Nowotwór

Byłem w Bejrucie kilka razy, zawsze czując się nieswojo w tamtejszym porcie lotniczym. Nie zrozumcie mnie źle, nie chodzi o jakieś przytłaczające poczucie fizycznego zagrożenia. Na pierwszy rzut oka wszystko wyglądało normalnie: personel nosił mundury, trzymano się procedur, lotnisko zorganizowano w typowy dla takich miejsc sposób. Ale wiedziałem – mówili o tym miejscowi – że Bejrut-Rafik Hariri to księstwo Hezbollahu, de facto wyjęte spod państwowej jurysdykcji. No więc osobliwie było „odprawiać się u terrorystów”.

No ale inna opcja nie wchodziła w grę – Hezbollah trzymał lotnisko. Czerpał z niego finansowe korzyści, wykorzystywał infrastrukturę do przechowywania broni i amunicji, miał również dostęp do informacji na temat przepływu ludności. Innymi słowy, rozsiadł się w strategicznym miejscu, a państwo i armia musiały ów fakt zaakceptować. Bo Hezbollah był zbyt silny, by się z nim rozprawić. Oplótł Liban mackami, będąc niczym rak, którego nie sposób zwalczyć bez narażenia zainfekowanego organizmu na śmierć.

Teraz ten nowotwór otrzymał sporą dawkę chemii. Być może nie przetrwa, ale skutki dotykają też ciało – bogu ducha winnych cywilnych Libańczyków. To największy dramat tej terapii…

Medyczna analogia nie ma posłużyć do usprawiedliwiania działań Izraelczyków. Żydzi nie są lekarzem-dobrodziejem; kierują się własnym interesem, który ma wiele wymiarów: od humanitarnego (zabezpieczenia własnej ludności) po czysto partykularny, związany z ratowaniem głów i posad przedstawicieli władz Izraela. Ale w tej opowieści – czy nam się to podoba czy nie – to Izraelczycy są tymi dobrymi (lepszymi, jak kto woli). Zło i rak to Hezbollah, który rozplenił się na upadłym libańskim państwie.

—–

Szukając źródeł tej upadłości musimy cofnąć się do lat 70. XX wieku. Najpierw jednak należy zwrócić uwagę na strukturę religijną Libanu. Kraj zamieszkują muzułmanie, chrześcijanie i druzowie. Napięcia między pierwszymi (dziś to blisko 60 proc. populacji) i drugimi (jedna trzecia społeczeństwa) sięgają czasów odleglejszych niż 50 lat wstecz, niemniej to w latach 70. nastąpiła krwawa kumulacja. To wówczas chrześcijańskie bojówki urządziły rzeź w obozach dla palestyńskich uchodźców, rządzonych przez Organizację Wyzwolenia Palestyny (OWP). Sprawców masakr – poza wrogością motywowaną religijnie – irytowała rosnąca eksterytorialność obozów, fakt, że zmieniły się w wylęgarnie działań i idei, które obiektywnie destabilizowały Liban. OWP nie tylko stała się państwem w państwie, ale też prowadziła z libańskiego terytorium zagraniczne kampanie terrorystyczne (wymierzone w Izrael i jego obywateli na całym świecie).

Skutkiem ataku na obozowe enklawy była wojna domowa, która – nieco generalizując, bo lokalne sojusze układały się różnie – przebiegła właśnie w oparciu o podział religijny. A której symbolem stała się bejrucka zielona linia, rozdzielająca miasto na chrześcijańską i muzułmańską część.

W 1976 roku – pod pozorem rozdzielenia stron – do Libanu wkroczyła armia syryjska. Ale Syryjczycy – miast stać się czynnikiem stabilizującym – z miejsca zaangażowali się w krwawe starcia, także w bestialskie masakry cywilów, wielokrotnie przy tym zmieniając sojusze. Dopiero ich wyjście, w 2005 roku, zakończyło wojnę. W międzyczasie Liban stał się też obszarem karnych ekspedycji sił izraelskich, których celem była OWP.

Gdzie jedni słabną, inni zyskują na sile – z chaosu wojny domowej i utarczek z sąsiadami wyłoniła się „partia boga”, Hezbollah, organizacja radykalnych szyitów, utworzona i wspierana przez Iran. Jeśli OWP była swego czasu państwem w państwie, to Hezbollah stał się nad-państwem. Obok hojnych datków z Teheranu sprzyjała temu sprytna strategia – „partia boga” łączy bowiem działalność terrorystyczną, której celem pozostaje Izrael, z szeroką aktywnością charytatywną na rzecz libańskiej ludności. Prowadzi szpitale, przedszkola, żłobki, udziela pomocy materialnej. Jak mówi stare rosyjskie przysłowie: „na bezptasiu i dupa słowikiem”; gdy zrujnowane państwo nie jest w stanie pełnić podstawowych ról, łobuzom przy kasie prościej łowić serca i dusze. Hezbollah nałowił ich tyle, że ma dziś mocne poparcie libańskiej, muzułmańskiej biedoty. Stąd płynie jego siła w konfrontacji z instytucjami państwa libańskiego. Ale nie wolno go z nim utożsamiać. Hezbollah to nie Liban – to pochodząca z zewnątrz struktura, realizująca interes obcego Iranu, „zadomowiona” (uznana za własną) na skutek ponadnarodowego charakteru religii. Bez świadomości tego faktu nie zrozumiemy dlaczego rządowa armia libańska wycofała się spod granicy z Izraelem, dlaczego nie walczy z Żydami. Bo to nie jest jej wojna.

—–

Ale i bez „partii boga” Liban pozostawał chory – powojennemu zdrowieniu nie sprzyjał oligarchiczny charakter własności kluczowych sektorów gospodarki i gigantyczna (ale to naprawdę gigantyczna…) korupcja. Jakby tego było mało, mierzące się z widmem bankructwa państwo jesienią 2019 roku miało na swoim terytorium ponad milion syryjskich uchodźców. A mowa o 4,5-milionowym kraju – to tak, jakby w Polsce zjawiło się niemal 10 mln Ukraińców; dziesięć razy więcej niż obecnie, cztery i pół razy więcej niż w szczytowym i bardzo krótkim okresie.

To wtedy w Bejrucie wybuchły wielkie antyrządowe protesty.

Jednym z doraźnych powodów wyjścia na ulicę był… brak amerykańskich dolarów. Waluty, bez której Bejrut nie miał czym płacić za dostawy ropy. Cierpiała nie tylko ekonomia, ale i zwykli ludzie, libański system energetyczny jest bowiem oparty o spalanie pochodnych „czarnego złota”.

Gdzie podziały się dolary? Kilka miesięcy wcześniej przywódca Syrii Baszszar al-Asad – świadom nadchodzącego krachu własnej ekonomii – sięgnął do najgłębszych rezerw. Czyli do kieszeni uprzywilejowanych członków reżimu, biznesmenów, których majątki na syryjskiej wojnie domowej jeszcze bardziej się powiększyły. Prezydent – pod hasłem kampanii antykorupcyjnej – zażądał od nich daniny na podtrzymanie działań zbrojnych i wykarmienie mieszkańców kraju. al-Asadowi się nie odmawia – przynajmniej nie wprost. I tak w spiralę gospodarczych kłopotów wkręcono sąsiedni Liban.

Gdy al-Asad nakazał biznesmenom „dobrowolne” wpłaty do budżetu, syryjscy oligarchowie rzucili się na bejruckie banki i w panice przelewali oszczędności do innych, bezpiecznych krajów. Jak to możliwe? Waluty Syrii i Libanu były wzajemnie wymienne, Syryjczycy zaś od dawna trzymali oszczędności u sąsiadów. Depozyty w funtach syryjskich wymieniono na uniwersalny środek płatniczy, w ciągu kilkunastu dni ogołacając libański system bankowy z czterech miliardów dolarów. Na domiar złego gwałtownie umniejszona podaż twardej waluty nie pozostała bez wpływu na reakcje Libańczyków. To oni wypłacili kolejne dwa miliardy dolarów, woląc trzymać je u siebie niż w bankach. Byśmy dobrze zrozumieli skalę zjawiska – sześć miliardów „zielonych” stanowiło ponad 10 proc. PKB Libanu. Przenosząc ów odsetek na ówczesne realia Polski – to tak, jakby z naszych banków wypłynęło 60 miliardów dolarów w żywej gotówce (240 mld zł!).

A potem przyszła pandemia, a w jej trakcie koszmarny wypadek w Bejrucie. 4 sierpnia 2020 roku w tamtejszym porcie eksplodowało ponad dwa i pół tysiąca ton saletry amonowej. Niegdyś skonfiskowanej, przechowywanej w fatalnych warunkach, „zapomnianej” na skutek decyzyjnego niedowładu i korupcyjnych uwikłań, nikt bowiem nie chciał się tym „śmierdzącym jajem” zająć. Siła eksplozji była tak wielka, że dach nad głową straciło ćwierć miliona ludzi (!). Bejrucki port przestał istnieć, straty oszacowano na 15 mld dol. Liban stał się petentem organizacji humanitarnych. I „humanitarnych”, jak pęczniejący na dramacie Hezbollah.

Ciąg dalszy tej opowieści rozgrywa się na naszych oczach – możemy ją śledzić na ekranach i monitorach…

—–

Na dziś to tyle – dziękuję za lekturę! I za kolejny miesiąc, podczas którego wspieraliście moją działalność publicystyczno-analityczno-reporterską. Jedziemy dalej? Jeśli tak, proszę Was o subskrypcje i „kawy” – stosowne przyciski znajdziecie poniżej:

Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

Wspieraj Autora na Patronite

Szanowni, to dzięki Wam powstają także moje książki!

A skoro o nich mowa – gdybyście chcieli nabyć egzemplarze „Zabić Ukrainę. Alfabet rosyjskiej agresji”, „Międzyrzecze. Cena przetrwania” i „(Dez)informacji” z autografem i pozdrowieniami, wystarczy kliknąć w ten link.

Nz. Bejrut, zdjęcie ilustracyjne/fot. własne

Szum

„Stara Europa” Libanem Zachodu? To wciąż hipoteza, ale coraz więcej faktów układa się w spójną wizję całości. Pokrótce (kiedyś pokuszę się o bardziej treściwą analizę) – o co chodzi z nawiązaniem do Libanu?

Ano o to, co działo się w tym kraju w latach 70. XX wieku, kiedy chrześcijańskie bojówki urządziły rzeź w obozach dla palestyńskich uchodźców. Była to reakcja na rosnącą eksterytorialność tych miejsc, na fakt, że stały się wylęgarnią działań i idei, które obiektywnie destabilizowały Liban.

Skutkiem ataku na obozowe enklawy była wojna domowa, która – nieco generalizując, bo lokalne sojusze układały się różnie – przebiegła w oparciu o podział religijny. A której symbolem stała się bejrucka zielona linia, rozdzielająca miasto na chrześcijańską i muzułmańską część.

Krwawy konflikt zdemolował kraj; tak naprawdę zakończył się dopiero 11 lat temu.

Dziś w Bejrucie, w pobliżu dawnej linii frontu, wyrasta ekskluzywna dzielnica biznesowo-rozrywkowa, ale w strefie ziemi niczyjej wciąż straszą fundamenty zniszczonych w czasie wojny budynków. I mają tam pozostać, jako pamiątka tragedii, będąc jednocześnie dowodem, że Liban nie wylizał się jeszcze z dawnych ran.

Pozostałości dawnej zielonej linii w Bejrucie. Przepraszam za jakość robionego na szybko, telefonem, zdjęcia
Pozostałości dawnej zielonej linii w Bejrucie. Przepraszam za jakość robionego na szybko, telefonem, zdjęcia/fot. Marcin Ogdowski

Wracamy do analogii. Staje się coraz bardziej oczywiste, że w Europie Zachodniej działają siły, które zamierzają wepchnąć ją w piekło religijnego konfliktu. Zamachami – jak dzisiejszy w Brukseli, czy te sprzed kilku miesięcy w Paryżu – nakręcić falę antymuzułmańskiej nienawiści (także w tej części Europy, w której nie ma islamskich mniejszości). Nienawiści, która prędzej czy później poskutkuje serią chrześcijańskich odwetów. I nie ma znaczenia, czy będą za nimi stały nielegalne bojówki, czy siły rządowe, dajmy na to belgijska armia i policja, pacyfikujące dzielnicę Molenbeek w Brukseli. Nawet jeśli będzie to miało cechy legalnych działań, narracja religijnej zemsty jest nieunikniona.

Każda przemoc rodzi przemoc, musimy więc liczyć się z perspektywą bardzo poważniej destabilizacji Europy, która w takim scenariuszu – w swoim rdzeniu – stałaby się kontynentem stanów wojennych. Libanem właśnie, co przyniosłoby także Polsce opłakane konsekwencje gospodarcze i polityczne.

Prowokatorzy – islamscy terroryści – dojrzą w tym spełnienie woli boga. Odwetowcy będą działać w przekonaniu o słuszności własnego gniewu. Obu stronom będzie towarzyszyć  wiara we własną podmiotowość – nie dostrzegą albo odrzucą informacje, wedle których, w jakiejś mierze, spełnili role użytecznych idiotów.

Wobec kogo? Najpierw garść elementarnej wiedzy z zakresu strategii wojskowych. „Jeżeli nie możesz pokonać wroga w otwartej walce, użyj podstępu. Wykorzystaj fakt, że twój wróg ma innych nieprzyjaciół. Użyj ich do własnej gry”. Wojujący islam to nie jedyny wróg Europy, czy szerzej – zachodnich wartości. Czy nie wydaje się Wam znamienne, że jako pierwsza informację o używaniu przez zamachowców z brukselskiego lotniska języka arabskiego podała „Russia Today”? Że rosyjskie media – czy media zachodnie, mające rosyjskich właścicieli – od miesięcy karmią odbiorców fejkami na temat ekscesów uchodźców. Że z lubością podkręcają prawdziwe incydenty. Przypomnijcie sobie niedawne doniesienia na temat źródeł finansowania zachodnioeuropejskich organizacji ekstremistycznych.

I żebym nie został źle zrozumiany – islamski fundamentalizm jest złem, które należy wytrzebić. Rzecz w tym, by spojrzeć na konflikt szerzej. Dojrzeć toczoną przeciwko Zachodowi, w tym także nam, rosyjską wojnę informacyjną – a tym samym działać w oparciu o wiedzę, nie dezinformację i szum. Tylko wtedy można bić celniej, unikając „strat ubocznych”.

—–

Terroryści chcą sprowokować odwet. Chcą, by – dosłownie i w przenośni – Zachód wziął na celownik meczety. By tym sposobem zrealizować scenariusz religijnej wojny. Destabilizacja, która za tym pójdzie, ucieszy nie tylko dżihadystów…/fot. Marcin Ogdowski.

Postaw mi kawę na buycoffee.to