Relacja

28 listopada

Pani Stefania urodziła się w 1937 roku, ma więc dziecięce wspomnienia dotyczące II wojny światowej. Obecny konflikt jest jej zdaniem gorszy. „Żołnierze w tych strasznych maszynach siedzą. Kiedyś to przynajmniej można było zobaczyć ich twarze…”, mówi.

Mówi ukraińskim z zachodu; przez moment mam wrażenie, jakbyśmy byli na Wołyniu – skąd pochodzi staruszka – a nie na Charkowszczyźnie. „Ano rzuciło mnie daleko od rodzinnego domu”, wzdycha.

Panią Stefanię odwiedzam razem z wolontariuszami z Polskiego Centrum Pomocy Międzynarodowej (PCPM). Wieś Ukrainka jeszcze nie doszła do siebie po rosyjskiej okupacji. Brakuje wody, pracy, młodych ludzi, którzy albo wyjechali albo służą w armii. Albo nie ma ich już pośród żywych. Bieda aż piszczy, a cierpią jak zwykle najstarsi, schorowani, najmniej mobilni. Dla takich osób pakiety z chemią gospodarczą i środkami higieny to poważne wsparcie.

Stefania z rzadka wstaje z łóżka – a gdy to robi, podpiera się kijem – ale gości na leżąco przyjmować nie chce.

Ściska mocno dłoń, gdy się żegnamy. „Wszystko będzie dobrze”, przekonuje, jakby to mnie trzeba było pocieszać. „Wojna kiedyś się skończy”, dodaje.

Uśmiecham się łagodnie i kiwam głową. Skończy czy nie, jest coś obrzydliwe niesprawiedliwego w tym, że ktoś doświadczył wojny u początku i mierzy się z nią u kresu życia…

29 listopada

Chersoń to miasto-widmo. Gdy byłem tu rok temu, największym problemem był selektywny, terrorystyczny ostrzał rosyjskiej artylerii. Dziś działa dalej grzmią (efekty widać na zdjęciu), ale największym zmartwieniem mieszkańców są drony. Małe, przenoszące niewielkie ładunki – dziennie spada ich 30-40, zwykle na cywilne samochody, ba, na pojedynczych ludzi. Mieszkańcy mówią o „chersońskim safari”, tak nazywając swoje codzienne życie poza domem. Są zwierzyną, na którą polują rosyjscy droniarze.

Napiszę o tym więcej, gdy będzie możliwość. Póki co krucho z internetem i prądem – ze skutkami wczorajszego ataku na infrastrukturę energetyczną mierzy się cały kraj.

Do zobaczenia na łączach!

30 listopada

Łuck. Ulicą przejeżdża kondukt pogrzebowy. Przechodnie tak żegnają poległego żołnierza.

A po wszystkim życie wraca na stare tory…

1 grudnia

W domu!

Tydzień poprzedzający wyjazd do Ukrainy spędziłem w podróży. Byłem w Szczecinie i Przemyślu, przejechałem więc całą Polskę. A potem całą wolną Ukrainę. W 14 dni uzbierało się 6 tys. km spędzonych w aucie. Padam na twarz, ale warto było. Odsapnę i wracam do Was z kolejnymi tekstami.

Na zdjęciu poniżej nowe umocnienia w rejonie Chersonia. Ukraińcy rozbudowują linie obronne wokół miasta i na obszarze między Chersoniem i Mikołajowem. Na wszelki wypadek…

Szanowni, by kontynuować pracę potrzebuję Waszego wsparcia. „Kaw” i subskrypcji, bez których nie byłoby mojego ukraińskiego raportu. Działamy dalej?

Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

Wspieraj Autora na Patronite

Osoby zainteresowane nabyciem książki pt. „Zabić Ukrainę. Alfabet rosyjskiej agresji”, w wersji z autografem, oraz kilku innych moich wcześniejszych pozycji (również z bonusem), zapraszam tu.

Przyszłość

Pradziadek pracował w Dyrekcji Okręgowej Kolei w Toruniu – i 4 września 1939 roku, wraz z żoną i dwójką nastoletnich dzieci, wsiadł do pociągu, który ruszył w kierunku Kowla na Wołyniu. Ewakuacja przygranicznych urzędników państwowych i ich rodzin była obligatoryjna. Jak się później okazało, wiązała się nie tylko z koszmarem podróży pod ogniem niemieckich samolotów, ale także z innym ryzykiem. Niemieckie władze okupacyjne postanowiły bowiem ukarać uciekinierów – zarówno ze zorganizowanych, jak i spontanicznych ewakuacji – konfiskatą opuszczonych nieruchomości. Moja rodzina uniknęła tego losu i gdy pod koniec 1939 roku wróciła do Torunia, mieszkanie wciąż na nią czekało. Pradziad miał bohaterską kartę z czasów służby w armii cesarskiej na froncie zachodnim I wojny światowej – i to uratowało bliskich przed wywłaszczeniem.

Bombardowanie dworca w Kowlu to jedno ze wspomnień, które przekazała mi Babcia. Bardzo plastycznie opisywała podniebne „akrobacje” pilotów sztukasów. „Od tamtej chwili musieliśmy sobie radzić sami”, mówiła. 8 września zaplecze ewakuacji przestało działać, dziesiątki tysięcy ludzi rozproszyły się, szukając schronienia i pomocy na własną rękę. Nie tylko nie odbierano ewakuowanych, którzy dotarli do punktów zbornych. Liczne składy kończyły drogę w środku trasy, nierzadko gdzieś w polu. Tego samego dnia w Chełmie, podczas spotkania z pracownikami resortu komunikacji, jego szef płk Juliusz Ulrych, oznajmił: „mam w dupie całą tę ewakuację”. Sam, z rodziną, był bezpieczny, a 17 września – jak większość sanacyjnej władzy – zwiał do Rumunii.

„Moi” trafili na jakąś wołyńską wieś, której nazwy, niestety, nie poznałem. Nie dane im było zaznać spokoju. Po kilku dniach, nocą, musieli uciekać przed skrzykniętymi ad hoc bandami. We wiosce nie było już policji (uciekła), wojska nikt na oczy nie widział; upadek państwa polskiego sprowokował miejscowych Ukraińców do rozliczeń z Lachami. Dziś wiemy już, że była to zapowiedź krwawych porachunków, do jakich doszło na Wołyniu latem 1943 roku.

O czym wspominam nie tylko przy okazji okrągłej rocznicy. Po raz kolejny bowiem spotkałem się z następującą argumentacją: że nie miałbym proukraińskich sympatii, gdyby w mojej rodzinie było doświadczenie rzezi wołyńskiej. No więc jakieś było, wracające w postaci pełnych przerażenia relacji („nigdy się tak nie bałam, jak wtedy, leżąc w mokrym rowie” – Babcia). Przekładające się na niespecjalnie pielęgnowany, ale jednak istniejący ukraiński resentyment. Czy szerzej, obawę przed Wschodem jako takim, wzmocnioną wydarzeniami z 1945 roku – pełnym przemocy wobec cywilów przemarszem armii czerwonej przez Pomorze. Wyrosłem na tych uprzedzeniach i trzeba było własnych doświadczeń, bym przekonał się, czy są zasadne. Dziś jestem za Ukrainą i przeciw rosji niezależnie od tego, co spotkało moich bliskich. Niezależnie od tego, co wydarzyło się w relacjach polsko-ukraińskich przed laty. Historią niech zaopiekują się historycy, my zajmijmy się teraźniejszością i przyszłością. Gdzie zagrożeniem nie jest dla nas Ukraina i Ukraińcy, ale rosja i rosjanie.

Niektórym umyka, że Zachód, rozumiany przede wszystkim jako NATO, także był celem „specjalnej operacji wojskowej” – oczywiście pośrednim. W wymiarze geopolitycznym zajęcie i zwasalizowanie Ukrainy nie tylko fizycznie poszerzyłoby strefę wpływów rosji, ale stanowiłoby też ostrzeżenie. Pokazało krajom wschodniej Europy (i Azji Centralnej), czym kończy się próba „zerwania” z Moskwą. Również „stary” Zachód mógłby się przeląc. Jedną z reakcji obronnych na ekspozycję brutalnej siły jest wycofanie – w tym przypadku byłoby to zaprzestanie rozbudowy możliwości obronnych Sojuszu na wschodnich rubieżach. Bo czy dla Polski lub Litwy warto narażać się na wojnę z „nieprzewidywalną” rosją? Taka demobilizacja z czasem przyniosłaby demoralizację – świadomość występowania różnych kategorii członkostwa i nieoczywistego charakteru gwarancji bezpieczeństwa podważyłaby sens istnienia NATO. Mnóstwo wschodnich Europejczyków zaczęłoby zastanawiać się, po co być częścią „papierowego sojuszu”, gdy już sama przynależność naraża ich na gniewne reakcje potężnego sąsiada. Erozja dotknęłaby też zachodnioeuropejskiego „korzenia” NATO. Skoro jesteśmy tacy słabi, tamci zaś tak bardzo skłonni do ryzyka, może lepiej się z tym pogodzić? – kalkulowano by, mając rosjan za łobuzów, z którymi jednak nadal można robić niezłe interesy. Narrację w tym akapicie poprowadziłem w trybie przypuszczającym, ale mamy dość dowodów, by uznać, że tego właśnie pragnął putin, że ramy jego „wielkiego zwycięstwa” wykraczały daleko poza granice Ukrainy.

Wyszło jak wyszło. Dzięki determinacji Ukraińców, ale i samego Zachodu, pomysł zajęcia Ukrainy zasługuje dziś na miano mrzonki, a odradzające się NATO jest silniejsze niż dwa lata temu. Zaś putin najprawdopodobniej walczy o życie w swoim przegniłym królestwie, targanym wewnętrznymi napięciami wywołanymi fatalnie prowadzoną wojną. Ale rosji nadal nie rzucono na kolana, ba, Ukraina nie ma takiej siły, a Zachód intencji. Zatem niezależnie od tego, jak bardzo wynik tej wojny będzie niekorzystny dla Kremla, rosja przetrwa. Z takim czy innym reżimem. Dziś nikt rozsądny nie postrzega armii rosyjskiej jako zagrożenia dla NATO i stan ten potrwa jeszcze wiele lat po zakończeniu gorącej fazy wojny z Ukrainą. Rzecz w tym, by konieczność lizania ran zajęła moskalom jak najwięcej czasu. W idealnym układzie, także w obliczu innych problemów – demograficznych, ekonomicznych (które da się generować podtrzymując presję sankcyjną) – by już nigdy nie poczuli się dość silni do kolejnej rozgrywki va banque. Kluczem jest Ukraina – to ona może i za jej pośrednictwem można wybić rosjanom z głów rojenia o „należnej strefie wpływów”.

Strefie, w której znajduje się i Polska. Gdzie nie brakuje i zapewne nie zabraknie współczesnych Ulrychów – polityków, którzy w momencie zagrożenia będę mieli w dupie bezpieczeństwo współrodaków. Tak, Ukraińcy bronią nas i na okoliczność tej naszej słabości, także w tym sensie nasza przyszłość leży w ich rękach.

A propos przyszłości. Jutro zaczyna się szczyt NATO w Wilnie. Decyzje, o których zostaniemy poinformowani, zapewne już zapadły – oby oznaczały jak najefektywniejszą pomoc dla Ukrainy.

—–

Dziękuję za lekturę i przypominam o możliwości wsparcia mojej pisarsko-publicystycznej aktywności – bez Was wszak by jej nie było. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Korzystając z okazji chciałbym podziękować swoim najszczodrzejszym Patronom: Magdalenie Kaczmarek, Arkadiuszowi Halickiemu, Piotrowi Maćkowiakowi, Bartoszowi Wojciechowskiemu, Maciejowi Szulcowi, Przemkowi Piotrowskiemu, Michałowi Strzelcowi, Andrzejowi Kardasiowi i Jakubowi Wojtakajtisowi. A także: Aleksandrowi Stępieniowi, Joannie Siarze, Szymonowi Jończykowi, Annie Sierańskiej, Tomaszowi Sosnowskiemu, Mateuszowi Jasinie Remiemu Schleicherowi, Grzegorzowi Dąbrowskiemu, Arturowi Żakowi, Bernardowi Afeltowiczowi, Justynie Miodowskiej, Mateuszowi Borysewiczowi, Marcinowi Pędziorowi, Sławkowi Polakowi, Patrycji Złotockiej, Michałowi Wielickiemu, Monice Rani, Jarosławowi Grabowskiemu, Piotrowi Pszczółkowskiemu, Bożenie Bolechale, Jakubowi Dziegińskiemu i Radosławowi Dębcowi.

Podziękowania należą się również najhojniejszym „Kawoszom” z ostatniego tygodnia: Mariuszowi Radomskiemu, Piotrowi Kamińskiemu, Janowi Tymowskiemu (za „wiadro kawy”) oraz Czytelnikowi Konradowi.

Szanowni, to dzięki Wam – i licznemu gronu innych Donatorów – powstają moje materiały!

Nz. Ukraińcy skutecznie rozprawiają się z rosyjskimi rojeniami o „należnych strefach wpływów”/fot. Sztab Generalny ZSU

Jedyny

Hermaszewski był „ponad”. I jako kosmonauta, i jako człowiek, który łączył odmienne światy.

Latem 2019 r. – sześć miesięcy przed jego śmiercią – rozmawiałem z Alfredem Alem Wordenem, uczestnikiem misji Apollo 15. Amerykanin przebywał w kosmosie dwanaście dni, na przełomie lipca i sierpnia 1971 r. Samotnie krążył wokół Księżyca, gdy dowódca David Scott i pilot modułu księżycowego James Irwin, eksplorowali powierzchnię ziemskiego satelity. „Piętnastka” była dziewiątą misją załogową programu Apollo i czwartą, podczas której doszło do lądowania. W drodze powrotnej Worden opuścił moduł dowodzenia, aby wyjąć film z kamer niedostępnych z wnętrza. Tym samym wykonał spacer kosmiczny na orbicie Srebrnego Globu, 315 tys. km od Ziemi.

– Spędziłem w próżni trzydzieści osiem minut, mając doskonały widok i na Ziemię, i na Księżyc. Niesamowite, mistyczne doświadczenie… – wspominał pułkownik, a mnie przypomniały się słowa gen. Mirosława Hermaszewskiego, który w wielu wywiadach podkreślał metafizyczny charakter doznań, będących udziałem ludzi posłanych w kosmos. „Lecimy, koledzy śpią, patrzę przez iluminator i czuję, jakby ktoś tu był, ktoś, kto to wszystko wymyślił, stworzył. Zresztą, gdyby go nie było, to i mnie by tu nie było. Niektórzy moi koledzy przed wylotem w kosmos nie tylko byli ateistami, ale i zatwardziałymi poganami. Jednak wracali stamtąd wyraźnie odmienieni”, mówił Hermaszewski w rozmowie z reporterką Dziennika.pl Magdaleną Rigamonti.

 Podzieliłem się z Wordenem refleksją na temat religijnych racjonalizacji autorstwa „ludzi gwiazd”. Al uśmiechnął się jedynie, zaś nazwisko Hermaszewski skłoniło go do ciekawego wywodu. Jak zauważył, idea podboju kosmosu była dzieckiem politycznej i militarnej rywalizacji USA i ZSRR. Obie strony, w ramach zimnowojennych rozgrywek, usiłowały udowodnić sobie technologiczną i organizacyjną wyższość, przy okazji testując rozwiązania techniczne niezbędne do zwycięstwa w wyścigu zbrojeń.

– Lecz dziś nie myślę o dawnych konkurentach, ludziach, którzy wsiadali do rakiet, inaczej jak o przyjaciołach – zadeklarował wieloletni pracownik NASA. Dwa dni po naszej rozmowie usiadł z Hermaszewskim przy konferencyjnym stole (obydwaj jako goście honorowi Targów Kielce). Wiekowi panowie, niczym starzy kumple, ze swadą i wzajemnym szacunkiem opowiadali o kosmicznych przygodach. W tym też było coś mistycznego.

Autor z Alfredem Wordenem/fot. z archiwum blogu

A zarazem symbolicznego, charakterystycznego dla osoby zmarłego przed kilkoma dniami jedynego polskiego kosmonauty. Hermaszewski był „ponadto”. Nie tylko jako pilot, ale i jako człowiek, który łączył odmienne światy. Z Wordenem spiął dawny Wschód z Zachodem, w życiu prywatnym stał się pomostem między skłóconymi polskimi plemionami. On, oficer ludowej armii, Bohater Związku Radzieckiego, został teściem Ryszarda Czarneckiego, wpływowego polityka PiS. To na Hermaszewskiego – i potencjalnie wyrządzoną mu niesprawiedliwość – powołał się Andrzej Duda, wetując pisowski projekt tzw.: ustawy degradacyjnej, która miała odebrać stopnie generalskie członkom Wojskowej Rady Ocalenia Narodowego (gwoli rzetelności zauważyć należy, że wcześniejsza ustawa deubekizacyjna pozbawiła generała części emerytury). Dziś, mimo pomruków niezadowolenia ze strony zapiekłych lustratorów, nie było publicznej dyskusji o tym, w jaki sposób pochować kosmonautę. Pogrzeb państwowy z ceremoniałem wojskowym nie jest żadną łaską, ale niegodna praktyka odmawiania tego przywileju emerytowanym oficerom, uskuteczniana przez MON po 2015 r., nie czyniła go oczywistym. Mówiąc wprost, pisowska zajadłość okazała się za krótka na zasługi Hermaszewskiego.

Ale i on sam, własnymi czynami, wiódł życie człowieka pojednania. „W dniu, gdy włożył skafander kosmiczny i gdy zamknęli za nim właz do rakiety, przypomniał sobie banderowca, który strzelił w skroń jego matce. Kamila Hermaszewska uciekała z płonącego domu, z małym tylko zawiniątkiem w rękach. Tamten ją dogonił. Wycelował, pociągnął za spust. W tym zawiniątku był on, mały Mirek”, tak zaczyna się rozdział poświęcony Hermaszewskiemu w książce Witolda Szabłowskiego pt.: „Sprawiedliwi zdrajcy. Sąsiedzi z Wołynia”. Urodzony w 1941 r. w Lipnikach przyszły generał stracił w wołyńskiej rzezi 19 członków rodziny, w tym ojca. Jego matka przeżyła – kula tylko ją musnęła. Nim trafiła pod bezpieczny dach, godzinami szukała syna. Półtoraroczny chłopiec przeleżał marcową noc w zaspie. Cudem przeżył. „Spotykaliśmy się wiele razy i były to bardzo treściwe, ciekawe spotkania”, napisał na facebookowym profilu Szabłowski, w dniu, w którym zmarł generał. „Pod wpływem tych rozmów jeździłem po Wołyniu tropem Ukrainek, które ratowały jego matkę (…). Bardzo kibicował moim poszukiwaniom”, czytamy. I nic w tym zaskakującego, Hermaszewski bowiem (podobnie jak i jego brat Władysław) daleki był od rewanżyzmu i promowania odpowiedzialności zbiorowej. Jego publiczne wypowiedzi na temat rzezi – choć dramatyczne – nigdy nie podsycały antyukraińskich nastrojów.

Hermaszewski i Klimuk po powrocie odbyli triumfalny objazd po Polsce/fot. NAC

Ale obok powagi i klasy miał Hermaszewski również poczucie humoru i dystans. „Wierzy Pan w istnienie obcych cywilizacji?”, zapytał go kiedyś Zbigniew Górniak, dziennikarz „Nowej Trybuny Opolskiej”. „Nie wyobrażam sobie, żeby ich nie było. Tylko niech pan nie pyta mnie, jak wyglądają. Niech pan spyta Boga. A swoją drogą, głupszych od nas chyba nie mógł stworzyć”, tej odpowiedzi towarzyszył śmiech generała.

Który nie schodził mu z ust nawet w sytuacjach trudnych. W 1998 r. jego syn, również pilot, został oskarżony o współpracę z gangsterami. Miał im wystawić do rabunku arsenał jednostki wojskowej na warszawskim Bemowie. „H”, jak przedstawiały syna media, został zdegradowany, półtora roku przesiedział za kratami. Ostatecznie uwolniono go od zarzutów i uchylono wyrok pięciu lat więzienia. Sąd Najwyższy nie dał wiary zeznaniom świadków incognito, nowych dowodów nie znaleziono. Generał wraz z żoną i córką byli na każdej rozprawie. To w takich okolicznościach poznał Hermaszewskiego Wojciech Tumidalski, w 2001 r. reporter sądowy PAP (dziś w „Rzeczpospolitej”).

– W przerwach w rozprawie pan generał snuł opowieści z kosmicznych podbojów i różnych podróży. Słuchaliśmy tego z kolegami reporterami zauroczeni – wspomina Tumidalski. I przytacza anegdotę o tym, jak któregoś razu dziennikarze zapytali oficera o techniczne aspekty działania pokładowej ubikacji. – „Masz zeszyt?”, spyta generał kolegę. „To dawaj”. I wyrysował mu cały schemat. A potem jeszcze opowiedział, jak raz się koledze Klimukowi (Piotrowi Klimukowi, załogantowi Sojuza-30 – dop. MO) nie udało trafić we właściwy otwór i żółta kula cieczy w stanie nieważkości przemierzała pomieszczenie statku kosmicznego, aż w pewnym momencie niebezpiecznie zbliżyła się do portretu Lenina… – uśmiecha się dziennikarz. I zaraz dodaje: – A kumplowi do dziś zazdroszczę tego zeszytu ze schematem kosmicznego kibla. Takiego autografu kosmonauty nie ma nikt na świecie.

A czy mieć będzie? Czy jest szansa, by był to rysunek spod polskiej ręki? Gdy w czerwcu 1978 r. Mirosław Hermaszewski wsiadał na pokład Sojuza, podkreślano, że jest pierwszym Polakiem lecącym w kosmos. Po nim mieli być następni, jak wiemy, nic z tego nie wyszło. Obecnie największe szanse na międzygwiezdną eskapadę ma Sławosz Uznański, wybrany niedawno do korpusu załóg rezerwowych Europejskiej Agencji Kosmicznej (ESA). Ale nawet jeśli łodzianin oderwie się od Ziemi, Hermaszewski i tak pozostanie tym jedynym. Zmiana sojuszy i orientacji geopolitycznej, jaka nastąpiła po 1989 r., przyniosła też skutki semantyczne. Ewentualni następcy generała nie będą już jak on – kosmonautami – a astronautami, zgodnie z anglosaską terminologią. Nie będą również żołnierzami (bądź byłymi żołnierzami), jak miażdżąca większość pionierów kosmicznych eksploracji. Dr Uznański to inżynier, projektant elektroniki, absolwent cywilnych uczelni, co jest dziś normą w agencjach typu ESA czy NASA. Hermaszewski to wojskowy – przed, jak i po locie Sojuzem, rasowy pilot bojowych odrzutowców (generał odszedł z armii w 2005 r., wykonując pożegnalny lot na myśliwcu MiG-29; za sterami samolotów z biało-czerwoną szachownicą spędził łącznie 2047 h i 47 min.). Gdy kwalifikowano go do programu Interkosmos, jednym z atutów ówczesnego majora była biegła znajomość języka rosyjskiego. Dziś nie miałoby to znaczenia, trudno bowiem nawet wyobrazić sobie Polaka w organizowanym przez rosjan locie. I nie chodzi tu o konsekwencje fatalnych polsko-rosyjskich relacji, a o fakt, że rosja i Zachód nie zamierzają kontynuować kosmicznej współpracy. Ale to już zupełnie inna historia.

F-16 Polskich Sił Powietrznych dokonały przelotu nad Warszawą, by oddać ostatni hołd Generałowi. Na skrinie widać lidera, ale formacja składała się z czterech maszyn/fot. globe.adsbexchange.com

Zbieranie informacji i ich opracowywanie to pełnowymiarowa praca. Będę zobowiązany, jeśli mnie w tym wesprzecie. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Nz. Mirosław Hermaszewski podczas ćwiczeń na siłowni/fot. NAC

Siekiery

We wrześniu 1939 roku rodzina mojej Babci została ewakuowana na wschód Rzeczpospolitej – na tereny ówczesnego województwa wołyńskiego. Po koszmarze ucieczki pociągiem ostrzeliwanym przez samoloty Luftwaffe, uchodźców ulokowano w jednej z wiosek. I tam nie dane im było zaznać spokoju. Po kilku dniach, nocą, musieli uciekać przed skrzykniętymi ad hoc ukraińskimi bandami, które upadek państwa polskiego sprowokował do rozliczeń z Lachami.

„Moi” nie zostali na Wołyniu – jeszcze jesienią 1939 roku wrócili do Torunia, na terytoria zajęte przez Niemców. Niewykluczone, że była to decyzja, która uratowała im życia (cała czwórka – pradziad, prababka, Babcia i jej brat – doczekali końca wojny). Rzeź wołyńska z lata 1943 roku nie była zatem ich osobistym doświadczeniem. Lecz traumatyczne przeżycia z 1939 roku sprawiły, że temat ukraińskich mordów na Polakach wracał w moim domu przy różnych okazjach.

Babcia nie pielęgnowała nienawiści. Nie chciała jej przekazywać – przynajmniej intencjonalnie. Lecz dzieląc się swoim strachem, sprawiła, że wyszedłem z domu wyposażony w pewien myślowy schemat. Odkąd pamiętam, słowo „Ukrainiec” przywodziło skojarzenie z siekierą. Wracały babcine opowieści, do których z czasem dołączyły historie wyczytane z książek i wysłuchane od innych świadków tamtych wydarzeń. Tym łatwiej, że przez wiele lat nie miałem z Ukraińcami żadnych kontaktów. Ukraina to był odległy ląd w posowieckim Mordorze, z którego mojemu krajowi szczęśliwie udało się wyrwać.

Zjeżyłem się, gdy latem 2005 roku spotkałem ukraińskich żołnierzy w Iraku. Byli sojusznikami, ale ja widziałem te przeklęte siekiery.

Kibicowałem Majdanowi w 2013 i 14 roku, ale morze ukraińskich flag – dobitny wyraz lokalnego etnosu – nie pozwalało tak do końca zidentyfikować się ze słusznym przecież protestem. Znów zaważyły siekiery.

Zdrętwiałem, gdy ukraiński żołnierz, ze słowem „brat” na ustach, objął mnie gdzieś na linii frontu pod Debalcewem. Była zima 2015 roku, Ukraina toczyła wojnę z rosyjskim najeźdźcą. Wrogim także nam, Polakom. Świadom tego, wciąż ciążyłem ku siekierom.

To siekiery – chyba bardziej niż przywiązanie do potrzeby zachowania dziennikarskiego obiektywizmu – napędzały moje oburzenie widokiem polskich reporterów, w geście solidarności owijających się ukraińskimi flagami.

Więc gdy wiosną 2016 roku na froncie pod Mariupolem zobaczyłem Ukraińców w pobliżu prawdziwych siekier, nie mogłem się powstrzymać. Zwolniłem migawkę, rejestrując swoje uprzedzenia. Załączam je jako ilustrację do tego postu.

Tak, uprzedzenia – bo w istocie o coś złego tutaj szło. O paskudne uproszczenie, które uwiodło mnie przed laty. Które sprawiło, że tak bardzo bałem się filmu „Wołyń”. Tego, że znów poczuję niemal fizyczną obecność siekier. I tak też się stało. Wyszedłem z seansu utwierdzony w przekonaniu, że Ukraińcy tak długo, jak stanowią etniczną wspólnotę genetycznie związaną ze sprawcami mordów, winni się czuć odpowiedzialni za Wołyń. Zawstydzeni, skruszeni i przepraszający – podobnie jak Niemcy w odniesieniu do Holocaustu i piekła II wojny światowej. Choć sytuacja na Wołyniu czarno-biała nie była, nie może być mowy o żadnym „symetrycznym dzieleniu winy”. Kat był jeden i ofiara jedna.

To rzecz dla mnie niedyskutowalna – ani wtedy, ani dziś. Tylko u licha, co dalej?

Prof. Maria Janion wspominała kiedyś o konieczności przemiany żałoby w empatię. Pisała szerzej – o całościowym stosunku do polskiej historii – lecz jej radę można wykorzystać i w tym kontekście. Empatia to między innymi zrozumienie, zrozummy zatem, skąd się bierze ukraińskie wyparcie wołyńskiej zbrodni, co decyduje o tym, że znienawidzony u nas Bandera w Ukrainie zyskuje status narodowego bohatera. Przecież większość Ukraińców nie ma pojęcia o wołyńskich wyczynach UPA, dla innych ważniejszy jest fakt, że formacja ta walczyła z sowietami. Część wierzy w radzieckie prowokacje, niektórych przekonuje argument o rzekomo masowej współpracy Polaków z Niemcami – przeciw Ukraińcom. Znamy skądś te schematy znoszenia odpowiedzialności, prawda? Dość przypomnieć sprawę Jedwabnego i histeryczne reakcje rodzimych „patriotów”.

Gdy zacząłem poznawać Ukraińców, łatwiej mi było przetwarzać żałobę (i wynikłe z niej uprzedzenia) w empatię, która z czasem zmieniła się w miłość. Zwłaszcza że widziałem ich w sytuacjach granicznych, na wojnie. I tak przepędziłem z głowy siekiery, co wcale nie oznacza „wyczyszczenia” pamięci. Wojna na wschodzie zmusiła nasze kraje do współpracy, a miliony Ukraińców pchnęła do Polski jako uchodźców. Nigdy po 1945 roku nie byliśmy tak blisko, stąd moja wiara, że gdy minie rosyjskie zagrożenie, porozmawiamy jak przyjaciele o wspólnej, tragicznej przeszłości. Ostatecznie więcej nas łączy, niż dzieli – i żaden moskiewski satrapa, któremu ta przyjaźń tak bardzo wadzi, nie będzie nam się wpierdalał między wódkę a zakąskę.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Trolle

Nie trzeba być uważnym obserwatorem, by widzieć, jak mainstreamowe redakcje – od lewa do prawa – relacjonują wojnę na Ukrainie. W tym zakresie panuje niepisana zgoda między światem mediów i polityki. Jeśli już ktokolwiek krytykuje prokijowską linię rządu Rzeczpospolitej – gazeta czy działacz opozycji – odnosi się to do konkretnych działań, nie zaś do intencji czy ogólnej zasadności. Takie zjawiska jak tendencje autonomiczne, obecne od zawsze wśród mieszkańców Donbasu, czy brutalność ukraińskiej armii, ostrzeliwującej cywilne obiekty, w polskim dyskursie medialnym właściwie nie istnieją. Wojna musi być czarno-biała – z Rosją i w pełni z nią utożsamianymi separatystami po złej stronie mocy.

Taki stan rzeczy ma dwie przyczyny. Pierwszą jest jawna, powszechna i niezależna od aktualnych wydarzeń rusofobia. Politycy i dziennikarze schlebiają jej dla własnego interesu bądź zwyczajnie ją podzielają. Druga – zresztą wzmacniająca pierwszą – bierze się z poczucia zagrożenia, wywołanego agresywnymi poczynaniami Moskwy. Co by nie mówić, ukraiński kryzys zaczął się od aneksji Krymu, a w Donbasie – mimo zaprzeczeń Kremla – rebeliantów wspierają oddziały regularnej rosyjskiej armii. W niektórych środowiskach strach, „że Polska będzie następna”, czyni z proukraińskiej narracji wręcz rację stanu.

Oczywiście, w kraju wolnego słowa nie brakuje odmiennych opinii na temat ukraińskiego konfliktu. Towarzyszy im antypatia, dla której usprawiedliwieniem ma być przede wszystkim rzeź wołyńska z 1943 roku. I tu dochodzimy do sedna problemu. Przed wybuchem wojny na wschodzie Ukraińcy cieszyli się dużo lepszą opinią wśród Polaków. Dramat napadniętego kraju winien te sympatie wzmocnić. Stało się inaczej, gdyż tego właśnie chcieli Rosjanie. Imponuje mi sprawność, z jaką ci poruszają się w obszarze nowych technologii. Nie tylko doskonale zagospodarowali potencjał użytecznych idiotów, tworzących niszowe, ale liczne strony internetowe, na których przestrzega się przed „ukraińskim rewanżyzmem”. Opłacani przez własne ministerstwo obrony rosyjscy trolle, przy pomocy nieświadomych manipulacji polskich internautów, zdominowali też fora dyskusyjne mediów głównego nurtu. Wystarczy zerknąć w komentarze pod dowolnym tekstem poświęconym Ukrainie. Zwykle jest to ściek – pełen inwektyw, niesprawiedliwych ocen i zwykłych wymysłów, przedstawiających Ukraińców w paskudnym świetle. Jednak w jego oparciu wiele osób buduje sobie alternatywny obraz wydarzeń.

Taki jest efekt prowadzonej przez Rosjan wojny informacyjnej. Oczywiście, możemy rzecz zignorować, uznać, że taki stan nie ma żadnego wpływu na obronność. Lecz będzie to błąd. Labilność postaw naszych obywateli jest naszą słabością – której musimy przeciwdziałać. To nie zewnętrzne podmioty winny mieć wpływ na kształtowanie poglądów Polaków. A że dziś kształtują się one w dużej mierze w Internecie, powołanie brygady trolli staje się wyzwaniem chwili.

Od woli naszych polityków zależy, czy nadamy jej defensywny czy ofensywny charakter. Czy jej „żołnierze” skupią się wyłącznie na neutralizowaniu obecności rosyjskich trolli na polskich stronach, czy – w ramach retorsji – zaatakują również rosyjskojęzyczny Internet. Brzmi to niezwykle wojowniczo, ale w praktyce sprowadza się do uczestniczenia w dyskusjach na każdym intelektualnym poziomie, rozpowszechnianiu informacji i dezinformacji korzystnych dla Polski, ale i promowaniu pozytywnego wizerunku naszego kraju. I owszem, walka bez karabinu może się wydać niezbyt pociągająca, a jej „specjalsi” raczej nie staną się idolami młodzieży. Rzecz jednak w tym, że słowem i obrazem (zdjęciem, memem, filmikiem) można dziś zaszkodzić przeciwnikowi bardziej niż klasyczną bronią.

—–

Klawiatura to też narzędzie wojny/fot. Marcin Ogdowski

Postaw mi kawę na buycoffee.to