nawet połowy narzędzi opresji, jakimi dysponował jego idol. Stąd wabienie ochotników wysokimi pensjami, stąd lęk Kremla przed masową mobilizacją, która zapewne zakończyłaby się masową obstrukcją. Bo rosjanie za „rosyjską Ukrainę” umierać nie chcą.

Ale nawet gdyby chcieli i gdyby jakimś cudem putinowi udało się napełnić koszary ludźmi – w coś trzeba ich wyposażyć. Niesamowita skuteczność Ukraińców pozbawiła rosjan ogromnej części ich najlepszej broni. Teoretycznie wielkie zapasy okazują się pozornym bogactwem. Warunki przechowywania sprzętu, jego jakość degradująca się wraz z upływem czasu, powszechne złodziejstwo i korupcja sprawiają, że „nawis mobilizacyjny” w dużej mierze nie nadaje się do wykorzystania. Ewentualnie nadałby się, ale po wymagających czasu remontach i usprawnieniach.

Tak dochodzimy do kwestii możliwości przemysłu zbrojeniowego. Mało kto ma świadomość, że niemiecka produkcja zbrojeniowa osiągnęła swój szczyt w listopadzie 1944 roku – zaledwie na pół roku przed upadkiem III Rzeszy. W realiach niezwykle destrukcyjnej kampanii bombowej aliantów, potężnych braków surowcowych i kadrowych. A jednak Albert Speer dokonał cudu, a skoro jemu się udało, uda się też rosjanom. Ostatecznie „czym są sankcje wobec nalotów?”. Putin poczynił już przygotowania, można by rzec. W życie weszły odpowiednie rozporządzenia, przestawiające rosyjską gospodarkę na wojenne tory. I co z tego? Kilka lat temu w fabryce, która produkuje (trochę za mocne słowo, wiem…) czołgi T-14 Armata, na wiele miesięcy wstrzymano pracę części załogi, gdy wyszło na jaw, że dyrektor sprzedał za granicę suwnicę używaną w jednej z kluczowych hal. Sprzedał, by poprawić wynik finansowy. Dziś w tym samym przedsiębiorstwie nie pracuje 90 proc. nowoczesnych obrabiarek, bo są z Zachodu, nie są serwisowane, brakuje do nich części zamiennych, a software mówi „niet” przy próbach odpalenia. Praca na starych urządzeniach jest zaś skrajnie nieefektywna. Słabość „niemieckiej analogii” wynika choćby z faktu, że większość maszyn hitlerowskiej zbrojeniówki była w 1944 roku nowa, zaś rdzennie rosyjski park maszynowy pamięta czasu Sowietu.

A przecież to nie wszystko. Pisałem już wielokrotnie o zachodnich komponentach używanych w najlepszych rosyjskich rodzajach broni. Sankcje sprawiły, że rosjanie nie mają do nich dostępu – stąd na przykład desperackie w istocie sięganie po rakiety z lat 60. Jest ich zapewne sporo, ale i one się skończą.

I mógłbym tak dużo i długo, ale – sądzę – wystarczy. Nie ma masy i nie ma kunsztu, który mógłby jej brak skompensować. Jest bezwzględność wobec ukraińskich cywilów, lecz pozostaje – z perspektywy rosjan – kontrproduktywna, bo tylko nasila wolę oporu. Czas zaś nie działa na korzyść najeźdźców, bo armia obrońców – jakkolwiek ponosi dotkliwe straty – jednocześnie bardzo się zmienia. Idzie w jakość, której orki nigdy nie osiągną. I z braku której w końcu przegrają.

—–

A jeśli chcesz mnie wesprzeć w dalszym pisaniu, także książki:

Postaw mi kawę na buycoffee.to