Graal

W pierwszej rodzimej produkcji dla Netfliksa – niezbyt udanym, stworzonym przed kilku laty serialu pt.: „1983” – jest scena, w której dowódca polskiej armii z dumą ogląda skrzynie z głowicami jądrowymi. W alternatywnej rzeczywistości, do jakiej zabierają nas twórcy, Polska początku XXI wieku jest mocarstwem atomowym. W scenariuszu nie znajdziemy informacji o tym, jak Polacy weszli w posiadanie broni A. Tajemnicza transformacja naszego kraju zaczyna się w tytułowym roku, 20 lat później wciąż rządzą komuniści, ale ich PRL jest bytem niezależnym od ZSRR i prężnie się rozwija. Warunki dla tego rozwoju, i tej niezależności, zapewnia właśnie arsenał nuklearny.

„Mocarstwowy” element fabuły może się nam wydawać śmieszny i nieprawdopodobny, co nie zmienia faktu, że założenie o nietykalności, jaką gwarantuje broń jądrowa, jest jak najbardziej poprawne. „Jestem absolutnie pewien, że gdyby rosjanie nie mieli broni jądrowej, bylibyśmy na Ukrainie i ich stamtąd wyrzucili. Z pewnością byśmy to zrobili”, przyznał admirał Rob Bauer, przewodniczący Komitetu Wojskowego NATO, podczas Szczytu Obronnego w Pradze (8-10 listopada br.). Wśród analityków militarnych panuje niemal pełna zgoda co do tego, że gdyby Kijów nie zrezygnował z broni jądrowej odziedziczonej po Związku Radzieckim, federacja rosyjska nie najechałaby Ukrainy – ani w 2014, ani w 2022 roku.

—–

Poza rosyjskim i ukraińskim, pouczający pozostaje przykład Korei Północnej. Choć to agresywna dyktatura, strach jej tykać, bo skutki dla regionu – relatywnie niedużego półwyspu – byłyby dramatyczne. Rok temu spotkałem się z emerytowanym generałem południowokoreańskiej armii. Głównym tematem rozmowy była współpraca przemysłów naszych krajów, ale skorzystałem z okazji i poprosiłem o ocenę możliwości wojsk Kim Dzong Una. „Dla nas jedynym poważnym zmartwieniem są ich głowice nuklearne”, usłyszałem. Korea Północna ma około 50 ładunków, co przy tysiącach, jakimi dysponują Amerykanie i rosjanie, może wydawać się skromnym potencjałem. I jest takim w liczbach rzeczywistych, w drzemiącej w głowicach sile już nie.

Samodzielny potencjał odstraszania, jaki dają własne „atomówki”, nie zapewnia całkowitej gwarancji niepokonania. W najnowszej historii mamy przykłady mocarstw jądrowych, które przegrały wojny; dość wspomnieć USA w Wietnamie czy ZSRR w Afganistanie. Najnowszy konflikt rosyjsko-ukraiński – wszystko na to wskazuje – także nie zakończy się zwycięstwem rosji. Tym niemniej arsenał jądrowy nadal sprawdza się w charakterze polisy ubezpieczeniowej chroniącej przed widmem okupacji. Przykład obwodu kurskiego i prowadzonej tam ukraińskiej operacji nie podważa tej reguły, mamy tu bowiem do czynienia z symbolicznym naruszeniem rosyjskiej integralności – tymczasowym, biorąc pod uwagę rozległość federacji mikroskopijnym, nade wszystko zaś niestanowiącym zagrożenia dla trwałości struktur rosyjskiego państwa. To raczej prztyczek niż bolesny cios, użycie w takiej sytuacji broni jądrowej byłoby działaniem nieadekwatnym i tak też postrzegają sprawy w Moskwie.

—–

Myślenie o atomowym zabezpieczeniu nieobce jest też Polakom – ale na życzeniowej refleksji się kończy. Nie dysponujemy bowiem zapleczem techniczno-naukowym, które dałoby możliwość samodzielnego pozyskania komponentów niezbędnych do produkcji broni jądrowej. Kupno? Nie istnieje „sklep z atomówkami”, a jest jeszcze kwestia politycznego klimatu – od wrogów nie kupimy, a sojusznicy nam nie sprzedadzą.

W latach 70. XX na przeszkodzie do pozyskania broni A przez Polskę stała sowiecka kuratela, po 1989 roku Amerykanie. Dlaczego? Stanom (jak ZSRR, a potem rosji) zależy, by „atomowy klub” pozostał jak najmniejszy, co obejmuje także sojuszników. Takie podejście to element „zarządzania eskalacją”. Kalkulacji, zgodnie z którą im mniej posiadaczy głowic, tym mniejsze ryzyko, że ktoś ich użyje. Im mniej w tym gronie sojuszników, tym niższe prawdopodobieństwo, że USA – zobligowane aliansami – zmuszone będą wejść do wojny, w której już sięgnięto po broń jądrową. Czyli znaleźć się w sytuacji bliższej czarnemu scenariuszowi niekontrolowanej eskalacji.

W takich okolicznościach jedyny sposób na posiadanie dostępu do głowic, to udział Polski w natowskim programie Nuclear Sharing. Ale nawet jeśli do niego przystąpimy (czego dotąd nam nie zaproponowano…) – użyczymy miejsc do składowania ładunków, a nasi piloci będą uczyć się zrzucania bomb jądrowych – dysponentem głowic pozostaną USA. Decyzje o ich użyciu nie byłyby więc podejmowane w Warszawie, co mogłoby mieć dramatyczne skutki w razie rozdźwięku w postrzeganiu zagrożeń. Sytuację w naszej ocenie śmiertelnie ryzykowną, Amerykanie mogliby definiować jako niespełniającą kryteriów koniecznych dla sięgnięcia po „ostateczny argument” czy choćby zademonstrowania woli jego użycia. Skutkiem takiego zaniechania mogłaby być rosyjska okupacja części terytorium RP.

—–

Wychodzi więc na to, że samodzielny potencjał odstraszania to święty Graal polskiej polityki obronnej. Zdaje się, że nigdy go nie posiądziemy, co wcale nie oznacza beznadziejnego położenia.

Kilka lat temu – przygotowując się do napisania pierwszej powieści z konfliktem polsko-rosyjskim w tle (chodzi o „(Dez)informację”) – spotkałem się z wieloma wojskowymi. Jeden z generałów opowiedział mi o grze strategicznej, w ramach której ćwiczono „na sucho” operację obronną. Częścią manewrów było uderzenie odwetowe o kryptonimie „Iglica” (piszę o tym swobodnie – we wspomnianej książce i na potrzeby tego tekstu – nie ujawniam bowiem żadnych planów, a jedynie scenariusz jednej z gier). No więc na potrzeby „Iglicy” zamierzono użyć najgroźniejszej broni z arsenału WP – pocisków manewrujących JASSM. Jeszcze w minionej dekadzie Polska kupiła w USA co najmniej 70 takich rakiet, wynoszonych do miejsc odpalenia przez samoloty F-16. Bez zbędnego wchodzenia w szczegóły, JASSM-y służą do precyzyjnego rażenia umocnionych obiektów o istotnym znaczeniu strategicznym, daleko poza linią frontu.

W „Iglicy” – choć jej nazwa może kojarzyć się z Basztą Spasską – nie chodziło o uderzenie w siedzibę prezydenta rosji. Celem miały być bazy w Kaliningradzie (dziś Królewcu), Bałtyjsku i Donskoje. Ich poważne uszkodzenie odcięłoby na wiele dni flotę bałtycką od zaplecza. Gdyby dodatkowo udało się zatopić część jej jednostek na wodzie – a takie zadanie mogłyby wykonać Nadbrzeżne Dywizjony Rakietowe – rosyjskie działania na Bałtyku zostałyby mocno ograniczone. Wówczas zapewne nie doszłoby do desantów na Wybrzeżu, a tym samym oddziały przeciwnika nie wyszłyby na tyły polskiej obrony. Losów wojny od razu by to nie zmieniło – najważniejsza bitwa i tak toczyłaby się między Wisłą a Bugiem. Plan dawał jednak czas i tworzył miejsce na przybycie sojuszniczych posiłków.

—–

Nie napiszę, jak zakończyły się ćwiczenia. Przyznam za to, że z ogromną satysfakcją przyjąłem wiadomość sprzed kilku miesięcy – o tym, że Polska podpisała z USA umowę na dostawę kilkuset dodatkowych JASSM-ów, w różnych konfiguracjach, także tych o zasięgu tysiąca kilometrów. „Po Ukrainie” wiemy już, że rosyjska obrona przeciwlotnicza jest dziurawa i że rosjanie nie potrafią upilnować wielu strategicznych obiektów. Mamy zatem pośredni dowód na to, że bylibyśmy w stanie zdać im dotkliwy cios z powietrza. Oni również o tym wiedzą.

A przecież budujemy potencjał nie tylko do uderzeń dalekiego zasięgu. Zakres zakupów obejmujących wiele kategorii wojskowego sprzętu jest imponujący, niespotykany w powojennej historii Polski (owszem, „za komuny” zdarzały się lata, że pozyskiwaliśmy więcej uzbrojenia, ale nie tak wysokiej jakości). Wymienienie wszystkich typów broni wymagałoby oddzielnego artykułu, na potrzeby tego poprzestańmy na stwierdzeniu, że za mniej więcej dekadę – gdy całe to „bogactwo” będzie już w Polsce i będzie operacyjne – potencjał odstraszania naszej armii znacząco wzrośnie. Zyskamy zdolność do długotrwałego i samodzielnego powstrzymywania rosji, choć oczywiście w ostatecznym rozrachunku bez wsparcia sojuszników się nie obejdzie (tak jak Ukraina nie obeszłaby się bez zachodniej „kroplówki”).

Pod jednym wszak warunkiem – że nie zabraknie nam ludzi do obsługi wszystkich tych nowoczesnych czołgów, armat, samolotów i dronów. Ale skutki demograficznej zapaści to temat na inną opowieść…

—–

Szanowni, życzę Wam spokojnych, pogodnych i rodzinnych świąt. Odpocznijcie! Ja również zamierzam złapać trochę oddechu, więc biorę sobie kilka dni wolnego. Oczywiście, pozostanę w trybie czuwania i jeśli wydarzy się coś nadzwyczajnego, będę reagował.

Korzystając z okazji chciałbym podziękować swoim najszczodrzejszym Patronom: Maciejowi Szulcowi, Joannie Marciniak, Jakubowi Wojtakajtisowi, Andrzejowi Kardasiowi, Marcinowi Łyszkiewiczowi, Arkowi Drygasowi, Tomaszowi Krajewskiemu, Magdalenie Kaczmarek, Arkadiuszowi Halickiemu, Piotrowi Maćkowiakowi, Bartoszowi Wojciechowskiemu i Monice Rani. A także: Arturowi Żakowi, Łukaszowi Hajdrychowi, Patrycji Złotockiej, Adamowi Cybowiczowi, Wojciechowi Bardzińskiemu, Krzysztofowi Krysikowi, Bognie Gałek, Michałowi Wielickiemu, Jakubowi Kojderowi, Piotrowi Pszczółkowskiemu, Bożenie Bolechale, Marcinowi Gonetowi, Pawłowi Krawczykowi, Joannie Siarze, Aleksandrowi Stępieniowi, Marcinowi Barszczewskiemu, Szymonowi Jończykowi, Annie Sierańskiej, Piotrowi Rucińskiemu, Mateuszowi Borysewiczowi, Tomaszowi Sosnowskiemu, Piotrowi Świrskiemu, Kacprowi Myśliborskiemu, Sławkowi Polakowi, Mateuszowi Jasinie i Grzegorzowi Dąbrowskiemu.

Podziękowania należą się również moim najhojniejszym „kawoszom” z ostatniego tygodnia: Czytelniczce Marcie, Czytelnikowi Łukaszowi oraz Kamilowi Zemlakowi.

To dzięki Wam powstają także moje książki!

Czytelników, którzy chcieliby nabyć najnowszą pt.: „Zabić Ukrainę. Alfabet rosyjskiej agresji”, w wersji z autografem, oraz kilka innych wcześniejszych pozycji, także wspomnianą w tekście „(Dez)informację”, zapraszam tu.

Nz. Polskie F-16 w akcji/fot. Bartek Bera

Tekst pierwotnie opublikowałem w portalu Interia, oryginał znajdziecie pod tym linkiem.

Wygrani

Po niemal trzech latach pełnoskalowej wojny w Ukrainie, w Polsce nie mamy już złudzeń, że zachód Europy postrzega rosyjskie zagrożenie inaczej niż my nad Wisłą. W Portugalii czy Hiszpanii jest to zagadnienie, któremu nie poświęca się wielkiej uwagi. Luksus geograficznego oddalenia wywołuje w nas zazdrość, a jego skutek – wstrzemięźliwa polityka pomocowa Zachodu wobec Ukrainy – rodzi irytację. Lecz jako się rzekło: był czas przywyknąć. Tyle samo czasu mieliśmy na wyzbycie się polsko-centrycznej wizji konfliktu w ocenie postępowania USA. I co? I nic; nadal wielu komentatorów i „zwykłych zjadaczy chleba” popełnia w tym zakresie poważny błąd poznawczy.

Na czym on polega? Na założeniu (zwykle nieuświadomionym), że rosja stanowi dla Ameryki takie samo zagrożenie, jak dla Polski i reszty krajów Europy Środkowo-Wschodniej. Tymczasem wcale tak nie jest.

—–

Arsenał jądrowy, jakim dysponuje federacja rosyjska, to istotny atut i narzędzie polityki zagranicznej Kremla. W relacjach z Waszyngtonem pełni rolę straszaka i pozwala wymuszać pewne pożądane zachowania. Ale w ograniczonym zakresie, wszak USA dysponują arsenałem równoważnym, a groźba wzajemnego zniszczenia w zasadzie znosi ryzyko, że którakolwiek ze stron sięgnie po „najtęższy argument”.

Niejako zatem z konieczności pola konfrontacji znajdują się poza „atomowym ringiem”.

Gdzie? Można wyróżnić dwa obszary: militarny (konwencjonalny) i gospodarczy. Dla pełnego obrazu odnotujmy istnienie innych pól rywalizacji – sportowej, naukowej czy kulturalnej – z zastrzeżeniem, że dla podjętych w tekście rozważań mają one wtórne znacznie i nie będę poświęcał im uwagi.

A więc potencjał wojskowy (niejądrowy). Jeszcze na początku 2022 roku – nim przyszedł „ukraiński sprawdzian” – mogliśmy sądzić, że dla sił zbrojnych USA armia rosyjska stanowi poważne wyzwanie. Dziś mamy już jasność, że wojsko putina to olbrzym na glinianych nogach, nieradzący sobie z ujarzmieniem średniej wielkości państwa. Przestarzały, niedoposażony, źle dowodzony i wyszkolony. Gdzie mu zatem „startować do supermocarstwa”?

Podobnie rzecz się ma z ekonomią: rosyjska jest kilkunastokrotnie mniejsza od amerykańskiej, nieinnowacyjna i niekonkurencyjna. Menadżerowie z rosji nie narzucą amerykańskim własnych zasad gry, za to efektywność wielu ich przedsięwzięć zależy od tego, co dzieje się i wydarzy za oceanem. Dość wspomnieć, że kluczowe dla rosyjskich precyzyjnych systemów uzbrojenia komponenty elektroniczne, w 80 proc. pochodzą z USA – i mowa o sytuacji AD 2024, gdy rosja przestawiła gospodarkę na tory wojenne (a więc, wedle własnej propagandy, uniezależniła ją od obcych wpływów). Ten przykład dowodzi nieszczelności sankcji, a więc też i jakiejś porażki Zachodu, nade wszystko jednak ilustruje rosyjską słabość ekonomiczną i technologiczną.

—–

Amerykańska dominacja wojskowa i gospodarcza to w gruncie rzeczy oczywiste fakty, jednak ich skutki często nam umykają. Nie dopuszczamy myśli, że Amerykanie wcale nie muszą doprowadzić do porażki rosji, by czuć się bezpiecznie. Nie widzimy, że nawet względnie silna federacja nie stanowi dla USA fizycznego zagrożenia. Jest na to „za krótka”. W naszej ocenie stanu rzeczy górę biorą lęki, których źródłem jest położenie i sytuacja geopolityczna Polski. „Punkt widzenia zależy od punktu siedzenia”, nie bez kozery głosi popularne powiedzenie.

Etnocentryzm to przypadłość uniwersalna, Polacy nie są tu żadnym wyjątkiem. Ale w tym konkretnym przypadku idzie też o zadawnione przekonanie dotyczące roli USA. Mówiąc wprost, nadal chcemy wierzyć – my i inne narody środkowo-europejskie – że Stany to „światowy żandarm”, ignorując wątpliwości, które wobec takiego statusu mają sami Amerykanie.

Izolacyjne tendencje nie są w USA nowe, od zarania republiki stanową element tamtejszej kultury politycznej. Niekiedy biorą górę, innym razem się marginalizują. Na przestrzeni ostatnich kilkunastu lat są w fazie wznoszącej. Nie mnie oceniać, na ile to trwała zmiana, chciałbym jednak odnotować, że zbiegła się z uzyskaniem przez Stany pełnej energetycznej niezależności. Zanikł więc ekonomiczny powód „eksportu i ochrony demokracji”, a fala autokratycznego populizmu podmyła motywacje ideologiczne. Obywatele USA (nie tylko politycy, a pośród nich nie tylko trumpiści!) coraz częściej i coraz liczniej mają gdzieś demokrację – co o zgrozo dotyczy także ich własnego kraju.

—–

A „po drodze” pojawiły się Chiny, których możliwości i aspiracje wywołują obawy tak waszyngtońskich elit, jak i zwykłych ludzi w interiorze. W efekcie doszło do zmiany geopolitycznego paradygmatu: rosja w amerykańskich oczach została zdegradowana do roli regionalnego mocarstwa, „schodzącego”, a na pierwszy plan wysunęła się Chińska Republika Ludowa. To przygotowanie do konfrontacji z ChRL – które fizyczną postać może przybrać w rejonie Pacyfiku – stało się priorytetem USA. Odpowiednie kroki podejmowano już wcześniej, niektóre na początku wieku, ale to za prezydentury Trumpa reorientację na Chiny i „basen pacyficzny” uczyniono esencją agendy politycznej Białego Domu.

Mimo zmiany prezydentury i niezależnie od tego, co działo się w Ukrainie od 2022 roku, ten kierunek amerykańskiej polityki został utrzymany. I to z jego perspektywy należy oceniać zaangażowanie Stanów Zjednoczonych w pomoc dla Kijowa.

Co zatem widzimy, zakładając „waszyngtońskie okulary”? Ano całkiem korzystną sytuację – wykrwawioną militarnie (koszmarne straty) i gospodarczo (zerwane kooperacje) rosję. Pozbawioną narzędzi szantażu energetycznego, w sposób na tyle oczywisty słabą, że już nawet nie będącą w stanie grać va banque. putin już nikomu nie podyktuje „warunków bezpieczeństwa” w Europie, co z nadzieją na sukces uczynił zimą 2021 roku. Dziś w najlepszym razie może docisnąć Kijów – i to tylko wtedy, gdy Biały Dom mu na to pozwoli.

—–

Zarazem nie jest ta rosja na tyle słaba, by się rozpaść, co w kontekście kontroli nad arsenałem jądrowym ma dla Waszyngtonu żywotne znaczenie. Nie trzeba się bać, że głowice przejmie jakiś regionalny watażka. Ale najistotniejsza w tym obrazie „słabo-siły” jest mimo wszystko zachowana, choć ograniczona, rosyjska podmiotowość wobec Chin. Nie byłoby jej, gdyby federacja spektakularnie przegrała wojnę z Ukrainą – co przy odpowiedniej zachodniej pomocy byłoby możliwe. W takim scenariuszu Pekin miałby łatwiej z doprowadzeniem do pełnej wasalizacji rosji i „położeniem łapy” na rosyjskich zasobach. A tej synergii najbardziej obawiają się w Waszyngtonie: chińskiej siły korzystającej z bezwarunkowo dostępnych rosyjskich minerałów. Póki co putin jeszcze walczy, czego dowodem może być jego „romans” z Kim Dzong Unem, niechętnie przyjmowany w Pekinie.

Nie zrealizował się inny scenariusz: silnej swoim zwycięstwem rosji, która na fali pewności siebie zechciałaby razem z Chinami – jak równy z równym – przemeblować świat. Gdyby Ukraina szybko upadła, najważniejsi gracze nie wiedzieliby jak potiomkinowska jest rosyjska armia, ba, w samej rosji by tego nie wiedzieli i grali „na ostro”. Kto wie, czy nie z sukcesem, rozumianym na przykład jako wystraszenie zachodnioeuropejskich sojuszników Polski.

No ale do tego nie dojdzie. Koszty (patrząc z tej amerykańskiej perspektywy)? rosję wykrwawiono ukraińskimi rękoma, nie zginął przy tym żaden amerykański żołnierz. A wydatek rzędu kilkuset miliardów dolarów (a właściwie kilkudziesięciu, bo duża część pomocy dla Kijowa została w Stanach jako zlecenia dla tamtejszego przemysłu obronnego) spustoszenia w budżecie USA nie wywoła. Jest jeszcze dyskomfort sojuszników z europejskiej wschodniej flanki, no i samych Ukraińców, którzy czują się porzuceni. Ale izolacjonizm i brak motywacji ideologicznej skutecznie wypłukują z Amerykanów poczucie winy. Oni siebie i swoich interesów nie zdradzili.

—–

Dziękuję za lekturę! Jeśli tekst Wam się spodobał, udostępnijcie go proszę.

Osoby zainteresowane nabyciem moją najnowszej książki pt. „Zabić Ukrainę. Alfabet rosyjskiej agresji”, w wersji z autografem, oraz kilku innych wcześniejszych pozycji (również z bonusem), zapraszam tu.

Nz. Prezydent Joe Biden na lipcowym szczycie Sojuszu Północnoatlantyckiego/fot. NATO

Artykuł pierwotnie opublikowałem w portalu Interia.pl

Powściąganie

Wojna w Ukrainie jest największym konfliktem w Europie po 1945 roku. To najpoważniejsze starcie XXI wieku, pośrednio angażujące kilkadziesiąt krajów; de facto kolejna wojna światowa, wszak ogniskująca się na ograniczonym obszarze. Wedle najostrożniejszych szacunków (amerykańskich i brytyjskich służb), pochłonęła dotąd 600 tys. ofiar – zabitych i rannych żołnierzy oraz cywilów. Tylko w pierwszym roku „pełnoskalówki” zniszczono i uszkodzono 150 tys. (!) budynków. Trudno nie mówić o wielkim dramacie, ale warto też mieć świadomość, że mogło być gorzej. Nie jest, bo rosja i Ukraina nie wykorzystują w pełni swoich potencjałów. Jakich i dlaczego?

Odnośnie rosjan – nie, nie chodzi mi o rzekome Wunderwaffe – wszystkie te Armaty czy Su-57 – nie mam również na myśli schomikowanych w dużej liczbie przyzwoitych czołgów, BWP-ów czy dział samobieżnych; takie rezerwy bowiem nie istnieją. Nie będę Was przekonywał, że moskale znacznie wcześniej mogli zadać dotkliwy cios ukraińskiej energetyce – co stało się na początku trzeciego roku wojny. Nie mogli; owszem, mieli i mają stosunkowo liczne lotnictwo strategiczne, ale Ukraińcy weszli w konflikt z przyzwoitą obroną przeciwlotniczą – i dopiero jej zapaść z przełomu 2023 i 2024 roku (będąca efektem strat i zużycia) dała agresorom większą swobodę działania.

No więc nie o powściąganie w używaniu arsenału konwencjonalnego idzie. Asem w rękawie rosjan jest broń jądrową.

Jej użycie niekoniecznie oznaczałoby równanie z ziemią całych miast – do czego zwykle sprowadzają się potoczne wyobrażenia o atakach jądrowych. Te wyobrażenia – pozwólcie na dygresję – ukształtowały się w pierwszych dwóch dekadach zimnej wojny. Wtedy rzeczywiście fiksowano się na budowie ładunków termojądrowych – zabójców całych metropolii – ale z czasem przyszło opamiętanie. Wojna termojądrowa miałaby eksterminacyjny charakter, byłaby NADefektywna w skali całego globu, co sprawiało, że nikomu nie opłacało się jej zaczynać. Na gruncie tej refleksji pojawiły się pomysły o ograniczonym, taktycznym wykorzystaniu „atomówek” odpowiednio „małej” mocy. Takich, których wybuch zabijałby po kilka-kilkanaście tysięcy żołnierzy przeciwnika i nie byłby równoznaczny ze zniszczeniem i skażeniem rozległych obszarów. W rosyjskim arsenale jest sporo takich ładunków – użycie pojedynczego czy nawet kilku-kilkunastu nie wywołałoby gigantycznej katastrofy ekologicznej. Zarazem pozwoliłoby zadać poważne straty armii ukraińskiej, a w warstwie psychologicznej mogłoby wywołać efekt mrożący – tak pośród Ukraińców, jak i ich sojuszników.

Kreml rozważał już sięgnięcie do arsenału jądrowego, przerażony ukraińskimi zwycięstwami z lata i jesieni 2022 roku. Tamę miały postawić dwa kraje – Chiny, grożąc odcięciem rosji od ekonomicznej kroplówki, oraz USA, które przedstawiły inne ultimatum. Jakie? Jeśliby uważnie prześledzić publiczne wystąpienia emerytowanych szefów amerykańskich spec-służb i prominentnych niegdyś wojskowych, które padały w tamtym czasie, wyłania się z nich scenariusz bolesnego odwetu. Byłoby nim zniszczenie kluczowych elementów rosyjskich sił inwazyjnych w Ukrainie i posłanie na dno floty czarnomorskiej – przy użyciu konwencjonalnych środków bojowych.

Potencjał sił zbrojnych Stanów Zjednoczonych pozwalałby na takie przedsięwzięcie, trudno ocenić, czy Waszyngton miałby dość politycznej woli, by przejść do czynów. Faktem jest, że broni „A” na Wschodzie nie użyto, a wobec skali rosyjskich zbrodni naiwnością byłoby założyć, że Kreml kieruje się względami humanitarnymi.

Poza lękiem przed reakcjami USA i Chin idzie tu raczej o wyrachowaną kalkulację, którą można by ująć w kilku punktach. Po pierwsze, nie ma pewności, czy wybuch jądrowy – czy nawet ich seria – złamałyby ukraiński opór. Biorąc pod uwagę to, co obserwowaliśmy w 2022 i 2023 roku, równie dobrze mógłyby zwiększyć determinację obrońców.

Po drugie, atak jądrowy i ryzyko załamania się ukraińskiej operacji obronnej zapewne zmobilizowałyby Zachód, który upadku Ukrainy nie chce, do znacznie wydatniejszej pomocy wojskowej. A przynajmniej taką możliwość musieliby założyć rosyjscy generałowie.

Po trzecie, w rosji trwa „medialna obróbka” narodu, zgodnie z którą „operacja specjalna” to rozprawa nie tylko z „faszyzującą Ukrainą”, ale i całym Zachodem. To ich wersja wojny dobra ze złem. Konfliktu, w którym „nasze malcziki sobie radzą!”. Po co więc ta bomba? Jak zracjonalizować „swoim” jej użycie? W rosyjskiej propagandzie niewiele jest logiki, niemniej byłaby to kwadratura koła. Tym bardziej niebezpieczna, że atak jądrowy zrujnowałby inny, niezwykle istotny element narracji, mówiący o „delikatności” rosyjskiej armii. Nam może się to wydawać absurdalne, ale wielu rosjan wierzy, że ich żołnierze nie mordują, nie strzelają do cywilnych obiektów, nie grabią, nie gwałcą i generalnie postępują według zasad fair play. Przywalenie „atomówką” średnio pasuje do tego obrazu.

Obrazu budowanego także w międzynarodowym przekazie – tam, gdzie Kremlowi udaje się narzuć wizję rosji reagującej zbrojnie na prowokacje Zachodu, w szczególności USA. Afryka, część Azji i Ameryki Południowej kibicuje rosjanom nie tyle z sympatii do ich kraju, co z antypatii do Amerykanów. Istotne są rzecz jasna interesy ekonomiczne, co tylko podbija stawkę. Północ i Południe globu nie różnią się w zakresie postrzegania broni jądrowej jako ostatecznego argumentu. Moskwie zatem trudno byłoby znaleźć uzasadnienie dla sięgnięcia po „atom” – to Zachód/Ukraina musiałyby jako pierwsze wykonać jakąś „grubą akcję”. Bez tego rosja straciłaby w oczach sympatyków, co przełożyłoby się na dalszą polityczną i ekonomiczną izolację.

Warto mieć na uwadze, że istotna baza dla prorosyjskości to postrzeganie USA jako „imperialisty”, łatwo sięgającego po przemoc. Owa łatwość bierze się z poczucia bezkarności, gwarantowanego m.in. przez arsenał jądrowy. Którego Amerykanie – to niezwykle ważny element – już raz użyli wobec innego kraju, mordując dziesiątki tysięcy ludzi. Zrzut bomby „A” na Ukrainę byłby wejściem rosji w amerykańskie buty – w czym zawiera się ostatnie zastrzeżenie.

—–

A przed czym wystrzega się druga strona? Najpierw odrobina historii.

23 października 2002 roku czeczeńskie komando Mowsara Barajewa zajęło moskiewski teatr na Dubrowce wraz z niemal tysiącem widzów. Terroryści zażądali zakończenia wojny w Czeczenii i wycofania stamtąd rosyjskich wojsk. Dali Kremlowi tydzień, po czym mieli zacząć zabijać zakładników. Tych jednak zabili ci, którzy powinni ich uwolnić – rosyjscy antyterroryści szturmujący obiekt trzy dni później. W czasie akcji – w której użyto mieszanki gazów usypiających – życie straciło 40 zamachowców i 130 cywilów. Zawaliła rosyjska organizacja – w tym przypadku niedostatecznie przygotowana i fatalnie przeprowadzona ewakuacja podtrutych zakładników. Ale to była tylko finalna „skucha”. Jak bowiem kilkudziesięcioosobowe komando – wyposażone w kałasznikowy i ładunki wybuchowe – dostało się z Czeczenii do centrum rosyjskiej stolicy?

Czeczeni wyruszyli do Moskwy i dotarli na miejsce w zwartej grupie. Przebyli niemal dwa tysiące kilometrów przez wrogi kraj, pełen milicyjnych i wojskowych posterunków. Jak się okazało albo wcale ich nie sprawdzano, albo od sprawdzenia odstępowano – w zamian za wysokie łapówki.

Do czego zmierzam? Do wskazania warunków nie tyle ułatwiających, co wręcz zachęcających do ukraińskiej dywersji w rosji. Pierwszy to korupcja, która przed laty pomogła Czeczenom (nie tylko przy okazji Dubrowki; kaukaskie komanda wykonały w latach 90. kilka podobnych rajdów). Drugi to kulturowa bliskość – doskonała znajomość języka rosyjskiego, zwyczajów, obyczajów; Czeczeni też te atuty posiadali, ale umniejszone przez antropofizyczne cechy. Z tym wiąże się trzeci czynnik – zaplecze. Historia splotła Ukraińców i rosjan na różne sposoby, także poprzez więzy rodzinne i towarzyskie. Tworzą one obszar, w którym łatwo znaleźć bezpieczne kryjówki, przyczaić się. Dodajmy do tego wysoki poziom wyszkolenia ukraińskich „specjalsów”i równie wysoką motywację (nieodzowną, gdy operuje się na terytorium wroga). No i rosyjski „bardak” – bylejakość i bałagan – objawiający się także w podejściu do zabezpieczenia ważnych obiektów. W efekcie otrzymujemy wybuchową, dosłownie, mieszankę.

Ukraińcy mogliby rozkręcić w rosji kampanię terrorystyczną na niespotykaną skalę. Nie mówię o intencjonalnym porywaniu ludzi, ale o uderzeniach w infrastrukturę krytyczną i stricte wojskową, realizowanych bez oglądania się na straty uboczne. Dotychczasowe „pożary”, ataki dronów i zamachy byłyby przy tym przygrywką z placu zabaw. Co Ukraińców powstrzymuje? Względy humanitarne na pewno mają tu znaczenie (choćby z pragmatycznego punktu widzenia, uwzględniającego ukraińskie aspiracje), ale w mojej ocenie najważniejszym „hamulcowym” pozostaje Zachód i widmo odcięcia od pomocy wojskowej, której koalicja odmówiłaby Kijowowi, gdyby ten sięgnął po „niegodne” środki.

Smycz – w postaci atomowego szantażu – trzymają też rosjanie, choć warto dostrzec, że to linka z dwiema obrożami. Można bowiem wyobrazić sobie, że Moskwa sięga po broń jądrową, a w odpowiedzi Kijów rozpoczyna bezpardonową operację terrorystyczną; innymi słowy, obie strony skutecznie się szachują (co oznacza też, że obawę przed ukraińską zemstą należy dopisać do zestawienia rosyjskich „nie” dla opcji atomowej).

—–

Nz. Zdjęcie ilustracyjne, przedstawiające finał operacji „Teapot” z 1955 roku – jeden z odtajnionych testów bomb atomowych/fot. domena publiczna

A gdybyście chcieli nabyć „Zabić Ukrainę. Alfabet rosyjskiej agresji” z autografem, wystarczy kliknąć w ten link.

Ps. Ów tekst – w krótszej formie – ukazał się pierwotnie w portalu Interia.pl, pod wskazanym linkiem.

Sarmat

„putin grozi Zachodowi bronią jądrową!”, grzmią media w reakcji na dzisiejsze orędzie kremlowskiego zbrodniarza. Rzeczywiście w putinowskim wystąpieniu – nudnym jak flaki z olejem (niezawodny dima miedwiediew znów ostentacyjnie przysypiał) – pojawiły się złowrogie tony. Generalnie jednak wódz skupił się na zapewnieniach, jak to dobrze rosjanom zrobi kolejna jego kadencja – składając obietnice rozwiązania problemów, z którymi cywilizowany świat w większości poradził sobie nawet 100 lat temu.

Ale mniejsza o to, wróćmy do atomówek. No więc ostrzegał putler przed atakowaniem rosji (sic!) przypominając, że ma ona swój arsenał. I przy tej okazji wspomniał, że na uzbrojenie sił strategicznych wszedł właśnie system Sarmat (międzykontynentalnych pocisków). Ani myślę bagatelizować 6 tys. ruskich głowic, ale chciałbym zauważyć, że rzeczony Sarmat stał się legitnym uzbrojeniem po jednej (dosłownie jednej!) udanej próbie wystrzelenia (kiedy rakieta doleciała na miejsce i trafiła w cel). Rozumiem propagandową presję, ale na miejscu rosyjskich generałów nie pokładałbym wielkich oczekiwań w tak niedopracowanej broni.

Generalnie zaś, przy okazji kolejnych putinowskich gróźb zniszczenia świata, chciałbym przypomnieć, kto tu kogo trzyma za… (i kto ma szybciej do stracenia to, co najcenniejsze) – temu służy fragment „Alfabetu…”, załączony poniżej.

Innymi słowy, spokój, spokój i jeszcze raz spokój.

—–

Dziękuję za lekturę i przypominam o możliwości wsparcia mojej pisarsko-publicystycznej aktywności – bez Was wszak by jej nie było. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

Wspieraj Autora na Patronite

Nz. Start testowy rakiety Sarmat/fot. MOFR