Flota

Na początku tygodnia Międzynarodowy Trybunał Karny (MTK) w Hadze wydał nakazy aresztowania dwóch rosyjskich wojskowych – dowódcy lotnictwa dalekiego zasięgu gen. siergieja kobyłasza, oraz byłego dowódcy Floty Czarnomorskiej adm. wiktora sokołowa. Obu oficerów podejrzewa się o zbrodnie wojenne i zbrodnie przeciwko ludzkości. Miało do nich dojść między 10 października 2022 roku a 9 marca 2023 roku, choć – jak podkreśla MTK – istnieje prawdopodobieństwo, że rosjanie popełniali przestępstwa również w innym czasie. Jakie? Zarzuty dotyczą atakowania celów cywilnych, szczególnie podczas zmasowanych ostrzałów ukraińskich obiektów energetycznych rakietami odpalanymi z bombowców strategicznych i okrętów. A więc za zgodą i na rozkaz podejrzanych.

W rosji trochę sobie z tych nakazów śmieszkują, bo federacja nie uznaje jurysdykcji Trybunału. No i rosjanie sami by sokołowa chętnie ukarali – oczywiście, nie za mordowanie ukraińskich cywilów. Jest bowiem admirał – trzy tygodnie temu zdymisjonowany przez putina – ucieleśnieniem uwłaczających porażek, jakie Flocie Czarnomorskiej zafundowali Ukraińcy. „Niech idzie w diabły!”, kwitują zatem co bardziej krewcy zwolennicy „specjalnej operacji wojskowej”. To rzecz jasna nie przesądzi o wysyłce sokołowa do Hagi – ba, putinowska rosja, z powodów wizerunkowych, nigdy do tego nie dopuści. Prędzej nieszczęsny admirał skończy jak wielu innych rosyjskich oficerów, którzy stracili przychylność Kremla – „zupełnie przypadkiem” wypadając z okna lub balkonu.

—–

A miało być tak pięknie…

W przededniu pełnoskalowej inwazji Flocie Czarnomorskiej postawiono dwa zadania. Miała założyć blokadę morską ukraińskich portów i szlaków żeglugowych oraz umożliwić i przeprowadzić desant morski, w wyniku którego (przy współpracy z wojskami lądowymi), zajęto by Odesę. To w tym celu ściągnięto z Bałtyku dodatkowe duże okręty desantowe.

O ile blokada i zaminowanie akwenu początkowo przebiegły bez przykrych dla rosjan niespodzianek, o tyle z desantem już w pierwszych dniach wojny sprawy przybrały zły obrót. Na tym etapie nie tyle winna była flota, co armia, która nie zdołała podejść pod Odesę. Atak od morza odłożono, z nadzieją na rychłą okazję. Dziś, po całej serii katastrof, śmiało można przyjąć, że desantu rosjanie już nie przeprowadzą.

Ukraińcy „zaspawali i najeżyli” wybrzeże. Uczynili Odesę twierdzą, a wzdłuż czarnomorskiego brzegu rozstawili wyrzutnie rakiet przeciwokrętowych, które przepędziły rosyjskie okręty w głąb akwenu. Wpierw jednak rosjanie dostali solidną nauczkę – obrońcy zatopili im, przy użyciu właśnie takich rakiet, flagową jednostkę floty, krążownik „Moskwa”. Wtedy, w kwietniu 2022 roku, wydawało się, że to wielki, ale pojedynczy i raczej przypadkowy sukces Ukraińców. Czas pokazał, że jest inaczej.

—–

Kronika wypadków na Morzu Czarnym wymagałaby obszerniejszego tekstu. Na potrzeby tego artykułu dość zauważyć, że Ukraińcy rozszerzyli spektrum środków wykorzystywanych do walki z rosyjską flotą. Dziś tworzą je również bezzałogowce – powietrzne i morskie – oraz lotnicze pociski manewrujące, wystrzeliwane z samolotów. Atakowane są nie tylko okręty – na morzu i w portach – ale również portowa infrastruktura i instalacje wojskowe, takie jak radary, naziemne wyrzutnie, lotniska, ba, latem 2023 roku uderzono nawet w siedzibę dowództwa Floty Czarnomorskiej. Głównym celem pozostaje Krym i baza w Sewastopolu.

Jakkolwiek walka toczy się na morzu, nad morzem i o morze, w ukraińskim arsenale nie ma okrętów. Ów paradoks to kluczowa kwestia, do której wrócę za moment. Najpierw bowiem o skutkach ukraińskich działań.

Obrońcy nie tylko znieśli ryzyko desantu, ale też zerwali rosyjską blokadę. Ukraińska żywność płynie dziś statkami do Stambułu i Konstancy, choć skala eksportu jest niższa niż przed wojną. Okrętów rosyjskich w okolicy nie ma, ale pozostały miny. Wynikłe z tego ryzyko oraz wcześniejsza, okresowa szczelność blokady sprawiły, że Ukraińcy oparli część eksportu na transporcie lądowym.

Agresorów nie tylko przepędzono z zachodnich akwenów Morza Czarnego. Grillowanie krymskiego zaplecza oraz ataki na jednostki w pobliżu półwyspu sprawiły, że Flota Czarnomorska przesunęła większość jednostek do bazy w Noworosyjsku, na wschodni, rosyjski brzeg morza. I zasadniczo siedzi tam „na kupie”, realizując zadanie minimum – ochronę Mostu Krymskiego, logistycznej „drogi życia” i oczka w głowie putina.

—–

Do tej pory Ukraińcy trafili 36 jednostek rosyjskiej floty. Wbrew hurraoptymistycznym doniesieniom, większość okrętów przetrwała – zostały uszkodzone i czasowo wyłączone z walki (w niektórych przypadkach na kilka tygodni, zwykle na kilka miesięcy). Ale 14 poszło na dno bądź zostało całkowicie zniszczonych w dokach.

Te 36 okrętów to jedna trzecia przedwojennego stanu czarnomorskiej floty – a dodajmy do tego zniszczoną infrastrukturę, puszczone z dymem najnowocześniejsze rosyjskie zestawy przeciwlotnicze S-400 czy spalone na lotniskach samoloty (co najmniej kilkanaście sztuk). Za jaką cenę? Niemal wyłącznie zużytej amunicji – kilkuset latających i pływających dronów, kilkudziesięciu rakiet przeciwokrętowych oraz kilkudziesięciu pocisków manewrujących, brytyjskich Storm Shadow i ich francuskich odpowiedników SCALP (plus oczywiście wabików, które udawały rakiety). Prawdopodobnie Ukraińcy stracili też kilka samolotów Su-24, nośników Storm Shadow/SCALP, zestrzelonych podczas dokonywania nalotów.

Oczywiście ukraińskie straty są większe, niż tylko wynikające z tej konfrontacji. Okręty floty czarnomorskiej wystrzeliły łącznie kilkaset rakiet, które spadły na ukraińskie miasta (stąd zarzuty MTK dla jej dowódcy), a oddziały piechoty morskiej brały udział na przykład w pacyfikacji Mariupola. Tym niemniej dla oceny efektywności zmagań o kontrolę nad akwenem, tych „sukcesów” rosjan nie należy brać pod uwagę (jakkolwiek brutalnie to brzmi).

Mamy więc straty na poziomie jednej trzeciej potencjału ilościowego floty, co po prawdzie, nie odbiega od rosyjskiego standardu dla tej wojny. W mocnym uproszczeniu, armia putina straciła co trzeci czołg, wóz bojowy i inne elementy wojskowej techniki, biorąc pod uwagę stany wyjściowe i magazynowe na 24 lutego 2022 roku. Poległ również bądź został ranny co trzeci zmobilizowany i wysłany na front żołnierz. Można by więc uznać niekompetencję admirała sokołowa za typową dla kadry dowódczej sił zbrojnych federacji rosyjskiej. Tyle że putinowskim generałom przyszło mierzyć się z dużą, nieźle wyposażoną, wyszkoloną i jak się okazało, świetnie też zmotywowaną armią lądową Ukrainy. A dowódca „czarnomorskich” stanął do walki z flotą, której w zasadzie nie było, biorąc pod uwagę klasyczny potencjał morski, czyli okręty.

—–

„No więc po co nam okręty, skoro tak łatwo można je stracić?”, zastanawia się część ekspertów. Pytanie jest o tyle zasadne, że na dobre zaczęliśmy realizację ambitnego programu „Miecznik”, w ramach którego marynarka wojenna RP otrzyma trzy duże fregaty. No i generalnie ten rodzaj sił zbrojnych – pod dekadach zaniedbań – ma zostać poddany gruntownej modernizacji i rozbudowie. „Tylko po co?”, pytają sceptycy.

Szukając odpowiedzi, przyjrzyjmy się uważniej Flocie Czarnomorskiej…

… co czynię w dalszej części tekstu, który możecie przeczytać w portalu Interia.pl – wystarczy kliknąć w ten link.

—–

Korzystając z okazji chciałbym podziękować swoim najszczodrzejszym Patronom: Andrzejowi Kardasiowi, Arkowi Drygasowi, Magdalenie Kaczmarek, Arkadiuszowi Halickiemu, Piotrowi Maćkowiakowi, Bartoszowi Wojciechowskiemu, Monice Rani, Maciejowi Szulcowi, Michałowi Strzelcowi, Joannie Marciniak i Jakubowi Wojtakajtisowi. A także: Patrycji Złotockiej, Wojciechowi Bardzińskiemu, Krzysztofowi Krysikowi, Michałowi Wielickiemu, Jakubowi Kojderowi, Adamowi Cybowiczowi, Jakubowi Dziegińskiemu, Jarosławowi Grabowskiemu, Piotrowi Pszczółkowskiemu, Bożenie Bolechale, Aleksandrowi Stępieniowi, Maciejowi Ziajorowi, Joannie Siarze, Marcinowi Barszczewskiemu, Szymonowi Jończykowi, Annie Sierańskiej, Tomaszowi Sosnowskiemu, Piotrowi Świrskiemu, Kacprowi Myśliborskiemu, Mateuszowi Jasinie, Mateuszowi Borysewiczowi, Grzegorzowi Dąbrowskiemu, Arturowi Żakowi i Sławkowi Polakowi.

Podziękowania należą się również najhojniejszym „Kawoszom” z ostatnich ośmiu dni: Pawłowi Drozdowi, Czytelniczce imieniem Marta, Adzie Adamus i Łukaszowi Podsiadle.

Szanowni, to dzięki Wam – i licznemu gronu innych Donatorów – powstają moje materiały, także ostatnia książka.

Nz. Okręt desantowy typu „Ropucha”; rosjanie jak dotąd stracili trzy takie jednostki/fot. MOFR

„Zniknięci”

Rodzimi skarpetkosceptycy nadal w bezsilnej złości tupią nóżkami i wrzeszczą: „ale rosja odniosła wielkie zwycięstwo, nie możecie temu zaprzeczyć, że zdobyła Bachmut!”. No, zdobyła. A wczoraj wieczorem i dziś rano spadochroniarzy wchodzących na luzowane przez wagnerowców pozycje pokryła silnym ogniem ukraińska artyleria. Co ciekawe, chłopcy z WDW, którzy zastępują chłopców prigożyna, mają z ukraińską artylerią paskudne doświadczenia – mówimy bowiem o tych samych oddziałach, które na początku inwazji wzięły w skórę na płycie lotniska w Hostomelu. Niewielu weteranów tamtej misji przetrwało do dziś – rosja wszak szafowała życiem swoich najlepszych żołnierzy, jakby w każdej chwili można ich było zastąpić równie wartościowym wsadem – no ale tym, którzy pamiętają nieudany desant, zafundowano paskudne deja vu. Tyle dobrego – patrząc z perspektywy ruskich bojców – że ruiny miasta to jednak nie to samo, co odkryte lądowisko. Ale widoki na przyszłość i tak chujowe.

A skoro o widokach i wagnerowcach mowa – wczoraj trzydziestu z nich, korzystając z zamieszania, jakie towarzyszy relokacjom w Bachmucie, wzięło się i dało nogę. Nie że po prostu uciekło – oni drapnęli ciężarówkę, pick-upa, zamordowali dwóch cywilów i zastrzelili trzech żołnierzy. A potem zapadli się pod ziemię – o czym w dramatycznym tonie donoszą sami rosjanie. Suka-bladź! – rzeknie jeden z drugim. No ale cóż, tak się kończy werbowanie kryminalistów. Panowie zapewne obawiali się, że legalny powrót do rosji wcale nie skończy się dla nich dobrze – przyobiecanym darowaniem reszty wyroków. Wzięli więc sprawy w swoje ręce, a że to łapy nawykłe do przemocy – jest jak jest. Prigożynowe zeki urywały się już wcześniej, ale po raz pierwszy mamy do czynienia z tak liczną jednorazową dezercją. Hołubieni kilka dni temu przez putina „bohaterowie” zapewne zechcą wrócić do ojczyzny i „pójść w tajgę”. Uda im się czy nie, pewnie jeszcze o nich usłyszymy.

„Ni widu, ni słychu!”, mamiła wielbicieli ruskiego miru kremlowska propaganda. Raz donosząc, że już nie żyje, innym razem, że jeszcze dycha, ale koniec jest bliski, ostatnio zaś, że przeżył, lecz egzystuje w trybie mocno zwarzywionym. Idzie o Walerego Załużnego, dowódcę Sił Zbrojnych Ukrainy, trafionego pod Bachmutem, innym razem w Pawłohradzie, a wedle jeszcze innej wersji w Kijowie, w trakcie „zuchwałego ataku rakietowego” na kwaterę główną ZSU. Miał generał pożegnać się z życiem, a co najmniej ze zdrowiem, na początku maja; wtedy to pojawiły się pierwsze ruskie wrzutki. Jedna z nich – jakkolwiek wizualnie wyjątkowo nieprzyjemna – rozbawiła mnie szczególnie. Skadrowały bowiem orki zdjęcie żołnierskiego trupa, pokazując nadpsutą twarz od biedy podobną do wizerunku ukraińskiego wodza. Problem w tym, że na oryginale – dostępnym w sieci, jak wiele innych fotografii dokumentujących tę wojnę – nieboszczyk ma na ramieniu wstążkę świętego Jerzego. Jest więc martwym rosjaninem – zresztą bardzo konkretnym, zidentyfikowanym – nie zaś najważniejszym generałem Ukrainy.

Nie wiem, jakie wydarzenie dało początek plotkom, ale sprzyjała im publiczna nieobecność Załużnego. Gdy dobiła do niemal trzech tygodni i ja zacząłem się z lekka niepokoić. Propaganda moskali to wypełniony gównem strumień, ale czasem przemyka tam coś informacyjnie wartościowego. Ziarno prawdy, jak to zwykło się mówić. Szczęśliwie nie tym razem. „Ataman” żyje, ma się dobrze – mogliśmy się o tym przekonać wczoraj. Wygląda jakby nieco chudziej, ale bez wyraźnych śladów urazów czy choroby. Na świecie nie znajdziemy obecnie oficera tej rangi, który miałby na głowie więcej niż Załużny – chyba nie ma sensu szukać innych niż ten powodów absencji i prezencji generała.

Pozostając przy wątku „znikniętych” – kilka dni temu Ukraińcy zaatakowali dronami morskimi rosyjski okręt zwiadowczy „Iwan Churs”. Stało się to tuż po tym, jak jednostka wpłynęła na Morze Czarne przez cieśninę w Bosforze. Wedle zapewnień ministerstwa obrony rosji, wszystkie trzy bezzałogowce zostały zniszczone. Na dowód rosjanie pokazali moment eksplozji i zatopienia jednego z dronów. Następnego dnia Ukraińcy opublikowali własny film, na którym widać, że co najmniej jeden z morskich bezzałogówców uderzył w burtę rosyjskiego okrętu. Kadr przeciwko kadrowi, tyle że „Iwan Churs” już dawno winien być w Sewastopolu – a nadal go tam nie ma. Jeden z ruskich mil-blogerów opublikował właśnie zdjęcia i filmik, które mają ilustrować dotarcie jednostki na Krym. Rzecz w tym, że w tej części półwyspu jest dziś piękna słoneczna pogoda, są więc powody, by wątpić w prawdziwość tego materiału. Nie przesądzam, ale życzyłbym sobie, aby „Iwan Churs” dołączył do krążownika „Moskwa” – ten były czarnomorski flagowiec stał się ostatnio lotniskowcem, gdy do morza zanurkował rosyjski myśliwiec Su-35 (poczęstowany uprzednio rakietą przez ukraińską OPL). Lotniskowce zaś dobrze się czują w towarzystwie okrętów zwiadowczych.

Niestety, dronami posługują się również rosjanie. Dziś w nocy znów mieliśmy do czynienia ze zmasowanym atakiem na ukraińskie miasta przy użyciu szahidów. Regułą stało się już, że poranny przylot samolotu transportowego irańskich sił powietrznych do Moskwy – z nieujawnionym oficjalnie ładunkiem – oznacza przeprowadzony kilkanaście godzin później rosyjski nalot. Jakie stąd wnioski? Ano rosjanom nie udało się namówić Irańczyków do przeniesienia produkcji szahidów do rosji. Zaś produkcja w Iranie wystarcza jedynie na pokrycie bieżącego zapotrzebowania. Płytkie to źródełko i chyba czas, żeby w końcu wyschło. Iran to kolega rosji, ale możliwości kumpli Ukrainy są deczko większe…

—–

Dziękuję za lekturę i przypominam o możliwości wsparcia mojej pisarsko-publicystycznej aktywności – bez Was wszak by jej nie było. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Nz. Selfiak wodza ZSU

„Ropuchy”

24 marca br. dowódca okupacyjnego garnizonu w Berdiańsku przecierał oczy ze zdumienia. W normalnych okolicznościach z położonej na wzniesieniu komendantury rozpościerał się doskonały widok na port. Tego ranka nadbrzeżne instalacje spowiły potężne kłęby dymu, co rusz rozlegał się dźwięk eksplodującej amunicji. Chwilę wcześniej duży okręt desantowy Floty Czarnomorskiej wyleciał w powietrze, a dwie inne jednostki (swoją drogą, zamówione i zbudowane w Polsce „ropuchy”) właśnie salwowały się ucieczką. Do dziś nie ma jasności, czego konkretnie użyli Ukraińcy – czy był to atak dywersantów czy uderzenie precyzyjnymi pociskami (rakietami Neptun, które kilka tygodni później posłały na dno flagowy krążownik „Moskwa”). Pewne jest, że w dniu poprzedzającym spektakularny pożar, w jednej z rosyjskich telewizji nadano krótki materiał z Berdiańska. Autor przechadzał się po placu składowym i z przejęciem opowiadał o masie wojskowego sprzętu, który na pokładach wspomnianych okrętów przypłynął właśnie z Krymu. Równie dobrze mógłby podświetlić zacumowane jednostki znacznikiem laserowym, używanym przy naprowadzaniu „inteligentnych” bomb…

Taki akapit popełniłem wczoraj. To wstęp do większego tekstu, którego obszerny fragment ukaże się w poniedziałek w papierze, a całość – jako jeden z rozdziałów – zawrę w swojej najnowszej książce. Przy okazji – jeśli chcecie pomóc w jej powstaniu, polecam Wam przycisk buycoffee.to u dołu wpisu.

Wracając do Berdiańska i ataku na rus-flotę – dziś rano doszły do mnie echa tamtego zdarzenia. Najpierw jednak – tytułem wprowadzenia – chciałbym zwrócić Waszą uwagę na nie najlepszą kondycję rosyjskiego przemysłu stoczniowego. Zaraz ktoś mi powie, że przecież wodują nowe jednostki. No tak, ale jakie? W jakich liczbach? I ile zajmuje ich budowa? No więc drobnicę i średniaki (w rosji nie powstaje nic o tonażu powyżej 10 tys. ton), niewiele, z opóźnieniami sięgającymi lat. O fatalnej terminowości i niskiej jakości napraw stoczniowych piszą nawet otwarcie branżowe rosyjskie media. Jako przykład degradacji możliwości niech posłuży ciężki krążownik rakietowy „Admirał Nachimow”, remontowany i modernizowany od… 23 lat. Z najświeższych doniesień wynika, że okręt ma wrócić do służby w przyszłym roku. Podobna sytuacja ma miejsce z krążownikiem lotniczym „Admirał Kuzniecow” – to ten dymiący „lotniskowiec”, który swego czasu można było oglądać na Morzu Śródziemnym, gdy próbował – wzorem amerykańskich jednostek – zabezpieczać lotniczo kontyngent lądowy w Syrii. Skończyło się na kilku katastrofach samolotów i powrotem na kolejny remont, który trwa od czterech lat. I którego końca nie widać. Przy okazji okręt przeszedł pożar (ahh te zaprószenia…), zatonął też dok pływający, w którym go umieszczono.

I mógłbym tak dużo i długo, ale nie w tym rzecz. 24 marca ogień strawił duży okręt desantowy „Saratow”, a uszkodzeniu uległy dwie mniejsze jednostki – „Kunikow” i „Nowoczerkawsk”, wspomniane „ropuchy”. Pięć miesięcy później okazuje się, że oba desantowce jednak nie wrócą do służby. I tu zaczyna się ciekawie, winę bowiem przypisują rosjanie… Polakom. Problemem nie są rzekomo zniszczenia wywołane pożarem (i nieumiejętność ich usunięcia), a wadliwe dysze silników wysokoprężnych, które rosyjska marynarka zakupiła w Polsce w 2019 roku. Diesle obnażyły swe słabości dopiero teraz, akurat na dwóch jednostkach poturbowanych w Berdiańsku. Inne „ropuchy”, wyposażone w te same podzespoły, pozostają sprawne. Z powodu sankcji nie ma możliwości zakupu jednostek napędowych w Polsce – skarżą się rosjanie.

Cóż, w tej sytuacji nie pozostaje nic innego, jak oba desantowce zalać betonem i posadzić na dnie. Najlepiej koło „Moskwy”, będzie im raźniej.

—–

Nz. Berdiańsk w momencie ataku. Na pierwszym planie jedna z „ropuch”, w tle płonący „Saratow”.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Najemnik

Media rozpisują się na temat śmierci kolejnego rosyjskiego generała (jedenastego…), Kanamata Botaszewa. Tym razem chodzi o emerytowanego wojskowego, pilota, który zginął nad Ukrainą w minioną niedzielę. Pilotowany przez niego samolot szturmowy Su-25 został zestrzelony przez ukraińską obronę przeciwlotniczą w okolicach miasta Popasna. Rosyjski MON o sprawie ani piśnie (a chodzi o najwyższego rangą spośród utraconych w tej wojnie lotników), niemniej informację o śmierci generała potwierdziło trzech jego dawnych podwładnych. Z miejsca pojawiły się pytania o to, co 63-latek robił za sterami bojowej maszyny, na linii frontu. „Udział w walkach oficera tak wysokiej rangi może świadczyć o braku wysoko wykwalifikowanych specjalistów” – oceniło BBC.

Czy słusznie?

Botaszew nie wrócił do regularnej armii – maszyna, w której zginął, nie nosiła państwowych oznaczeń, a jedynie literę „Z” wymalowaną na skrzydłach i kadłubie. Należała do Grupy Wagnera – firmy najemniczej, której pracownicy walczą w Ukrainie od początku inwazji. Okazuje się, że korporacja – formalnie prywatna, de facto blisko związana z rosyjskim wywiadem wojskowym GRU – dysponuje także komponentem lotniczym. Poległy generał był zatem – wszystko na to wskazuje – najemnikiem. Światło na jego motywacje rzucają okoliczności, w jakich rozstał się z siłami powietrznymi. Otóż w 2012 roku rozbił myśliwiec Su-27, za sterami którego nie miał prawa zasiadać. Zasiadł, bo namówił kolegę – dowódcę jednego z pułków – na wspólny lot, podczas którego nie poradził sobie z wykonaniem figury akrobatycznej. Wojskowy sąd wydalił Botaszewa z armii oraz nałożył karę odpowiadającą wysokości 140 tys. dolarów. Mówiąc wprost, generał był w finansowej potrzebie.

Za stary na liniową służbę i zbyt kłopotliwy z uwagi na przeszłość, u „prywaciarzy” mógł się jeszcze przydać. Nie wiemy, ile lotów wykonał, nim trafiła go ukraińska rakieta. Pierwsze Suchoje z „Z” na burtach zaobserwowano na froncie na przełomie kwietnia i maja. Wtedy też doszło do pierwszych strąceń. Czy Botaszewa „zabił” wiek? 63-letni organizm nie reaguje tak szybko, jak ciała (i mózgi!) młodszych o 20-30 lat pilotów. A w powietrzu, przy typowych dla współczesnych systemów prędkościach, sprawy toczą się wyjątkowo szybko. Su-25 nie jest nowym samolotem, procesu decyzyjnego nie wspomaga w nim żadna skomplikowana technologia. „Być albo nie być” to suma refleksu pilota i jego umiejętności. Te zaś należy podtrzymywać. Jest mało prawdopodobne, by po wyrzuceniu z wojska generał miał sposobność do latania na bojowych maszynach. Zwłaszcza w zakresie umożliwiającym zachowanie odpowiednich nawyków (czyli minimum 80-100 godzin rocznie). Najpewniej próbował odbudować swój warsztat po zgłoszeniu się do wagnerowców, co miało nastąpić w kwietniu tego roku. Niewykluczone, że i tak by zginął, będąc nawet w kwiecie wieku i w szczytowej formie. Ponieważ jednak sprawa dotyczy lotnictwa, gdzie kondycja fizyczna i wyszkolenie odgrywają gigantyczną rolę, z dużym prawdopodobieństwem można przyjąć, że do śmierci generała przyczyniły się także „kalendarz” i niedostateczny trening.

Czy jest to dowód na desperację Rosjan?

Samo sięganie po najemników o niczym nie przesądza. Amerykanie również regularnie korzystają z usług prywatnych korporacji wojskowych. W Afganistanie w 2011 roku 100-tysięczny amerykański kontyngent wspierało… kolejne 100 tysięcy kontraktorów (jak w języku NATO mówi się o najemnikach). Proces zwany „komercjalizacją wojny” zaczął się jednak dużo wcześniej – i przez kolejne dekady nabierał niesamowitej dynamiki. O ile w czasie pierwszej „Pustynnej Burzy” w 1991 roku jeden kontraktor przypadał na 100 amerykańskich żołnierzy, 15 lat później, także w Iraku, ta proporcja wynosiła już 1 do 5. A później był Afganistan, gdzie w połowie minionej dekady za jednym żołnierzem stało nawet trzech najemników. Kontraktorzy ochraniali placówki dyplomatyczne, instalacje przemysłowe, siedziby firm, konwoje z ropą, żywnością i amunicją zaopatrujące bazy sił koalicji. Realizowali też misje typu capture or kill (których celem było pojmanie/zabicie dowódców rebelii), zarówno samodzielnie, jak i we współpracy z wojskiem. Faktycznie zatem wyręczali armię, co wziąwszy pod uwagę ich zarobki – zwykle kilkukrotnie wyższe niż żołnierskie pensje – mogłoby się wydawać działaniem nieracjonalnym. Ale…

Patrząc z perspektywy zleceniodawców – rządów krajów prowadzących wojnę – i tak możemy mówić o zysku. Zaletą najemników jest ich anonimowość – gdy giną, najczęściej nie podaje się ich nazwisk, jeśli w ogóle sam fakt śmierci ujrzy światło dzienne. W mediach nie ma relacji z ich pogrzebów, nie powstają materiały poświęcone zrozpaczonej rodzinie, innymi słowy, do opinii publicznej nie docierają informacje, które mogłyby obniżyć poparcia dla działań wojennych. Co ważne, najemnik to zwykle człowiek z wojskowym doświadczeniem – nie ma więc potrzeby urządzania mu wieloletnich i kosztownych treningów. Owo doświadczenie redukuje też ryzyko, jakim jest posyłanie do walki nieostrzelanego żołnierza po kilkumiesięcznym szkoleniu.

Tak to wyglądało w przypadku USA i sojuszników, tak miało wyglądać w przypadku Grupy Wagnera. Celowo napisałem „miało”, z czasem bowiem okazało się, że elitarny charakter GW to podpompowany mit (coś jak narracja o wyjątkowej nowoczesności i skuteczności armii rosyjskiej). Bo owszem, służyło tam, i nadal służy, sporo byłych żołnierzy Specnazu, WDW i „gwardyjskich” formacji, ale jest też dużo wojskowego „pospólstwa” i masa zupełnie przypadkowych ludzi. I nie jest to informacja z ostatnich tygodni. Pierwszy poważny test zrobili wagnerowcom Amerykanie w Syrii przed czterema laty – posyłając w diabły trzy setki rzekomo elitarnych żołnierzy (masakra pod Dajr az-Zaur). Kolejny sprawdzian przyszedł wraz z Ukrainą i poskutkował stratami rzędu 6-8 tysięcy wyeliminowanych z walki kontraktorów. W efekcie firma stanęła przed koniecznością poważnych, interwencyjnych rekrutacji, jeszcze bardziej obniżając kryteria. Dziś można zostać jej pracownikiem bez przeszkolenia wojskowego, podpisując krótkoterminowy (3-, 6-miesieczny) kontrakt. Takich najemników, przeszkolonych „na szybkości”, trudno nie nazwać „mięsem armatnim”.

„Mięsem” mniej kłopotliwym (chciałoby się napisać – mniej śmierdzącym). Rodziny marynarzy z krążownika „Moskwa” nie znają losów swoich bliskich. Gdy pytają przedstawicieli floty, słyszą, że syn zaginął („może uciekł?” – znamy to skądś, prawda?). Ale mimo okazywanej pogardy, oficjalne organa państwa nie mogą nie pochylić się nad sprawą. W przypadku kontraktora nic nie muszą – i z dostępnych informacji jasno wynika, że z tej użyteczność najemnictwa rosyjscy urzędnicy korzystają do bólu. „Syn/ojciec/brat zaginął? A co mnie to?”.

Botaszew nie był anonimowy – stąd zamieszanie wokół jego śmierci, którego echa dotarły także do Rosji. Był za to mężczyzną w wieku emerytalnym, zbyt starym, by latać w misjach bojowych. W mojej ocenie potwierdza to dramatyczną obniżkę kryteriów rekrutacyjnych i jest zarazem jednym z oblicz rosyjskich kłopotów z rezerwami.

Tyle na dziś. Jutro piszę tekst „do papieru”, a pojutrze poświęcę uwagę innemu generałowi, którego postać jest ważna w kontekście tego, co dzieje się na froncie. Płyną stamtąd rzekomo dramatyczne informacje – w takie szaty ubierają je media. I pożal się boże specjaliści, niemający pojęcia o obronie manewrowej.

Nz. bohater tekstu

A jeśli chcesz mnie wesprzeć w dalszym pisaniu:

Postaw mi kawę na buycoffee.to