We wrześniu 1939 roku rodzina mojej Babci została ewakuowana na wschód Rzeczpospolitej – na tereny ówczesnego województwa wołyńskiego. Po koszmarze ucieczki pociągiem ostrzeliwanym przez samoloty Luftwaffe, uchodźców ulokowano w jednej z wiosek. I tam nie dane im było zaznać spokoju. Po kilku dniach, nocą, musieli uciekać przed skrzykniętymi ad hoc ukraińskimi bandami, które upadek państwa polskiego sprowokował do rozliczeń z Lachami.
„Moi” nie zostali na Wołyniu – jeszcze jesienią 1939 roku wrócili do Torunia, na terytoria zajęte przez Niemców. Niewykluczone, że była to decyzja, która uratowała im życia (cała czwórka – pradziad, prababka, Babcia i jej brat – doczekali końca wojny). Rzeź wołyńska z lata 1943 roku nie była zatem ich osobistym doświadczeniem. Lecz traumatyczne przeżycia z 1939 roku sprawiły, że temat ukraińskich mordów na Polakach wracał w moim domu przy różnych okazjach.
Babcia nie pielęgnowała nienawiści. Nie chciała jej przekazywać – przynajmniej intencjonalnie. Lecz dzieląc się swoim strachem, sprawiła, że wyszedłem z domu wyposażony w pewien myślowy schemat. Odkąd pamiętam, słowo „Ukrainiec” przywodziło skojarzenie z siekierą. Wracały babcine opowieści, do których z czasem dołączyły historie wyczytane z książek i wysłuchane od innych świadków tamtych wydarzeń. Tym łatwiej, że przez wiele lat nie miałem z Ukraińcami żadnych kontaktów. Ukraina to był odległy ląd w posowieckim Mordorze, z którego mojemu krajowi szczęśliwie udało się wyrwać.
Zjeżyłem się, gdy latem 2005 roku spotkałem ukraińskich żołnierzy w Iraku. Byli sojusznikami, ale ja widziałem te przeklęte siekiery.
Kibicowałem Majdanowi w 2013 i 14 roku, ale morze ukraińskich flag – dobitny wyraz lokalnego etnosu – nie pozwalało tak do końca zidentyfikować się ze słusznym przecież protestem. Znów zaważyły siekiery.
Zdrętwiałem, gdy ukraiński żołnierz, ze słowem „brat” na ustach, objął mnie gdzieś na linii frontu pod Debalcewem. Była zima 2015 roku, Ukraina toczyła wojnę z rosyjskim najeźdźcą. Wrogim także nam, Polakom. Świadom tego, wciąż ciążyłem ku siekierom.
To siekiery – chyba bardziej niż przywiązanie do potrzeby zachowania dziennikarskiego obiektywizmu – napędzały moje oburzenie widokiem polskich reporterów, w geście solidarności owijających się ukraińskimi flagami.
Więc gdy wiosną 2016 roku na froncie pod Mariupolem zobaczyłem Ukraińców w pobliżu prawdziwych siekier, nie mogłem się powstrzymać. Zwolniłem migawkę, rejestrując swoje uprzedzenia. Załączam je jako ilustrację do tego postu.
Tak, uprzedzenia – bo w istocie o coś złego tutaj szło. O paskudne uproszczenie, które uwiodło mnie przed laty. Które sprawiło, że tak bardzo bałem się filmu „Wołyń”. Tego, że znów poczuję niemal fizyczną obecność siekier. I tak też się stało. Wyszedłem z seansu utwierdzony w przekonaniu, że Ukraińcy tak długo, jak stanowią etniczną wspólnotę genetycznie związaną ze sprawcami mordów, winni się czuć odpowiedzialni za Wołyń. Zawstydzeni, skruszeni i przepraszający – podobnie jak Niemcy w odniesieniu do Holocaustu i piekła II wojny światowej. Choć sytuacja na Wołyniu czarno-biała nie była, nie może być mowy o żadnym „symetrycznym dzieleniu winy”. Kat był jeden i ofiara jedna.
To rzecz dla mnie niedyskutowalna – ani wtedy, ani dziś. Tylko u licha, co dalej?
Prof. Maria Janion wspominała kiedyś o konieczności przemiany żałoby w empatię. Pisała szerzej – o całościowym stosunku do polskiej historii – lecz jej radę można wykorzystać i w tym kontekście. Empatia to między innymi zrozumienie, zrozummy zatem, skąd się bierze ukraińskie wyparcie wołyńskiej zbrodni, co decyduje o tym, że znienawidzony u nas Bandera w Ukrainie zyskuje status narodowego bohatera. Przecież większość Ukraińców nie ma pojęcia o wołyńskich wyczynach UPA, dla innych ważniejszy jest fakt, że formacja ta walczyła z sowietami. Część wierzy w radzieckie prowokacje, niektórych przekonuje argument o rzekomo masowej współpracy Polaków z Niemcami – przeciw Ukraińcom. Znamy skądś te schematy znoszenia odpowiedzialności, prawda? Dość przypomnieć sprawę Jedwabnego i histeryczne reakcje rodzimych „patriotów”.
Gdy zacząłem poznawać Ukraińców, łatwiej mi było przetwarzać żałobę (i wynikłe z niej uprzedzenia) w empatię, która z czasem zmieniła się w miłość. Zwłaszcza że widziałem ich w sytuacjach granicznych, na wojnie. I tak przepędziłem z głowy siekiery, co wcale nie oznacza „wyczyszczenia” pamięci. Wojna na wschodzie zmusiła nasze kraje do współpracy, a miliony Ukraińców pchnęła do Polski jako uchodźców. Nigdy po 1945 roku nie byliśmy tak blisko, stąd moja wiara, że gdy minie rosyjskie zagrożenie, porozmawiamy jak przyjaciele o wspólnej, tragicznej przeszłości. Ostatecznie więcej nas łączy, niż dzieli – i żaden moskiewski satrapa, któremu ta przyjaźń tak bardzo wadzi, nie będzie nam się wpierdalał między wódkę a zakąskę.