Derusyfikacja

Pozwólcie, że wrócę na chwilę do Chersonia, gdzie pod koniec marca wziąłem udział w spotkaniu z urzędnikami regionalnej administracji. Nigdy wcześniej nie byłem w tym mieście, ucieszyła mnie więc perspektywa obejrzenia na własne oczy centralnego placu Chersonia, który znałem ze zdjęć i materiałów filmowych. Takich ikonograficznych dla tej wojny, bo dokumentujących najpierw obywatelski opór mieszkańców miasta w marcu 2022 roku, a potem ich zbiorową radość, gdy 11 listopada do Chersonia weszły oddziały ZSU.

I owszem, zobaczyłem Plac Wolności, zrobiłem nawet kilka zdjęć, ale w zupełnie innych okolicznościach – nie przy okazji wizyty w urzędzie, a spaceru w wolnej chwili. Okazały budynek władz regionu stoi bowiem pusty, a urząd znajduje się gdzie indziej. W ogóle, cała okolica olbrzymiego skweru sprawiała wrażenie wymarłej.

– Zmieniamy lokalizację co kilka tygodni, ale i tak nie będzie pan mógł zrobić tu zdjęć – usłyszałem tuż przed spotkaniem z osobami odpowiedzialnymi m.in. za współpracę z organizacjami humanitarnymi.

Jak się domyślacie, budynki władz państwowych i samorządu, na przykład merostwa, stanowią zbyt oczywisty cel dla rosyjskiej artylerii. Urzędnicy pracują zatem w na poły konspiracyjnych warunkach – ci od gubernatora w obszernej piwnicy bez okien, zorganizowanej na wzór redakcyjnego newsroomu. Są tam biurka z laptopami, kilka sieciowych drukarek i dużych ekranów telewizyjnych (sprzęt jest nowy, bo wycofujący się rosjanie ukradli całą biurową elektronikę we wszystkich miejscowych urzędach; skubnęli również miejski monitoring). Jest stół konferencyjny oraz głębiej położone pomieszczenie oznaczone jako schron. Są wreszcie siedzący przy wejściu do hali mężczyźni w pełnym oporządzeniu i z długą bronią. Nie ma wizyt interesantów – sprawy załatwia się przez Internet, na telefon i poprzez wizyty urzędników w miejscach zamieszkania obywateli.

Spotkało mnie więc swego rodzaju wyróżnienie, ale nie na tym chciałbym się skupić. Gdy moja towarzyszka – Anna, koordynatorka projektów Polskiego Centrum Pomocy Międzynarodowej w Ukrainie – rozmawiała z przedstawicielami departamentu polityki społecznej, mnie pozostało się przysłuchiwać. Ania już wcześniej – we wioskach, gdzie rozdawaliśmy pomoc humanitarną – na wstępie przepraszała miejscowych, że mówi nie po ukraińsku, a po rosyjsku, którym posługuje się bieglej. Gdy pierwszy raz usłyszałem te przeprosiny, byłem lekko zdumiony. Południowy wschód Ukrainy to „naturalna” rosyjskojęzyczna strefa, tymczasem za przejaw dobrych manier uchodzi tam dziś przepraszanie za nieużywanie ukraińskiego. Sam lepiej znam rosyjski niż ukraiński, ale do tej pory niespecjalnie się tym przejmowałem, przyjeżdżając do kraju, którego miażdżąca większość obywateli od dziecka pozostaje dwujęzyczna (co zresztą jest błogosławieństwem dla takich ancymonów jak ja, nieświadomie mieszających słowa z obu języków).

No więc godzinna niemal rozmowa w zaimprowizowanym urzędzie odbywała się po rosyjsku, a ja w jej trakcie przewracałem ślepiami ze zdumienia. Działo się tak, gdy ukraińscy urzędnicy przerywali swoje wywody, bo nagle brakowało im jakiegoś rosyjskiego słowa. „Jak to będzie po rosyjsku?”, głowili się po ukraińsku. A chodziło o banalne wyrazy, co przywodzi mnie do wniosku, że to nie kwestia braków w słownictwie, a rodzaj ostentacji. Dobrego tonu, który każe dystansować się od rosyjskiego, traktowanego jako język obcy.

Przypomniałem sobie Ihora, wolontariusza z Odessy – i jego uśmiech na twarzy, gdy opowiadał o skutkach raszystowskiego ataku rakietowego na miasto. Miał on miejsce w przededniu mojego przyjazdu do Odessy, w jego trakcie szczątki zestrzelonej rosyjskiej rakiety spadły na budynek zamieszkały przez kleryków z kościoła prawosławnego patriarchatu moskiewskiego. Nikt nie zginął (choć tak twierdził taksówkarz, od którego dowiedziałem się o zdarzeniu), ale trzy osoby zostały ranne.

– Idioci, trafili swoich – kwitował wyraźnie zadowolony Ihor.

Możemy się zżymać na ów mało subtelny, mało polityczno-poprawny wniosek (i postawę) Ihora; to kwestia osobistej wrażliwości. Ja pragnę jedynie – przywołując wspomniane sytuacje – lepiej zilustrować proces zachodzący w głowach mieszkańców Ukrainy, którego skutkiem będzie – nie mam co do tego wątpliwości – derusyfikacja tego kraju.

Rosyjscy barbarzyńcy sami na siebie ukręcili ten bat.

Tyle na dziś, wracam do chorowanie – paskudnie rozłożyło mnie jakieś grypopodobne dziadostwo. Korzystając z okazji, spokojnych świąt Wam życzę.

—–

Zbieranie informacji i ich opracowywanie to pełnowymiarowa praca. Będę zobowiązany, jeśli mnie w tym wesprzecie. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Nz. Plac Wolności w Chersoniu/fot. Marcin Ogdowski

Kurs

Dziś jedynie króciutka retrospekcja, wróciłem bowiem z niemal pięciodniowej podróży – kompletnie zajechany. Pozwólcie, że opowiem Wam o dziewczynie ze zdjęcia.

Olga Ihnatowa z Odessy bardzo chciałaby pójść do wojska. Z bronią w ręku walczyć za Ukrainę. Lecz trzydziestoparolatka jest matką czwórki dzieci – dwóch dziewcząt i dwóch chłopców – co w praktyce wyklucza ją z poboru. Walczy więc Olga na inne sposoby. Po pierwsze, przestała używać rosyjskiego, którym posługiwała się od dziecka.

– Nie wypada mówić językiem wrogów, zwłaszcza tak zajadłych i tak barbarzyńskich – tłumaczy. – Mówię i myślę niemal wyłącznie po ukraińsku i z satysfakcją obserwuję, że robi tak coraz więcej osób wokół mnie, także ci ze starszego pokolenia.

Drugim sposobem na walkę jest dla Ihnatowej – na co dzień wziętej lokalnej dziennikarki telewizyjnej – aktywność wolontariacka. Spotykamy się w jednym z odesskich magazynów, gdzie przechowywana jest żywność i chemia gospodarcza. Olga nadzoruje pracę kilku pakowaczy, a gdy trzeba, zakasa rękawy i bierze się za przygotowywanie indywidualnych pakietów. Worki trafiają do ciężarówki, która następnego dnia zawiezie je do wiosek w regionie chersońskim, jesienią minionego roku wyzwolonych przez armię ukraińską.

– Ludzie stamtąd nie mają prawie nic, sam się o tym przekonasz – zapowiada Ihnatowa.

Ma rację, o czym będzie jeszcze okazja napisać.

Gdy rozmawiam z Olgą, obok krząta się jedna z jej córek. Uśmiecham się do dziewczynki, matka dostrzega mój gest.

– Wolałabym, żeby odrabiała lekcje, bawiła się z siostrą, oglądała telewizję. Robiła cokolwiek, co wiąże się z dzieciństwem. Ale jest jak jest – córka pomaga mi przygotowywać paczki dla ofiar rosyjskiej okupacji. Taki przyśpieszony kurs dorosłości.

PS. Zachód również przeszedł przyśpieszony kurs dorosłości. Porzucił naiwne wyobrażenia o rosji, jako cywilizowanym i pokojowo nastawionym kraju. Dziś byliśmy świadkami jednego z przejawów tego dojrzewania – mam oczywiście na myśli oficjalne wstąpienie Finlandii do NATO.

By spiąć klamrą oba wątki – wielki strateg putin zbiera owoce swojego geniuszu. Chciał rzekomo chronić język rosyjski w Ukrainie, a wybitnie przyłożył się do derusyfikacji regionu. Zamierzał wyrzucić Sojusz z Europy, a właśnie przybyło mu tysiąc trzysta kilometrów granicy z NATO. Gratuluję towarzyszu władmirze władimirowiczu…

—–

Zbieranie informacji i ich opracowywanie to pełnowymiarowa praca. Będę zobowiązany, jeśli mnie w tym wesprzecie. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Nz. Olga Ihnatowa. Paczki potrzebującym Ukraińcom dostarcza miejscowa organizacja Wieża i Polskie Centrum Pomocy Międzynarodowej/fot. Marcin Ogdowski