Piwnice

Pisałem niedawno o szpitalu na Charkowszczyźnie, do którego trafiają ranni i poszkodowani żołnierze. Jej dyrektor opowiadał mi o rosyjskich atakach rakietowych, skutkujących zejściem placówki pod ziemię – do rozległych piwnic, gdzie urządzono alternatywną klinikę. Dla moskali miejsce pełne poharatanych wojskowych to uzasadniony militarny cel. A bandyci strzelają nie tylko w szpitale…

Przedszkole w miejscowości Czuhujiw było oczkiem w głowie tutejszej społeczności. Placówka przeszła generalny remont w latach 2016-17, bardzo kosztowny jak na możliwości lokalnego samorządu. Korzystało z niej sto pięćdziesięcioro dzieci, w razie potrzeby znalazłoby się miejsce dla kolejnych pięćdziesięciu. Dziś nic się już nie znajdzie, bo przedszkolny kompleks zniszczyła rosyjska rakieta Iskander. „Na zaś”, by nie mogło z niego skorzystać wojsko.

Co z dziećmi? Aktualnie w Czuhujiwie jest ich znacznie mniej niż przed inwazją. Te, które nie wyjechały (w bezpieczniejsze rejony kraju bądź za granicę), będą mogły wrócić do przedszkola – tyle że pod ziemią. W sumie w mieście przygotowano już dwie placówki szkolno-przedszkolne, w planach jest siedem kolejnych. W tym celu adaptuje się głębokie piwnice pod budynkami z cegły. Dlaczego akurat takie? Ceglane konstrukcje „bezpieczniej” się zawalają niż te z betonowych prefabrykatów – taki wniosek płynie z dotychczasowych ukraińskich doświadczeń. Ot, BHP czasów wojny…

W Ukrainie są dzieci, które nie były w szkole od ponad czterech lat. Najpierw nauczanie zdalne wymusiła pandemia COVID-19, a potem nastały czasy pełnoskalowej wojny z rosją. Spadająca jakość nauczania to jeden z poważniejszych skutków takiego stanu rzeczy, ale psycholodzy zwracają też uwagę na kłopoty integracyjne najmłodszych. W ukraińskiej debacie publicznej coraz częściej mówi się o „upośledzonym społecznie pokoleniu” (przyjmuje się, że dzieci na wychodźstwie – w większości również „na zdalniaku” – są jego częścią).

Wedle prawa, zajęcia stacjonarne w Ukrainie mogą prowadzić placówki wyposażone w schron – by w razie alarmu uczniowie mieli się gdzie ukryć. Ów wymóg dotyczy wszystkich szkół i przedszkoli, niezależnie od tego, czy znajdują się blisko strefy aktywnych działań wojennych, czy w odległych od frontu, rosjan i rosji regionach Ukrainy. Wiele placówek nie jest w stanie go wypełnić choćby z braku piwnic. Dodajmy do tego mizerię finansową resortu oświaty i sektora samorządowego; państwo skupione jest na prowadzeniu wojny i to ona pochłania trzy czwarte całości publicznych pieniędzy.

Zarazem nie brakuje opinii, że oczekiwania władz państwowych są wygórowane. Nikt nie podważa konieczności zejścia pod ziemię placówek z Charkowa czy w podcharkowskich miejscowości, zwłaszcza tych znajdujących się w zasięgu tradycyjnej artylerii. Ale po co szkołom schrony, jeśli mowa o Użhorodzie, Iwano-Frankiwsku, Łucku czy Równem w zachodniej Ukrainie? Realnie patrząc, rosjanie tam nie dojdą (nie stworzą zagrożenia bezpośrednim ostrzałem), ich lotnictwo z powodu taktycznej impotencji nigdy się tam nie zapuści…

Ale nie wolno zapominać, że rosjanie dysponują lotnictwem strategicznym, a ono – za sprawą pocisków manewrujących – ma możliwość rażenia celów na odległość do 2,5 tys. km, czyli na obszarze całej Ukrainy. W rosyjskim arsenale są też rakiety operujące na dystansie kilkuset kilometrów, jak choćby wspomniane Iskandery czy S-300. To broń precyzyjna, lecz ta jej cecha wcale nie stanowi o mniejszym ryzyku dla obiektów niewojskowych.

Kilka tygodni temu świat obiegły szokujące obrazki z kijowskiej kliniki pediatrycznej Ochmatdyt, trafionej pociskiem manewrującym. Są dwie wersje wyjaśniające okoliczności zdarzenia. Wedle jednej, był to umyślny atak, przeprowadzony z zamiarem sterroryzowania ukraińskich cywilów. Zgodnie z drugą, rosjanie usiłowali zniszczyć pobliski obiekt o znaczeniu militarnym (fabrykę rakiet), ale wadliwa technologia sprawiła, że spudłowali. Nawet jeśliby przyjąć, że ruscy nie działali intencjonalnie – i generalnie nie mordują cywilów z premedytacją – faktem jest, że ich rakiety i bomby nie słyną z celności. I już z tego powodu konieczne są środki ostrożności, zwłaszcza gdy na szali znajduje się życie i zdrowie dzieci.

A przecież założenie o humanitaryzmie rosjan nie przystaje do rzeczywistości – lista znanych opinii publicznej rosyjskich zbrodni jest porażająca. Zostawmy oczywiste przypadki – podczas ostatniego pobytu w Charkowie mieszkałem w rejonie, gdzie eksplodowały dwie rakiety S-300. Dziś jedyne ślady po tych uderzeniach to okaleczone budynki. Obszedłem całe sąsiedztwo, chcąc ustalić, do czego strzelali rosjanie. Nie znalazłem żadnego obiektu wojskowego, jedynie niewielki lokal firmy ochroniarskiej i maleńki hotelik. Ale w pobliżu – poza zwykłymi domami – znajdowały się również medyczne instytuty badawcze i specjalistyczne pracownie; całe mnóstwo. „Godne” cele, gdy chce się przeciwnika pozbawić wykwalifikowanej kadry, specjalistów na wagę złota dla służby zdrowia działającej w warunkach wojny.

Wróćmy do podziemnych placówek edukacyjnych. Zgodnie z zasadami, muszą być one odpowiednio wentylowane, śluzowane, dysponować dużą liczbą wyjść ewakuacyjnych. Przedszkole (a właściwie szkoło-przedszkole) we wspomnianym Czuhujiwie pomyślano tak, by dzieci mogły z niego korzystać przez cały czas, nie tylko jako z miejsca alternatywnego pobytu w trakcie alarmu. Są tam więc normalne sale lekcyjne i salki zabaw, łazienki, pokoje odpoczynku, stołówka – z tą różnicą, że brakuje w nich okien. Co istotne, powierzchnia i wydolność instalacji wentylacyjnych pozwalają przekształcić placówkę w tymczasowy schron nie tylko dla dzieci, ale i dla znacznie większej liczby mieszkańców Czuhujiwa (obiekt „na raz” przyjmie 400 osób).

Tak buduje się teraz w całej Ukrainie, która z konieczności schodzi pod ziemię…

PS. Polskie Centrum Pomocy Międzynarodowej – Fundacja, z którą współpracuję – zamierza wspierać lokalne samorządy na Charkowszczyźnie w budowie i adaptacji przyszkolnych schronów. W pierwszej połowie lipca br. przedstawiciele PCPM odwiedzili miejsca, gdzie realizowane będą takie projekty. Pokazano im również już zrealizowane inwestycje – to w takich okolicznościach zrobiłem załączone do tekstu zdjęcia.

Dziękuję za lekturę! A gdybyście chcieli wesprzeć mnie w dalszym pisaniu, polecam się na dwa sposoby. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

Wspieraj Autora na Patronite

Szanowni, to dzięki Wam powstają moje materiały, także ostatnia książka.

A skoro o niej mowa – gdybyście chcieli nabyć „Zabić Ukrainę. Alfabet rosyjskiej agresji” z autografem, wystarczy kliknąć w ten link.

Korzystając z okazji chciałbym podziękować swoim najszczodrzejszym Patronom: Andrzejowi Kardasiowi, Marcinowi Łyszkiewiczowi, Arkowi Drygasowi, Magdalenie Kaczmarek, Arkadiuszowi Halickiemu, Piotrowi Maćkowiakowi, Bartoszowi Wojciechowskiemu, Monice Rani, Maciejowi Szulcowi, Jakubowi Wojtakajtisowi i Joannie Marciniak. A także: Łukaszowi Hajdrychowi, Patrycji Złotockiej, Wojciechowi Bardzińskiemu, Krzysztofowi Krysikowi, Michałowi Wielickiemu, Jakubowi Kojderowi, Jarosławowi Grabowskiemu, Piotrowi Pszczółkowskiemu, Bożenie Bolechale, Pawłowi Krawczykowi, Aleksandrowi Stępieniowi, Joannie Siarze, Marcinowi Barszczewskiemu, Szymonowi Jończykowi, Piotrowi Rucińskiemu, Annie Sierańskiej, Mateuszowi Borysewiczowi, Tomaszowi Sosnowskiemu, Piotrowi Świrskiemu, Kacprowi Myśliborskiemu, Sławkowi Polakowi, Mateuszowi Jasinie, Grzegorzowi Dąbrowskiemu i Arturowi Żakowi.

Nz. Ruiny przedszkola w Czuhujiwie. Zdjęcia w galerii przedstawiają podziemną wersję placówki/fot. własne

Powściąganie

Wojna w Ukrainie jest największym konfliktem w Europie po 1945 roku. To najpoważniejsze starcie XXI wieku, pośrednio angażujące kilkadziesiąt krajów; de facto kolejna wojna światowa, wszak ogniskująca się na ograniczonym obszarze. Wedle najostrożniejszych szacunków (amerykańskich i brytyjskich służb), pochłonęła dotąd 600 tys. ofiar – zabitych i rannych żołnierzy oraz cywilów. Tylko w pierwszym roku „pełnoskalówki” zniszczono i uszkodzono 150 tys. (!) budynków. Trudno nie mówić o wielkim dramacie, ale warto też mieć świadomość, że mogło być gorzej. Nie jest, bo rosja i Ukraina nie wykorzystują w pełni swoich potencjałów. Jakich i dlaczego?

Odnośnie rosjan – nie, nie chodzi mi o rzekome Wunderwaffe – wszystkie te Armaty czy Su-57 – nie mam również na myśli schomikowanych w dużej liczbie przyzwoitych czołgów, BWP-ów czy dział samobieżnych; takie rezerwy bowiem nie istnieją. Nie będę Was przekonywał, że moskale znacznie wcześniej mogli zadać dotkliwy cios ukraińskiej energetyce – co stało się na początku trzeciego roku wojny. Nie mogli; owszem, mieli i mają stosunkowo liczne lotnictwo strategiczne, ale Ukraińcy weszli w konflikt z przyzwoitą obroną przeciwlotniczą – i dopiero jej zapaść z przełomu 2023 i 2024 roku (będąca efektem strat i zużycia) dała agresorom większą swobodę działania.

No więc nie o powściąganie w używaniu arsenału konwencjonalnego idzie. Asem w rękawie rosjan jest broń jądrową.

Jej użycie niekoniecznie oznaczałoby równanie z ziemią całych miast – do czego zwykle sprowadzają się potoczne wyobrażenia o atakach jądrowych. Te wyobrażenia – pozwólcie na dygresję – ukształtowały się w pierwszych dwóch dekadach zimnej wojny. Wtedy rzeczywiście fiksowano się na budowie ładunków termojądrowych – zabójców całych metropolii – ale z czasem przyszło opamiętanie. Wojna termojądrowa miałaby eksterminacyjny charakter, byłaby NADefektywna w skali całego globu, co sprawiało, że nikomu nie opłacało się jej zaczynać. Na gruncie tej refleksji pojawiły się pomysły o ograniczonym, taktycznym wykorzystaniu „atomówek” odpowiednio „małej” mocy. Takich, których wybuch zabijałby po kilka-kilkanaście tysięcy żołnierzy przeciwnika i nie byłby równoznaczny ze zniszczeniem i skażeniem rozległych obszarów. W rosyjskim arsenale jest sporo takich ładunków – użycie pojedynczego czy nawet kilku-kilkunastu nie wywołałoby gigantycznej katastrofy ekologicznej. Zarazem pozwoliłoby zadać poważne straty armii ukraińskiej, a w warstwie psychologicznej mogłoby wywołać efekt mrożący – tak pośród Ukraińców, jak i ich sojuszników.

Kreml rozważał już sięgnięcie do arsenału jądrowego, przerażony ukraińskimi zwycięstwami z lata i jesieni 2022 roku. Tamę miały postawić dwa kraje – Chiny, grożąc odcięciem rosji od ekonomicznej kroplówki, oraz USA, które przedstawiły inne ultimatum. Jakie? Jeśliby uważnie prześledzić publiczne wystąpienia emerytowanych szefów amerykańskich spec-służb i prominentnych niegdyś wojskowych, które padały w tamtym czasie, wyłania się z nich scenariusz bolesnego odwetu. Byłoby nim zniszczenie kluczowych elementów rosyjskich sił inwazyjnych w Ukrainie i posłanie na dno floty czarnomorskiej – przy użyciu konwencjonalnych środków bojowych.

Potencjał sił zbrojnych Stanów Zjednoczonych pozwalałby na takie przedsięwzięcie, trudno ocenić, czy Waszyngton miałby dość politycznej woli, by przejść do czynów. Faktem jest, że broni „A” na Wschodzie nie użyto, a wobec skali rosyjskich zbrodni naiwnością byłoby założyć, że Kreml kieruje się względami humanitarnymi.

Poza lękiem przed reakcjami USA i Chin idzie tu raczej o wyrachowaną kalkulację, którą można by ująć w kilku punktach. Po pierwsze, nie ma pewności, czy wybuch jądrowy – czy nawet ich seria – złamałyby ukraiński opór. Biorąc pod uwagę to, co obserwowaliśmy w 2022 i 2023 roku, równie dobrze mógłyby zwiększyć determinację obrońców.

Po drugie, atak jądrowy i ryzyko załamania się ukraińskiej operacji obronnej zapewne zmobilizowałyby Zachód, który upadku Ukrainy nie chce, do znacznie wydatniejszej pomocy wojskowej. A przynajmniej taką możliwość musieliby założyć rosyjscy generałowie.

Po trzecie, w rosji trwa „medialna obróbka” narodu, zgodnie z którą „operacja specjalna” to rozprawa nie tylko z „faszyzującą Ukrainą”, ale i całym Zachodem. To ich wersja wojny dobra ze złem. Konfliktu, w którym „nasze malcziki sobie radzą!”. Po co więc ta bomba? Jak zracjonalizować „swoim” jej użycie? W rosyjskiej propagandzie niewiele jest logiki, niemniej byłaby to kwadratura koła. Tym bardziej niebezpieczna, że atak jądrowy zrujnowałby inny, niezwykle istotny element narracji, mówiący o „delikatności” rosyjskiej armii. Nam może się to wydawać absurdalne, ale wielu rosjan wierzy, że ich żołnierze nie mordują, nie strzelają do cywilnych obiektów, nie grabią, nie gwałcą i generalnie postępują według zasad fair play. Przywalenie „atomówką” średnio pasuje do tego obrazu.

Obrazu budowanego także w międzynarodowym przekazie – tam, gdzie Kremlowi udaje się narzuć wizję rosji reagującej zbrojnie na prowokacje Zachodu, w szczególności USA. Afryka, część Azji i Ameryki Południowej kibicuje rosjanom nie tyle z sympatii do ich kraju, co z antypatii do Amerykanów. Istotne są rzecz jasna interesy ekonomiczne, co tylko podbija stawkę. Północ i Południe globu nie różnią się w zakresie postrzegania broni jądrowej jako ostatecznego argumentu. Moskwie zatem trudno byłoby znaleźć uzasadnienie dla sięgnięcia po „atom” – to Zachód/Ukraina musiałyby jako pierwsze wykonać jakąś „grubą akcję”. Bez tego rosja straciłaby w oczach sympatyków, co przełożyłoby się na dalszą polityczną i ekonomiczną izolację.

Warto mieć na uwadze, że istotna baza dla prorosyjskości to postrzeganie USA jako „imperialisty”, łatwo sięgającego po przemoc. Owa łatwość bierze się z poczucia bezkarności, gwarantowanego m.in. przez arsenał jądrowy. Którego Amerykanie – to niezwykle ważny element – już raz użyli wobec innego kraju, mordując dziesiątki tysięcy ludzi. Zrzut bomby „A” na Ukrainę byłby wejściem rosji w amerykańskie buty – w czym zawiera się ostatnie zastrzeżenie.

—–

A przed czym wystrzega się druga strona? Najpierw odrobina historii.

23 października 2002 roku czeczeńskie komando Mowsara Barajewa zajęło moskiewski teatr na Dubrowce wraz z niemal tysiącem widzów. Terroryści zażądali zakończenia wojny w Czeczenii i wycofania stamtąd rosyjskich wojsk. Dali Kremlowi tydzień, po czym mieli zacząć zabijać zakładników. Tych jednak zabili ci, którzy powinni ich uwolnić – rosyjscy antyterroryści szturmujący obiekt trzy dni później. W czasie akcji – w której użyto mieszanki gazów usypiających – życie straciło 40 zamachowców i 130 cywilów. Zawaliła rosyjska organizacja – w tym przypadku niedostatecznie przygotowana i fatalnie przeprowadzona ewakuacja podtrutych zakładników. Ale to była tylko finalna „skucha”. Jak bowiem kilkudziesięcioosobowe komando – wyposażone w kałasznikowy i ładunki wybuchowe – dostało się z Czeczenii do centrum rosyjskiej stolicy?

Czeczeni wyruszyli do Moskwy i dotarli na miejsce w zwartej grupie. Przebyli niemal dwa tysiące kilometrów przez wrogi kraj, pełen milicyjnych i wojskowych posterunków. Jak się okazało albo wcale ich nie sprawdzano, albo od sprawdzenia odstępowano – w zamian za wysokie łapówki.

Do czego zmierzam? Do wskazania warunków nie tyle ułatwiających, co wręcz zachęcających do ukraińskiej dywersji w rosji. Pierwszy to korupcja, która przed laty pomogła Czeczenom (nie tylko przy okazji Dubrowki; kaukaskie komanda wykonały w latach 90. kilka podobnych rajdów). Drugi to kulturowa bliskość – doskonała znajomość języka rosyjskiego, zwyczajów, obyczajów; Czeczeni też te atuty posiadali, ale umniejszone przez antropofizyczne cechy. Z tym wiąże się trzeci czynnik – zaplecze. Historia splotła Ukraińców i rosjan na różne sposoby, także poprzez więzy rodzinne i towarzyskie. Tworzą one obszar, w którym łatwo znaleźć bezpieczne kryjówki, przyczaić się. Dodajmy do tego wysoki poziom wyszkolenia ukraińskich „specjalsów”i równie wysoką motywację (nieodzowną, gdy operuje się na terytorium wroga). No i rosyjski „bardak” – bylejakość i bałagan – objawiający się także w podejściu do zabezpieczenia ważnych obiektów. W efekcie otrzymujemy wybuchową, dosłownie, mieszankę.

Ukraińcy mogliby rozkręcić w rosji kampanię terrorystyczną na niespotykaną skalę. Nie mówię o intencjonalnym porywaniu ludzi, ale o uderzeniach w infrastrukturę krytyczną i stricte wojskową, realizowanych bez oglądania się na straty uboczne. Dotychczasowe „pożary”, ataki dronów i zamachy byłyby przy tym przygrywką z placu zabaw. Co Ukraińców powstrzymuje? Względy humanitarne na pewno mają tu znaczenie (choćby z pragmatycznego punktu widzenia, uwzględniającego ukraińskie aspiracje), ale w mojej ocenie najważniejszym „hamulcowym” pozostaje Zachód i widmo odcięcia od pomocy wojskowej, której koalicja odmówiłaby Kijowowi, gdyby ten sięgnął po „niegodne” środki.

Smycz – w postaci atomowego szantażu – trzymają też rosjanie, choć warto dostrzec, że to linka z dwiema obrożami. Można bowiem wyobrazić sobie, że Moskwa sięga po broń jądrową, a w odpowiedzi Kijów rozpoczyna bezpardonową operację terrorystyczną; innymi słowy, obie strony skutecznie się szachują (co oznacza też, że obawę przed ukraińską zemstą należy dopisać do zestawienia rosyjskich „nie” dla opcji atomowej).

—–

Nz. Zdjęcie ilustracyjne, przedstawiające finał operacji „Teapot” z 1955 roku – jeden z odtajnionych testów bomb atomowych/fot. domena publiczna

A gdybyście chcieli nabyć „Zabić Ukrainę. Alfabet rosyjskiej agresji” z autografem, wystarczy kliknąć w ten link.

Ps. Ów tekst – w krótszej formie – ukazał się pierwotnie w portalu Interia.pl, pod wskazanym linkiem.