Najemnik

Media rozpisują się na temat śmierci kolejnego rosyjskiego generała (jedenastego…), Kanamata Botaszewa. Tym razem chodzi o emerytowanego wojskowego, pilota, który zginął nad Ukrainą w minioną niedzielę. Pilotowany przez niego samolot szturmowy Su-25 został zestrzelony przez ukraińską obronę przeciwlotniczą w okolicach miasta Popasna. Rosyjski MON o sprawie ani piśnie (a chodzi o najwyższego rangą spośród utraconych w tej wojnie lotników), niemniej informację o śmierci generała potwierdziło trzech jego dawnych podwładnych. Z miejsca pojawiły się pytania o to, co 63-latek robił za sterami bojowej maszyny, na linii frontu. „Udział w walkach oficera tak wysokiej rangi może świadczyć o braku wysoko wykwalifikowanych specjalistów” – oceniło BBC.

Czy słusznie?

Botaszew nie wrócił do regularnej armii – maszyna, w której zginął, nie nosiła państwowych oznaczeń, a jedynie literę „Z” wymalowaną na skrzydłach i kadłubie. Należała do Grupy Wagnera – firmy najemniczej, której pracownicy walczą w Ukrainie od początku inwazji. Okazuje się, że korporacja – formalnie prywatna, de facto blisko związana z rosyjskim wywiadem wojskowym GRU – dysponuje także komponentem lotniczym. Poległy generał był zatem – wszystko na to wskazuje – najemnikiem. Światło na jego motywacje rzucają okoliczności, w jakich rozstał się z siłami powietrznymi. Otóż w 2012 roku rozbił myśliwiec Su-27, za sterami którego nie miał prawa zasiadać. Zasiadł, bo namówił kolegę – dowódcę jednego z pułków – na wspólny lot, podczas którego nie poradził sobie z wykonaniem figury akrobatycznej. Wojskowy sąd wydalił Botaszewa z armii oraz nałożył karę odpowiadającą wysokości 140 tys. dolarów. Mówiąc wprost, generał był w finansowej potrzebie.

Za stary na liniową służbę i zbyt kłopotliwy z uwagi na przeszłość, u „prywaciarzy” mógł się jeszcze przydać. Nie wiemy, ile lotów wykonał, nim trafiła go ukraińska rakieta. Pierwsze Suchoje z „Z” na burtach zaobserwowano na froncie na przełomie kwietnia i maja. Wtedy też doszło do pierwszych strąceń. Czy Botaszewa „zabił” wiek? 63-letni organizm nie reaguje tak szybko, jak ciała (i mózgi!) młodszych o 20-30 lat pilotów. A w powietrzu, przy typowych dla współczesnych systemów prędkościach, sprawy toczą się wyjątkowo szybko. Su-25 nie jest nowym samolotem, procesu decyzyjnego nie wspomaga w nim żadna skomplikowana technologia. „Być albo nie być” to suma refleksu pilota i jego umiejętności. Te zaś należy podtrzymywać. Jest mało prawdopodobne, by po wyrzuceniu z wojska generał miał sposobność do latania na bojowych maszynach. Zwłaszcza w zakresie umożliwiającym zachowanie odpowiednich nawyków (czyli minimum 80-100 godzin rocznie). Najpewniej próbował odbudować swój warsztat po zgłoszeniu się do wagnerowców, co miało nastąpić w kwietniu tego roku. Niewykluczone, że i tak by zginął, będąc nawet w kwiecie wieku i w szczytowej formie. Ponieważ jednak sprawa dotyczy lotnictwa, gdzie kondycja fizyczna i wyszkolenie odgrywają gigantyczną rolę, z dużym prawdopodobieństwem można przyjąć, że do śmierci generała przyczyniły się także „kalendarz” i niedostateczny trening.

Czy jest to dowód na desperację Rosjan?

Samo sięganie po najemników o niczym nie przesądza. Amerykanie również regularnie korzystają z usług prywatnych korporacji wojskowych. W Afganistanie w 2011 roku 100-tysięczny amerykański kontyngent wspierało… kolejne 100 tysięcy kontraktorów (jak w języku NATO mówi się o najemnikach). Proces zwany „komercjalizacją wojny” zaczął się jednak dużo wcześniej – i przez kolejne dekady nabierał niesamowitej dynamiki. O ile w czasie pierwszej „Pustynnej Burzy” w 1991 roku jeden kontraktor przypadał na 100 amerykańskich żołnierzy, 15 lat później, także w Iraku, ta proporcja wynosiła już 1 do 5. A później był Afganistan, gdzie w połowie minionej dekady za jednym żołnierzem stało nawet trzech najemników. Kontraktorzy ochraniali placówki dyplomatyczne, instalacje przemysłowe, siedziby firm, konwoje z ropą, żywnością i amunicją zaopatrujące bazy sił koalicji. Realizowali też misje typu capture or kill (których celem było pojmanie/zabicie dowódców rebelii), zarówno samodzielnie, jak i we współpracy z wojskiem. Faktycznie zatem wyręczali armię, co wziąwszy pod uwagę ich zarobki – zwykle kilkukrotnie wyższe niż żołnierskie pensje – mogłoby się wydawać działaniem nieracjonalnym. Ale…

Patrząc z perspektywy zleceniodawców – rządów krajów prowadzących wojnę – i tak możemy mówić o zysku. Zaletą najemników jest ich anonimowość – gdy giną, najczęściej nie podaje się ich nazwisk, jeśli w ogóle sam fakt śmierci ujrzy światło dzienne. W mediach nie ma relacji z ich pogrzebów, nie powstają materiały poświęcone zrozpaczonej rodzinie, innymi słowy, do opinii publicznej nie docierają informacje, które mogłyby obniżyć poparcia dla działań wojennych. Co ważne, najemnik to zwykle człowiek z wojskowym doświadczeniem – nie ma więc potrzeby urządzania mu wieloletnich i kosztownych treningów. Owo doświadczenie redukuje też ryzyko, jakim jest posyłanie do walki nieostrzelanego żołnierza po kilkumiesięcznym szkoleniu.

Tak to wyglądało w przypadku USA i sojuszników, tak miało wyglądać w przypadku Grupy Wagnera. Celowo napisałem „miało”, z czasem bowiem okazało się, że elitarny charakter GW to podpompowany mit (coś jak narracja o wyjątkowej nowoczesności i skuteczności armii rosyjskiej). Bo owszem, służyło tam, i nadal służy, sporo byłych żołnierzy Specnazu, WDW i „gwardyjskich” formacji, ale jest też dużo wojskowego „pospólstwa” i masa zupełnie przypadkowych ludzi. I nie jest to informacja z ostatnich tygodni. Pierwszy poważny test zrobili wagnerowcom Amerykanie w Syrii przed czterema laty – posyłając w diabły trzy setki rzekomo elitarnych żołnierzy (masakra pod Dajr az-Zaur). Kolejny sprawdzian przyszedł wraz z Ukrainą i poskutkował stratami rzędu 6-8 tysięcy wyeliminowanych z walki kontraktorów. W efekcie firma stanęła przed koniecznością poważnych, interwencyjnych rekrutacji, jeszcze bardziej obniżając kryteria. Dziś można zostać jej pracownikiem bez przeszkolenia wojskowego, podpisując krótkoterminowy (3-, 6-miesieczny) kontrakt. Takich najemników, przeszkolonych „na szybkości”, trudno nie nazwać „mięsem armatnim”.

„Mięsem” mniej kłopotliwym (chciałoby się napisać – mniej śmierdzącym). Rodziny marynarzy z krążownika „Moskwa” nie znają losów swoich bliskich. Gdy pytają przedstawicieli floty, słyszą, że syn zaginął („może uciekł?” – znamy to skądś, prawda?). Ale mimo okazywanej pogardy, oficjalne organa państwa nie mogą nie pochylić się nad sprawą. W przypadku kontraktora nic nie muszą – i z dostępnych informacji jasno wynika, że z tej użyteczność najemnictwa rosyjscy urzędnicy korzystają do bólu. „Syn/ojciec/brat zaginął? A co mnie to?”.

Botaszew nie był anonimowy – stąd zamieszanie wokół jego śmierci, którego echa dotarły także do Rosji. Był za to mężczyzną w wieku emerytalnym, zbyt starym, by latać w misjach bojowych. W mojej ocenie potwierdza to dramatyczną obniżkę kryteriów rekrutacyjnych i jest zarazem jednym z oblicz rosyjskich kłopotów z rezerwami.

Tyle na dziś. Jutro piszę tekst „do papieru”, a pojutrze poświęcę uwagę innemu generałowi, którego postać jest ważna w kontekście tego, co dzieje się na froncie. Płyną stamtąd rzekomo dramatyczne informacje – w takie szaty ubierają je media. I pożal się boże specjaliści, niemający pojęcia o obronie manewrowej.

Nz. bohater tekstu

A jeśli chcesz mnie wesprzeć w dalszym pisaniu:

Postaw mi kawę na buycoffee.to