„Ardeny”

16 grudnia 1944 roku III Rzesza rozpoczęła swoją „ostatnią szarżę”. Tego dnia ruszyła ofensywa w Ardenach – zaskakujące uderzenie, przeprowadzone przez 30 niemieckich dywizji (w tym 12 pancernych), na belgijskim odcinku frontu zachodniego słabo obsadzonym przez aliantów. Niemcy zamierzali rozciąć siły wroga, oddzielając wojska brytyjskie od amerykańskich, zdobyć Antwerpię, a następnie zaatakować w kierunku północnym, okrążając i niszcząc cztery alianckie armie. Cel był ambitny, zamysł strategiczny jeszcze bardziej – Adolf Hitler sądził, że w obliczu tak znaczącej porażki Waszyngton i Londyn będą skore do wynegocjowania pokoju z Berlinem. Wówczas Wehrmacht mógłby skupić się na walce na wschodzie – z sowietami, którzy pod koniec 1944 roku stali na Wiśle.

Efekt zaskoczenia był piorunujący – Amerykanie, na których skupiło się uderzenie, chwilę wcześniej sądzili, że koniec wojny jest tuż-tuż, a przed sobą mają co najwyżej „czternastolatków z zacinającymi się strzelbami”. Tymczasem runęły na nich doborowe jednostki, wyposażone m.in. w „Królewskie Tygrysy”, najcięższe i największe czołgi użyte w walce podczas II wojny światowej (ich wymiary były raczej przekleństwem niż atutem, ale skuteczność 88-milimetrowej armaty pozostawała w tamtym czasie niedościgła). Niemcom sprzyjała również pogoda, która uniemożliwiała użycie alianckiego lotnictwa. Ich początkowe sukcesy wywołały w Rzeszy euforię – oto znów niemieckie siły zbrojne zmuszały swoich przeciwników do cofania się, ba, niekiedy wręcz do panicznej ucieczki.

Niemieckim cywilom święta upłynęły pod znakiem wielkich nadziei (na odwrócenie losu). Ale już wtedy – choć walki w Ardenach trwały niemal do końca stycznia – sztabowcy Wehrmachtu wiedzieli, że kontrofensywa skazana jest na niepowodzenie. Alianci się ogarnęli, pogoda poprawiła, a braki paliwa zatrzymały niemieckie czołgi. W ostatecznym rozrachunku zmagania w Ardenach przetrąciły kręgosłup wojskom III Rzeszy na zachodzie – ubytków w ludziach i sprzęcie nie było już czym uzupełnić, wielu wojskowych straciło motywację, kontynuowanie walki z Amerykanami i Brytyjczykami uważając za bezcelowe. Tym niemniej ardeńska ofensywa wymogła na aliantach zaangażowanie ogromnych zasobów – w sumie ponad 800 tys. ludzi, z których co dziesiąty został zabity lub ranny (straty niemieckie były porównywalne). Do dziś „bitwa o wybrzuszenie” (Battle of the Bulge) – jak mówi się o niej w anglosaskiej historiografii – pozostaje największą bitwą w historii wojsk USA.

O czym wspominam, szukając w historii analogii dla wydarzeń w Ukrainie oraz tego, co może się wydarzyć w ciągu najbliższych kilkunastu miesięcy w Europie. W tej analogii „Niemcami” są rosjanie, co czyni ją nieco kulawym narzędziem – ale lepszego w najnowszej historii nie znalazłem. Z czego wynika owa kulawość? Ano sytuacja rosji jest inna od uwarunkowań, w jakich znalazła u schyłku 1944 roku III Rzesza. Niemcy walczyły wówczas o przetrwanie, a kataklizm – rozumiany jako bezwarunkowa kapitulacja, upadek reżimu i okupacja – był brutalnie realną perspektywą. Współczesna rosja może co najwyżej przegrać wojnę w Ukrainie i jakkolwiek skutki tej porażki mogą być poważne – na przykład oznaczać koniec putinizmu – egzystencjalnej katastrofy na rosjan to nie ściągnie (ryzyko w tym zakresie jest minimalne). Tym niemniej dla putina i ekipy obecna wojna – oraz jej ewentualne przedłużenie, o czym więcej poniżej – to „gra o wszystko” – trudno wyobrazić sobie scenariusz, w którym po ewidentnej porażce zachowują władzę. To winduje motywacje Kremla do poziomu porównywalnego z motywacjami nazistowskiej elity.

Zasoby rosji są także inne niż III Rzeszy u końca jej historii. Rosyjski przemysł nie leży w gruzach, utrata niemal miliona żołnierzy w 140-milionowym społeczeństwie to nie to samo, co osiem milionów zabitych i rannych wojskowych w 70-kilkumilionowym kraju. Tyle że wbrew kremlowskiej propagandzie, zbrojeniówka nie radzi sobie z zapewnieniem niezbędnych dostaw dla armii, a społeczeństwo nie garnie się na front inaczej niż za wielkie (relatywnie) pieniądze – których zapas topnieje w zastraszającym tempie. Jest więc rosja i tu w podobnej sytuacji do Niemiec końca wojny – ma za krótką kołderkę jeśli idzie o możliwość projekcji realnej siły.

Ale nadal nie jest bezzębna i może gryźć.

—–

I tak dochodzimy do „rosyjskich Ardenów”. To scenariusz, który mógłby zaistnieć, gdyby pozwolić rosjanom odetchnąć, zgodzić się na zamrożenia konfliktu. Zapewne chętnie przystałby na to Donald Trump, by ogłosić, że zgodnie z obietnicą doprowadził do ustania walk. Jego cyniczne kalkulacje szłyby w parze z naiwnością innych zachodnich przywódców, przekonanych, że w okresie zamrożenia dałoby się wypracować z Moskwą jakąś formułę trwałego pokoju. Taka postawa sojuszników – wzmocniona groźbą zawieszenia pomocy – zapewne zmusiłaby Kijów do akceptacji zawieszenia broni.

I byłaby receptą na katastrofę.

Armia rosyjska i jej zaplecze są w kondycji, jakiej są, ale rok strategicznej pauzy pozwoliłby rosji przygotować się do podjęcia „ostatniej szarży”. Miast bieżącego zużywania zasobów i ludzi, doszłoby bowiem do kumulacji potencjału. Do jakich rozmiarów? Ołeksander Kowalenko, ukraiński analityk militarny, szacuje, że 12 miesięcy intensywnych przygotowań pozwoliłoby Moskwie wystawić ponad milionową armię wyposażoną w 4,5 tys. czołgów, niemal 10 tys. wozów bojowych i 5 tys. sztuk systemów artyleryjskich. Przy braku konieczności prowadzenia działań bojowych, w magazynach udałoby się zgromadzić setki rakiet i pocisków manewrujących oraz (zakładając pomoc Korei Północnej) nawet 10 mln pocisków artyleryjskich. Oczywiście, w większości byłby to sprzęt przestarzały, byle jaki, duża część amunicji miałaby wątpliwe walory – ale w „kupie siła”. Oczywiście, taka mobilizacja oznaczałaby drenaż ostatnich finansowych zapasów rosji oraz wyzerowanie sowieckich zapasów. No ale – kto nie ryzykuje, ten nie zyskuje.

W takim scenariuszu putin miałby do dyspozycji armię inwazyjną pięć razy większą niż w 2022 roku. Mógłby jej użyć przeciwko Ukrainie, z nadzieją, że skumulowany potencjał pozwoli na bardziej spektakularne postępy na polu bitwy. A weźmy pod uwagę, że Ukraina nie jest tworem autokratycznym z bezwzględnym aparatem policyjnym – o ile w rosji, która takie atrybuty posiada, udałoby się przez rok bez wojny utrzymać wojenne wzmożenie, o tyle nad Dnieprem mógłby być z tym problem. Nie wiem, czy ukraińska armia odbudowałaby się w zakresie podobnym do rosyjskiego – czy byłby ku temu klimat społeczny, polityczny, czy i jak Zachód dalej wspierałby ZSU materiałowo. Słowem, mnóstwo zmiennych przywodzących do niezbyt optymistycznych konkluzji.

A co, gdyby było jeszcze gorzej? Pisałem o tym w opowiadaniu „Zaniechanie” kilka miesięcy temu – putin mógłby mianowicie podbić stawkę i swą bieda-armię pchnąć na Zachód. Zaatakować państwa nadbałtyckie, „maluchy” pozbawione głębi strategicznej, głównie z tego powodu niezdolne do długotrwałej, samodzielnej obrony. Przy tej okazji „zawadzić” także o północno-wschodnią Polskę, by odciąć naturalny lądowy korytarz łączący Litwę z resztą terytorium NATO.

To mogłyby być „rosyjskie Ardeny” AD 2026. Ostatni zryw, który nie miałby na celu wygrania wojny z NATO – bo to niemożliwe – ale służyłby polepszeniu własnej pozycji. Zredefiniowaniu wyniku wojny, która w rosyjskiej propagandzie od dawna jest wojną z Zachodem. Armia rosyjska straciłaby w tym starciu swoje ostatnie cenne, konwencjonalne walory. Ale wspomnianą masą wyszarpałaby skrawek terytorium NATO, co w połączeniu z atomowym szantażem („spróbujcie odbić, a uderzymy”), dałoby Kremlowi potężny argument w negocjacjach o przyszłości Ukrainy i Europy. Coś, co nie wyszło Hitlerowi, putinowi – w odróżnieniu od swojego protoplasty dysponującemu bronią jądrową – mogłoby się udać.

A lud rosyjski, znów nakarmiony iluzją potęgi po „zwycięskiej wojnie”, zapewne przełknąłby trudy codzienności i dał reżimowi niezbędną legitymizację.

Nie, to nie jest scenariusz szczególnie prawdopodobny. Lecz nie da się go definitywnie wykluczyć, a biorąc pod uwagę skalę ewentualnych szkód, warto robić wszystko, by nie zaistniał. Jest w interesie nie tylko Ukrainy, ale i całej wschodniej flanki NATO, by rosyjska armia dalej wykrwawiała się w Donbasie. By uszczuplanie jej zasobów trwało nieustannie, bez dłuższej przerwy, aż wreszcie osiągnięty zostanie stan „wyzerowania”, rozumiany realistycznie, jako kondycja uniemożliwiająca napadanie na sąsiadów. „Do tanga trzeba dwojga” – w tym przypadku Ukrainy, która musi mieć siły i środki, by rosję punktować. To dalsze zapewnienie wsparcia winno być priorytetem sojuszników Kijowa, nie zaś szukanie sposobów na zamrożenie konfliktu. Co podkreślam nie bez powodu, w dniu zaprzysiężenia 47. prezydenta USA…

—–

Szanowni, jak wielokrotnie podkreślam, moje publicystyczne i reporterskie zaangażowanie w konflikt na Wschodzie w istotnej mierze możliwe jest dzięki Wam i Waszemu wsparciu. Pomożecie w dalszym tworzeniu kolejnych treści?

Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

Wspieraj Autora na Patronite

To dzięki Wam powstają także moje książki!

Osoby zainteresowane nabyciem mojej ostatniej pt.: „Zabić Ukrainę. Alfabet rosyjskiej agresji”, w wersji z autografem, oraz kilku innych wcześniejszych pozycji (również z bonusem), zapraszam tu.

Korzystając z okazji chciałbym podziękować swoim najszczodrzejszym Patronom: Maciejowi Szulcowi, Joannie Marciniak, Jakubowi Wojtakajtisowi, Andrzejowi Kardasiowi, Marcinowi Łyszkiewiczowi, Arkowi Drygasowi, Tomaszowi Krajewskiemu, Magdalenie Kaczmarek, Arkadiuszowi Halickiemu, Piotrowi Maćkowiakowi, Bartoszowi Wojciechowskiemu i Monice Rani. A także: Arturowi Żakowi, Łukaszowi Hajdrychowi, Patrycji Złotockiej, Adamowi Cybowiczowi, Wojciechowi Bardzińskiemu, Krzysztofowi Krysikowi, Bognie Gałek, Michałowi Wielickiemu, Jakubowi Kojderowi, Piotrowi Pszczółkowskiemu, Bożenie Bolechale, Marcinowi Gonetowi, Pawłowi Krawczykowi, Joannie Siarze, Aleksandrowi Stępieniowi, Marcinowi Barszczewskiemu, Szymonowi Jończykowi, Annie Sierańskiej, Piotrowi Rucińskiemu, Mateuszowi Borysewiczowi, Tomaszowi Sosnowskiemu, Piotrowi Świrskiemu, Sławkowi Polakowi, Mateuszowi Jasinie i Grzegorzowi Dąbrowskiemu.

Podziękowania należą się również moim najhojniejszym „kawoszom” z ostatniego tygodnia: Grzegorzowi Lenzkowskiemu i Arkadiuszowi Wiśniewskiemu (za „wiadra” kawy!).

Nz. Szkolenie ukraińskich rekrutów/fot. SzG ZSU

Bezpiecznik

W ostatnich tygodniach pojawiło się mnóstwo analiz poświęconych finalnym rozstrzygnięciom rosyjsko-ukraińskiego konfliktu. Powszechną jest nadzieja, że zakończy się on w 2025 roku. Jak? Tu scenariusze są już różne, choć dominuje przekonanie, że będziemy mieli do czynienia z uznaniem status quo. Ale nie brak ocen skrajnych, w tym scenariusza zdecydowanego zwycięstwa rosji. Czy to jeszcze możliwe?

Pamiętajmy, że choć rosyjskie ministerstwo obrony co rusz ogranicza cele operacyjne, jak dotąd władze federacji nie odwołały swoich początkowych zamierzeń w stosunku do Ukrainy. Należy zatem przyjąć, że Moskwa – jeśli tylko zajdą sprzyjające okoliczności – będzie dążyć do zajęcia całego kraju. Ewentualnie – do podbicia wschodu i południa Ukrainy i do instalacji na zachodzie marionetkowego rządu.

Biorąc pod uwagę dotychczasowe osiągnięcia armii rosyjskiej – i wszystko, co po 24 lutego 2022 roku wiemy na temat jej możliwości bojowych – taki przebieg wydarzeń wydaje się bardzo mało prawdopodobny.

Chyba że Moskwa złamie opór Ukraińców przy użyciu nadzwyczajnych środków:

a. broni jądrowej;

b. masowej, co najmniej półtoramilionowej armii inwazyjnej wyposażonej we wszystko, co tylko dowództwo zdoła wyciągnąć z magazynów.

W obu przypadkach wymagałoby to podjęcia przez Kreml bardzo ryzykownych decyzji – trudno ocenić bowiem, jak zachowa się Zachód (przede wszystkim USA) w reakcji na atomową eskalację. W Moskwie zapewne nie przewidują wymiany jądrowych ciosów w „zemście za Ukrainę” (ja też nie przewiduję), ale gwałtowny, skokowy wzrost pomocy wojskowej dla Kijowa byłby realną opcją. A co, gdyby przyszła ona zanim rosyjskim wojskom udałoby się zdyskontować skutki atomowego uderzenia? Dodajmy do tego kolejne sankcje (a na tej liście jest jeszcze sporo miejsca) i utratę wiarygodności nawet u zdeklarowanych przyjaciół rosji. Kumulacja konsekwencji tych działań niosłaby ryzyko wywrócenia federacji – nawet w sytuacji, w której podbiłaby ona Ukrainę. Zachodnia pomoc wojskowa przeorientowałaby się wtedy na wsparcie dla ruchu oporu. Kosztowna okupacja, zduszona gospodarka i polityczna izolacja – Kreml wolałby tego uniknąć. Z jego perspektywy bardziej racjonalne jest stopniowe „gotowanie ukraińskiej żaby” – pokonanie Ukraińców w „uczciwej” wojnie, której przebieg byłby bardziej akceptowalny dla świata (zwłaszcza dla Zachodu).

Co zaś się tyczy masowej mobilizacji – prawdę mówiąc, tracę już wiarę w to, że rosjanie powiedzieliby „dość!”. Jako socjolog dostrzegam w społeczeństwie rosyjskim gigantyczne pokłady konformizmu i lęku przed władzą, co skłania mnie do założenia, że „mobiki” pokornie szłyby na front. Zwłaszcza gdyby tej masie udało się zdobyć strategiczną przewagę – wówczas pewnie pojawiłby się i entuzjazm.

W mojej ocenie jednym bezpiecznikiem, który chroni Ukrainę przed rosyjską masową mobilizacją, są koszty. Jednorazowy, rozłożony w krótkim czasie wysiłek finansowy – jaki musiałaby podjąć Moskwa, by wystawić półtoramilionową armię tylko na Ukrainę – jest za duży jak na możliwości budżetu rosji.

Stąd przekonanie, że na zdecydowane zwycięstwo nie mają już wielkich nadziei ani w rosyjskim MON-ie, ani na Kremlu. Choć wciąż obecne jest tam myślenie „a nuż się uda”, będące jedną z najważniejszych przyczyn dalszej militarnej, gospodarczej i politycznej presji na Ukrainę.

—–

Nz. Jakkolwiek się ta wojna skończy, jedno jest pewne – wschód Ukrainy wymaga gruntownej odbudowy. Izjum, zima 2023 roku/fot. własne

A o innych scenariuszach końca wojny piszę w tekście dla Polski Zbrojnej, w którym podsumowuję i uaktualniam swoje wcześniejsze przemyślenia.

Kije…

Z buńczucznych zapowiedzi Donalda Trumpa – że zakończy wojnę w Ukrainie w dobę po zwycięskich wyborach – nic nie wyszło. Kampanijna gadka na użytek wewnętrzny brutalnie zderzyła się z realiami międzynarodowej polityki. Prezydent-elekt nie wydaje się tym specjalnie zrażony. Spuścił nieco z tonu, ale wciąż deklaruje szybkie działanie – teraz ma to być 30 dni potrzebnych na wygaszenie konfliktu, liczonych od momentu objęcia funkcji 47. prezydenta USA.

Problem w tym, że Moskwa nie chce rozmawiać. Nie że w ogóle, ale w terminarzu nakreślonym przez Trumpa. Ukraińcy też nie wierzą, by w miesiąc udało się załatwić sprawę. No i wciąż mają nadzieję, że nowy prezydent USA nie zgodzi się na układ, który w oczach opinii publicznych uczyni go tym słabszym. Spodziewają się polityki „wymuszenia pokoju siłą”. Wymuszenia na rosji, rzecz jasna.

Jakie są tu opcje?

Jesienią 2022 roku administracja Joe Bidena zagroziła Moskwie, że siły zbrojne USA zniszczą rosyjską armię w Ukrainie, jeśli Kreml zdecyduje się na użycie broni jądrowej (co wówczas, w obliczu koszmarnych klęsk na froncie, rosjanie rozważali). Tak jak wtedy, tak i obecnie potencjał USA pozwoliłby na zadanie rosji dotkliwego ciosu bez sięgania po „atomówki”. Teraz byłoby to nawet łatwiejsze, zważywszy na postępującą degradację techniczną rosyjskiej armii. Innymi słowy, w zasięgu Trumpa stoi potężny kij – prezydent nie musi go używać, wystarczy, by nim pogroził. Ale czy ma dość charyzmy, by zagrać z rosjanami tak ostro i va banque? Szczerze wątpię.

Inny sposób na „wymuszenie pokoju siłą” to rozbudowa potencjału ukraińskiej armii. Dziś liczy ona ponad 900 tys. żołnierzy. Sporo, zważywszy na fakt, że kontyngent rosyjski w Ukrainie to 600 tys. ludzi, a łącznie w konflikt zaangażowanych jest 800 tys. rosjan. Problem w tym, że sprzętu przyzwoitej jakości starcza dla połowy personelu ZSU. Reszta służy w „gołych” brygadach o nikłej wartości. Uzbrojenie zza oceanu by to zmieniło, ale… Pozwólcie, że jeszcze raz przywołam wyliczenia Ołeksandra Kowalenko, ukraińskiego analityka militarnego. Wynika z nich, że każdym stu tysiącom żołnierzy należałoby przydzielić 1,4 tys. czołgów, cztery tysiące wozów bojowych i półtora tysiąca sztuk artylerii. Taka siła zdziałałaby „cuda”, lecz jej uruchomienie to wymagające zadanie nawet dla USA. Zajęłoby dużo (dużo-dużo) więcej niż 30 dni, a sama groźba dozbrojenia Ukraińców pewnie by tu nie wystarczyła.

—–

To może presja ekonomiczna? Trudno oprzeć się wrażeniu, że kwestia ponownego dopuszczenia rosji do pełnej wymiany gospodarczej jest dla Kremla kluczowa – rosyjska gospodarka bowiem ledwie dyszy. Problem w tym, że gdyby na to pozwolić, federacja w ciągu kilku-kilkunastu lat odbudowałaby zdolności zdegradowanej armii. A wówczas los sąsiadów rosji – nie tylko Ukrainy – znów byłby zagrożony. Zachód, a więc i USA, musi tę okoliczność brać pod uwagę. Obrazowo rzecz ujmując, grać z Moskwą tak, by ta nie zmieniła podarowanej marchewki w kij.

Czym jest ta marchewka? Trzystoma miliardami dolarów zamrożonych aktywów rosyjskiego banku centralnego, które „leżą” na Zachodzie. Te 300 „dużych baniek” to znacznie więcej niż Moskwa wydała dotąd na wojnę w Ukrainie (na co poszło 200 mld dol.), dość, by – patrząc z perspektywy interesów putina i reżimu – zapewnić rosji w miarę miękkie lądowanie po wojennej zawierusze.

No więc gdyby zagrozić Moskwie przepadkiem tego majątku? Przymiarki czyni już teraz administracja Bidena, starają się przekonać europejskich sojuszników do przeniesienia owych 300 miliardów na konto powiernicze, które zostałoby odmrożone wyłącznie w ramach porozumienia o przerwaniu wojny rosji z Ukrainą. Moskwa dostałaby czytelny sygnał: „Jeśli chcecie odzyskać pieniądze, musicie przyjść i rozmawiać”.

Jak wynika z informacji CNN, inicjatywa ta została skonsultowana z otoczeniem Trumpa i nim samym. Według źródeł redakcji, Trump poparł taką strategię, przekonany, że szybko doprowadzi ona rosjan do stołu negocjacyjnego. Kto wie, może nawet w 30 dni…

Problem? Jeden; 280 mld aktywów spoczywa w europejskich instytucjach finansowych, tylko 20 mld pozostaje w bankach z siedzibą w USA. Tymczasem sojusznicy Waszyngtonu nadal mają wątpliwości co do legalności takiego rozwiązania. Owszem, zgodzili się już na wykorzystanie na rzecz Ukrainy odsetek od zamrożonych rosyjskich inwestycji, ale bazowego majątku tykać nie chcą. Czy Trump ich do tego przekona? Czy w ogóle będzie mu się chciało angażować w tę grę?

—–

Szanowni, jak wielokrotnie podkreślam, moje publicystyczne i reporterskie zaangażowanie w konflikt na Wschodzie w istotnej mierze możliwe jest dzięki Wam i Waszemu wsparciu. Pomożecie w dalszym tworzeniu kolejnych treści?

Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

Wspieraj Autora na Patronite

To dzięki Wam powstają także moje książki!

Osoby zainteresowane nabyciem mojej ostatniej pt.: „Zabić Ukrainę. Alfabet rosyjskiej agresji”, w wersji z autografem, oraz kilku innych wcześniejszych pozycji (również z bonusem), zapraszam tu.

Nz. Rozbudowa potencjału armii ukraińskiej to sensowna opcja, ale długotrwała. Zdjęcie ilustracyjne/fot. SzG ZSU

Paraliż

Jakkolwiek by to rosyjska propaganda racjonalizowała, utrata kontroli nad własnym terytorium jest dla Kremla nie do zaakceptowania. W oczach obywateli odbiera władzy atut sprawczości, obnaża jej słabość, niszczy wizerunek imperialnej siły państwa – wszystko, na czym osadza się legitymizacja reżimu. Zatem władimir putin zrobi wiele, by Ukraińców z obwodu kurskiego wyrzucić.

I robi – ściągnął do obwodu masę wojska, sięgnął po Koreańczyków (co zasługuje na miano desperacji), podległe mu wojska już kilkukrotnie przeprowadzały „generalne szturmy”. Coś tam Ukraińcom odebrano, ale co do zasady Siły Zbrojne Ukrainy gruntownie przygotowały się do obrony i ani myślą odpuszczać. Ta nieustępliwość to gwarancja powodzenia planu „ziemia za ziemię”; wojska ukraińskie muszą kurską zdobycz „dowieźć” do zawieszenia broni.

Zachodnie pociski i rakiety mogą im w tym wydatnie pomóc – mimo iż Kijów ma w tym momencie po około 50 sztuk ATACMS-ów i Storm Shadowów/SCALP-ów. O ile bowiem to nie wystarczy, by „przetrącić kręgosłup” całości sił inwazyjnych Moskwy, o tyle taka ilość amunicji użyta wyłącznie w obwodzie kurskim (i w przyległościach) może rosjan lokalnie sparaliżować. Taki efekt przyniosłyby precyzyjne uderzenia w bazy logistyczne i stanowiska dowodzenia.

Zobaczmy, co się wydarzyło na przestrzeni ostatnich kilku dni.

Na początku tygodnia Ukraińcy uderzyli sześcioma ATACMS-ami w rosyjski skład amunicji w obwodzie biełgorodzkim. W środę 12 pocisków Storm Shadow spadło na podziemny kompleks dowódczy znajdujący się w obwodzie briańskim. Oba regiony sąsiadują z kurskim i stanowią zaplecze dla rosyjsko-koreańskiej kontrofensywy. Być może to zbieg okoliczności, ale warto odnotować, że po tych wydarzeniach presja na ukraińskie pozycje w obwodzie kurskim znacząco osłabła. Z nieoficjalnych informacji wynika, że zwłaszcza atak Storm Shadowami był dla rosjan (i Koreańczyków) dotkliwy. Porażono sztab całej operacji kurskiej, zginęło i zostało rannych kilkudziesięciu oficerów, w tym jeden z koreańskich generałów.

Oczywiście, rosjanie i ich azjatyccy sojusznicy będą gotowość bojową odtwarzać, ale wyobraźmy sobie, że Ukraińcy także pozostaną konsekwentni – i wyprowadzą kolejne uderzenia. Jeśli prawdą jest, że putin chciałby odzyskać Kursk przed 20 stycznia (inauguracją prezydentury Donalda Trumpa, która może oznaczać nowe otwarcie na linii Moskwa–Waszyngton, a przynajmniej takie nadzieje mają na Kremlu), ten plan stanąłby pod znakiem zapytania.

A wcale nie jest tak, że tylko Ukraińcom kończy się czas – rosjanie również potrzebują co najmniej zamrożenia konfliktu. W ich interesie jest rozmawianie z pozycji siły, tymczasem ukraińska okupacja nawet skrawka rosji uczyni moskiewskich negocjatorów petentami (co rzecz jasna dotyczy tylko części podejmowanych w trakcie negocjacji ustaleń). Dlatego zachodnie rakiety z opcją do wykorzystania na terenie rosji tak bardzo mierżą Moskwę. I dlatego Kreml znów odpalił kampanię atomowego szantażu, najpierw „podkręcając” własną doktrynę jądrową, a później atakując Dnipro przy użyciu rakiety przeznaczonej do przenoszenia ładunków nuklearnych. To desperacka próba wymuszenia na Zachodzie, by cofnął zgodę na atakowanie celów w rosji. Inaczej swojej przyszłej pozycji negocjacyjnej rosjanie poprawić nie potrafią.

Otwarte pozostaje pytanie, czy ktoś zlęknie się kremlowskich gróźb…

—–

Całość tekstu, który opublikowałem dziś w portalu „Polska Zbrojna”, znajdziecie pod tym linkiem.

Nz. screen z filmiku zarejestrowanego przez ukraińskiego drona. Kadr przedstawia eksplozję jednego ze Storm Shadowów, którymi zaatakowane rosyjskie centrum dowodzenia w obwodzie briańskim.

Spopielenie

Lęk przed atomową zagładą towarzyszy ludzkości od niemal ośmiu dekad. Apogeum powszechnego strachu miało miejsce w latach 80., ale i dziś da się zauważyć wzmożone napięcia wywoływane przede wszystkim szantażami Moskwy. Kreml regularnie grozi światu „niekontrolowaną eskalacją” jako skutkiem zachodniej pomocy dla Ukrainy. Ile w tym blefu, który ma przykryć słabość i niekompetencje rosyjskiej armii, a ile realnego ryzyka? Spróbujmy to ocenić w oparciu o dostępne informacje.

Gdy kończyła się zimna wojna, w arsenałach jądrowych USA i ZSRR znajdowało się 55 tys. głowic (plus kilkaset ładunków u sojuszników obu stron). Co najmniej jedna trzecia z nich była w pełni gotowa do użycia; taka masa amunicji, w połączeniu z niedoskonałością ówczesnych systemów przeciwlotniczych, w razie wybuchu konfliktu oznaczała kilkanaście tysięcy skutecznie porażonych celów. Po kilka tysięcy eksplozji jądrowych na szeroko rozumianym terytorium przeciwnika. Co istotne, następujących w krótki interwale czasowym.

Nie było to zagrożenie nowe: drastyczny wzrost liczby głowic nastąpił w latach 60. Już wtedy wielkość nuklearnych potencjałów dawała gwarancję wzajemnego zniszczenia (ang. mutual assured destruction, MAD), czego pozytywnym efektem była redukcja ryzyka wymiany atomowych ciosów. Ryzyka, ale nie związanych z nim obawy – podkreślę dla porządku.

Po 1991 roku, mimo poważnego zmniejszenia arsenałów, doktryna MAD („szalona” w języku oryginału, co nadaje jej dodatkowego znaczenia), wciąż miała się dobrze. Nadal zakładano, że najlepszym sposobem na zachowanie pokoju jest wzajemne odstraszanie.

A czy dziś takie rozumowanie ma jeszcze sens?

—–

Oficjalnie rosja dysponuje niemal 6 tys. głowic jądrowych, spośród których jedna czwarta jest gotowa do użycia (a większość pozostałych przeznaczona do utylizacji). USA mają nieco mniejszy arsenał, z podobną liczbą „aktywnych” ładunków. Te trzy tysiące głowic to dość, by obawiać się wzajemnego zniszczenia (a są jeszcze ładunki sojuszników).

Wiedzmy jednak, że na Ziemi wykonano dotąd… ponad dwa tysiące prób jądrowych. Większość przeprowadziły Stany Zjednoczone i Związek Radziecki; od 1992 roku Waszyngton i Moskwa utrzymują moratorium na dalsze testy. W latach 2006-2016 doszło do pięciu podziemnych prób w Korei Północnej – i były to ostatnie zarejestrowane eksplozje.

Tak czy inaczej, potoczne, apokaliptyczne wyobrażenia o skutkach tysięcy eksplozji nie są do końca realistyczne. Jak widać, planeta ma się nieźle mimo tylu wybuchów (trapiący ją klimatyczny kryzys nie ma z nimi związku). Oczywiście, jednoczesna detonacja setek ładunków to „inna historia”, ale wcale nie musi do niej dojść.

—–

Kilka dni temu Moskwa planowała zafundować światu pokazówkę i kolejny akt atomowego szantażu. Z poligonu w Plesiecku miała wystartować rakieta balistyczna Sarmat, cud rosyjskiej inżynierii, przeznaczony do przenoszenia ładunków jądrowych na dystanse międzykontynentalne. Skończyło się na blamażu, pocisk bowiem eksplodował w silosie, podczas wypełniania zbiorników paliwem. Nie był uzbrojony, doszło więc „tylko” do poważnych zniszczeń poligonowej infrastruktury, dobrze uchwyconych przez obiektywy satelitów.

RS-28 Sarmat to ulubieniec propagandy i osobiście władimira putina, wielokrotnie opiewany jako „ostateczny argument na Amerykanów”. Wedle samych rosjan, unikalne właściwości pozwalają mu „wykiwać” satelitarne czujniki podczerwieni (podstawowe narzędzie do wykrywania pocisków balistycznych), dają sposobność przelotu na orbicie szczątkowej (czyli szybkiego osiągnięcia celów w USA), ma też Sarmat mieć niezwykle skuteczny system aktywnej obrony. Innymi słowy, to „anałoga w miru niet” (niemający odpowiednika w świecie), z zastrzeżeniem że… niespecjalnie „chce mu się” latać. Dość napisać, że z pięciu ostatnich próbnych wystrzeleń, aż cztery zakończyły się niepowodzeniem.

A mowa o systemie oficjalnie przyjętym do uzbrojenia!

—–

Kłopoty Sarmata ilustrują niemoce w dziedzinie zaawansowanych technologii, a jego pośpieszne wdrożenie prymat propagandy nad realnymi działaniami. Bolączki rosyjskiej armii i przemysłu, które – w połączeniu z innymi słabościami i niekompetencjami – bezlitośnie i po całości obnażyła wojna w Ukrainie. Jej kompromitujący rosjan przebieg rodzi wątpliwości co do kondycji sił strategicznych federacji; one wszak, jak wojska konwencjonalne, również mogą być niczym potiomkinowska wioska.

Jest całkiem możliwe, że spośród półtora tysiąca głowic, część do niczego się nie nadaje. Tak było z wieloma rosyjskimi czołgami, samolotami czy systemami przeciwlotniczymi, które „na papierze” uchodziły za nowe lub zmodernizowane, a już z pewnością za sprawne. A potem okazywało się, że to złom niebezpieczny głównie dla użytkowników.

Te same wątpliwości można odnieść do rakiet-nośników (rosjanie mają ich kilkaset) i samolotów bombowych. Jeśli idzie o te ostatnie – połowa flotylli (maszyny Tu-95) była przez ostatnie 2,5 roku nadmiernie eksploatowana. W efekcie ledwie jedna trzecia bombowców tego typu (kilkanaście sztuk) nadaje się obecnie do długotrwałych lotów bojowych. Niewiadomą pozostaje kondycja okrętów podwodnych przeznaczonych do nuklearnych uderzeń, tak zwanych „boomerów”. Ogłaszane z pompą kolejne modernizacje i budowy nowych oceanicznych jednostek mogą niepokoić, ale przypomnijmy sobie, że wedle tych samych rosyjskich źródeł, zatopiony w 2022 roku flagowy krążownik „Moskwa” także przeszedł gruntowny remont i unowocześnienie.

—–

Do czego zmierzam? Ano do tego, że realne rosyjskie możliwości mogą być mniejsze, niż się zakłada. Że w ewentualnym ataku Moskwa mogłaby użyć nie półtora tysiąca, a „tylko” kilkuset głowic. To wciąż dużo, ale sowieckie symulacje z czasów zimnej wojny przewidywały konieczność porażenia od 300 do 1300 celów, przy czym jako cel rozumiano obiekty wojskowe i miasta (a po prawdzie to przede wszystkim miasta i dotyczyło to zamiarów obydwu stron). Dopiero wówczas – sądzono – udałoby się zrealizować scenariusz unicestwienia przeciwnika.

Dodajmy do tego wiedzę wyniesioną z konfliktu w Ukrainie oraz jego skutki. Najbardziej zaawansowane rosyjskie systemy przeciwlotnicze i przeciwrakietowe znacząco ustępują zachodnim odpowiednikom. A część zestawów – trafiona przez Ukraińców – fizycznie przestała istnieć. Tarcza rosji jest więc wybrakowana, a rosyjscy wojskowi dobrze wiedzą, że wiele z wysłanych na wroga rakiet nie osiągnęłoby celu. I tak z „dużych” kilkuset mogłoby się zrobić „małe” kilkaset skutecznych porażeń, co dla zaatakowanych byłoby wielką katastrofą, ale nie końcem ich świata.

A odpowiedź byłaby miażdżąca. I łatwa do przeprowadzenia, bo rosja to Moskwa, Petersburg i kilkanaście innych dużych miast, a reszta kraju w wymiarze kulturowym się nie liczy.

Tymczasem utrata centrów cywilizacyjnych, bez wcześniejszego zadania wrogowi nokautującego ciosu, podważa sensowność nuklearnej eskalacji. I czyni ją bardzo mało prawdopodobną.

—–

Dziękuję za lekturę! A gdybyście chcieli nabyć egzemplarze „Zabić Ukrainę. Alfabet rosyjskiej agresji”, „Międzyrzecze. Cena przetrwania” i „(Dez)informacji” z autografem i pozdrowieniami, wystarczy kliknąć w ten link.

Nz. Jedna z ponad tysiąca amerykańskich prób jądrowych – eksplozja bomby „Baker” w lipcu 1946 roku na atolu Bikini/fot. Departament Obrony USA/domena publiczna

Tekst pierwotnie ukazał się w portalu Interia.pl