Wagner-SS

Trwa kolejna odsłona bitwy o Bachmut, tym bowiem jest próba zajęcia pobliskiego Sołedaru, miasteczka liczącego przed wojną 10 tys. mieszkańców. W mediach pojawia się coraz więcej alarmistycznych doniesień, z części z nich można wywieść wniosek, że lada moment posypie się cały ukraiński front w Donbasie. To oczywista bzdura – Sołedar, którego upadek jest w zasadzie przesądzony, „nie ma takiej mocy”. Tym niemniej faktem jest wyjątkowa determinacja rosjan. Którzy atakują, nie oglądając się na straty. A te idą w setki zabitych dziennie.

Patrząc na mapę, ich zamysł wydaje się oczywisty – Sołedar to brama do Bachmutu, dogodna pozycja do szturmu na miasto od północy. Ewentualnie konieczny do pokonania punkt oporu na drodze do oskrzydlenia Bachmutu i wyjścia na tyły obrońców.

Tyle logiki operacyjnej. Ta jednak nie daje całej odpowiedzi na pytanie o motywacje rosjan. Pełniejszy ich obraz zyskujemy uwzględniając kwestie propagandowe. Ale i tu należy szukać „drugiego dna”, bo wcale nie idzie o proste, wizerunkowe korzyści płynące z ewentualnego zajęcia Bachmutu. Ważniejsze jest to, kto będzie mógł się tym pochwalić. W okołobachmuckich bojach stają naprzeciw siebie żołnierze armii ukraińskiej i rosjanie, ale za kulisami toczy się rosyjsko-rosyjska wojna o wpływy i władzę.

Zdefiniujmy najpierw środowisko, zaczynając od rosyjskich mediów. Przede wszystkim społecznościowych, bo to one wzięły na siebie obowiązek relacjonowania „specjalnej operacji wojskowej”. W mainstreamie próżno szukać licznych doniesień z frontu – zainteresowanie rosjan zaspakajają na Telegramie wojenni blogerzy. Już od 6 stycznia (od momentu nasilenia ataków na Sołedar) przekonują oni, że „nasi” powodują ogromne straty wśród Ukraińców. Co istotne, „nasi” to wagnerowcy – co jest wręcz obsesyjnie podkreślane (i nie do końca zgodne z prawdą, o czym dalej). Wagnerowcy są zdyscyplinowani, mają inicjatywę i stosują nowatorskie taktyki (choć nie bardzo wiadomo jakie). Trudno oprzeć się wrażeniu, że to oni – nie wojsko – są wiodącą siłą nie tylko na bachmuckim odcinku, ale wręcz na całym froncie.

Jednocześnie trwa grillowanie ministerstwa obrony i dowództwa armii w związku z katastrofą w Makiejewce. Wprost wyśmiewa się odwet, czyli ataki rakietowe na miejsca rzekomej koncentracji ukraińskiego wojska w Kramatorsku. Na tapecie jest też bożonarodzeniowy rozejm, postrzegany przez blogerów jako żenująca próba przypodobania się Zachodowi. Oczywiście ani razu nie pada nazwisko putina – winni tych wszystkich „głupot” są szojgu i generałowie.

Blogerzy siedzą w kieszeni jewgienija prigożyna, właściciela Grupy Wagnera – to oczywisty wniosek po lekturze ich wpisów.

Nie tylko tych ostatnich. Kilka dni temu, gdy załamało się bezpośrednie rosyjskie natarcie na Bachmut, szef Wagnera – przy wsparciu blogerów – odsądzał regularne wojsko od czci i wiary. To przez armię i jej dowódców wagnerowcy nie zdobyli miasta. Nie było wsparcia, amunicji, współpracy – twierdził prigożyn.

Minister szojgu nie reaguje, ale wojskowi nie pozostają dłużni, choć nie mają aż tylu tub. W anonimowych wpisach na Telegramie wylewają żale na prigożyna i jego podwładnych. Że się panoszą, że ich potrzeby muszą być realizowane w pierwszej kolejności, że dostają więcej amunicji, lepsze jedzenie, ba, lepsze kwatery.

Napięcie na linii Wagner-armia jest aż nadto widoczne, sygnalizują je od dłuższego czasu także zachodnie i ukraińskie służby specjalne.

Tymczasem władimir putin awansuje na dowódcę wojsk lądowych aleksandra łapina – „generała niezdarę”, którego prigożyn – do spółki z razmanem kadyrowem – publicznie oskarżał o jesienne porażki. I namawiał do samobójstwa po utracie Izjumu.

Mamy więc armię z szojgu na czele, i mamy najemników z ich szefem. A nad nimi cara, niby sprawiedliwego, bo z jednej strony składającego liczne obietnice wzmocnienia wojska, z drugiej, pozwalającego wagnerowcom – niczym udzielnym książętom – mieć swój własny odcinek frontu.

Jest to sytuacja podobna do relacji między Wehrmachtem a Waffen-SS – na co zwrócił uwagę historyk wojskowości Marcin Jop. Oczywiście, nie jeden do jednego, ale w obszarach kluczowych dla powodzenia operacji wojskowych widzimy bardzo podobne tarcia i ich skutki. Mowa o rywalizacji o zasoby – ludzkie i materiałowe – o częściowej niekompatybilności wynikłej z odmiennych kompetencji oraz o niezależności niegdyś cechującej Waffen-SS, dziś Wagnera. W dalszej kolejności o utracie atutu elitarności, co w czasie II wojny światowej dotyczyło esesmanów, obecnie zaś dotyczy wagnerowców.

– Heinrich Himmler nie miał przełożenia na wojsko, dlatego postanowił wybudować własne – twierdzi dr Alicja Bartnicka zajmująca się historią III Rzeszy (ta wypowiedź to fragment wywiadu, który opublikowałem na początku roku – zainteresowanych odsyłam do lektury). „Kucharz putina” – jak mówi się o prigożynie – zapewne nie marzył o wielkiej samodzielności (i władzy), powołując Grupę Wagnera. Choć formalnie to jego prywatna inicjatywa, nie ulega wątpliwości, że działał na zlecenie Kremla. Moskwa potrzebowała rzekomo komercyjnej firmy najemniczej, by używać jej wszędzie tam, gdzie nie dało się, z różnych powodów, posłać regularnej armii. Ale ambicje „kucharza” – sądząc po jego publicznej aktywności – chyba się zwiększyły. Nic nie wskazuje na to, by „zerwał się” putinowi, ale z roli podwykonawcy wobec wojska i MON, ewidentnie usiłuje przejść na pozycje równorzędne ministrowi obrony i szefowi sztabu generalnego.

„Emancypacja” Grupy Wagnera to skutek i cel tych ambicji.

Waffen-SS, której początek dały trzy pułki piechoty ochrzczone w boju podczas kampanii wrześniowej, w grudniu 1944 roku liczyła 950 tys. żołnierzy. Miała najlepszy sprzęt i pierwszeństwo w dostępie do wszelkich zasobów (od lata 1944 roku nowe dywizje pancerne i zmotoryzowane tworzono wyłącznie w ramach tej formacji). Oddziały SS uchodziły też za najbitniejsze, co zwykle nie wynikało z kunsztu taktycznego, a fanatyzmu. I jakkolwiek wielu generałów Wehrmachtu ostatecznie doceniło tę cechę, większość do końca wojny sądziła, że armia wykorzystałaby środki przeznaczone na Waffen-SS w znacznie bardziej efektywny sposób. Tym bardziej, że odrębna struktura dowodzenia i własne służby łączności „czarnej elity” utrudniały współpracę w polu.

Nie znamy wielu szczegółów dotyczących bieżącej współpracy między Grupą Wagnera a armią rosyjską. Z dostępnych informacji wynika, że wagnerowcy mają dużą swobodę w definiowaniu celów taktycznych. I że jak „poproszą” wojsko o wsparcie, musi ono zostać zapewnione (oczywiście, z poprawką na rosyjski bardak). W Bachmucie i Sołedarze potrzebują artylerii, „mobików” na wabia (by skupiali na sobie ukraiński ogień, tym samym demaskowali pozycje obrońców) oraz pomocy oddziałów WDW, bez których sami wagnerowcy sobie nie poradzą.

I tu znów dygresja historyczna. Waffen-SS w założeniu miało być elitarne (a bazą dla tej elitarności była czystość rasowa).

– Sytuację zmieniła wojna – znów zacytuję dr Bartnicką. – III Rzesza rozpaczliwie potrzebowała rekruta, dlatego do Waffen-SS zaczęto wcielać ochotników, (najpierw) z ludów germańskich. (…) Klęski ponoszone na Wschodzie skomplikowały sytuację. Hindusi, Arabowie, Albańczycy, Chorwaci czy Bośniacy zasilali szeregi Waffen-SS, bo Niemcy po prostu potrzebowali mięsa armatniego.

Grupa Wagnera u początków istnienia składała się z byłych żołnierzy rosyjskich sił specjalnych. Można mieć (słuszne) zastrzeżenia do ich kompetencji – zwłaszcza na tle zachodnich „specjalsów” – jednak jak na rosyjskie standardy to była elita. Była, bo już nie żyje – między lutym a grudniem ub.r. poległo i zostało rannych ponad 20 tys. wagnerowców. A większość uzupełnień stanowią mężczyźni bez odpowiedniego przygotowania wojskowego, w dużej mierze bijący się o ułaskawienie więźniowie. Fanatyczni – jak wynika z ukraińskich relacji – ale samym fanatyzmem wojować nie sposób. Stąd potrzeba sięgnięcia po żołnierzy WDW, o których wszak – w kontekście okołobachmuckich zmagań – niespecjalnie się mówi.

Bo Sołedar zdobędzie Wagner. Legitymizując się w oczach rosjan jako siła zdolna przełamać impas.

Czyniąc to z korzyścią dla budżetu. Żołnierz regularnej armii zarabia 160 tys. rubli (ok. 10 tys. zł). Pensja wagnerowca z odpowiednim doświadczeniem jest nawet cztery razy wyższa, ale tacy najemnicy to w Grupie mniejszość, więźniowie zaś dostają mniej niż 5 tys. zł. A większość z nich nie dożywa pierwszej wypłaty. W czym kryje się kolejna oszczędność. Odszkodowanie za śmierć w „operacji specjalnej” wynosi obecnie 12 mln rubli (750 tys. zł), ale przysługuje wyłącznie rodzinom personelu wojskowego (oraz gwardii i policji). Bliscy wagnerowców na takie wsparcie się nie łapią.

Podwładni prigożyna (i on sam) są więc użyteczni nie tylko dlatego, że w jakiejś mierze niwelują skutki nieufności putina wobec armii (cecha dzielona z Hitlerem). Na szczęście ta użyteczność w szerszym planie bardziej rosji szkodzi niż pomaga.

—–

Zbieranie informacji i ich opracowywanie to pełnowymiarowa praca. Będę zobowiązany, jeśli mnie w tym wesprzecie. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Nz. Ukraińska artyleria gdzieś w okolicach Bachmutu/fot. Sztab Generalny Ukraińskich Sił Zbrojnych

Zagraniczni

Świat w ostatnich miesiącach mówi o najemnikach wyjątkowo dużo, głównie za sprawą wojny w Ukrainie. Często są to dezinformujące wrzutki, będące elementem zmagań za naszą wschodnią granicą. Chciałbym tu zmierzyć się z najpopularniejszymi sensacjami, kłamstwami i niedomówieniami.

Jeśli idzie o własnych najemników, rosjanie budują obraz profesjonalnej formacji, składającej się z byłych żołnierzy sił specjalnych. Dobrze opłacanych fachowców, których kompetencje gwarantują militarne sukcesy. A jaka jest prawda? Wagnerowcy są lepiej wyekwipowani, uzbrojeni, nie mają większych problemów z zaopatrzeniem w amunicję i żywność, trapiących resztę rosyjskich sił zaangażowanych w Ukrainie. Są też bardziej zdeterminowani, czego dowodzą toczone od wielu tygodni krwawe boje o Bachmut, które dają rosjanom jedyne na froncie, choć obiektywnie niewielkie sukcesy (w postaci kilku zajętych wiosek). Mówimy zatem o jakości na tle ogólnej mizerii.

Jakości tym odleglejszej od wyobrażeń o najemnikach, że większość wagnerowców to mężczyźni z niedużym, a nawet żadnym przeszkoleniem wojskowym. Często są to więźniowie – także ci z najcięższymi wyrokami – skuszeni wizją darowania wyroku. Mordercy, gwałciciele, handlarze narkotyków – nierzadko zrekrutowani osobiście przez założyciela Grupy jewgienija prigożyna, który regularnie pielgrzymuje do kolonii karnych z ambitnym planem wcielenia 50 tys. skazańców. Licho opłacani jak na realia branży – z miesięcznym żołdem odpowiadającym tysiącu dolarów. Czasy, kiedy o jakości wagnerowców decydowali żołnierze wojsk specjalnych i powietrznodesantowych, minęły. Grupa poniosła w Ukrainie dotkliwe straty, a że równie mocno oberwały elitarne oddziały regularnej armii, rezerwuar rekrutacyjny znacząco się skurczył. Na razie starcza na obsadzenie stanowisk dowódczych (oczywiście lepiej płatnych) – i to istnieniem tej kadry należy tłumaczyć fenomen względnie wysokiej dyscypliny i taktycznego kunsztu.

—–

Ale moskwa rozgląda się za innymi możliwościami. Kilka tygodni temu gruchnęła wiadomość, że prigożyn – na zlecenie Kremla – wyszukuje byłych operatorów afgańskich sił specjalnych. Chodzi o komandosów szkolonych w czasach obecności pod Hindukuszem wojsk NATO, po upadku prozachodniego rządu w Kabulu będących we własnym kraju na cenzurowanym. Wyszkoleni przez Amerykanów i Brytyjczyków (w niewielkim stopniu także przez Polaków) specjalsi, swego czasu brutalnie zwalczali talibską rebelię. Gdy fundamentaliści ostatecznie wojnę wygrali, tylko część komandosów i ich rodzin została z Afganistanu ewakuowana. Niektórzy uciekli na własną rękę, inni przeszli na stronę wroga. Większość pozostała w kraju, gdzie się ukrywa lub liczy na łaskawość nowych władców (talibowie, mimo złożonej obietnicy amnestii, zamordowali dotąd co najmniej kilkudziesięciu operatorów).

W tekstach poświęconych sprawie wspomina się o 20-30 tys. potencjalnych najemników, obeznanych z tajnikami zachodniego sposobu walki. Nie sądzę jednak, by było to aż tak liczne grono. Nigdy bowiem nie przeszkolono tak wielu osób – w przypadku najwyższej klasy specjalistów mówimy o kilku tysiącach żołnierzy. Ponadto po 2014 r., kiedy NATO zrezygnowało z misji bojowej w Afganistanie, tamtejszy rząd traktował siły specjalne jak straż pożarną – rzucał je po kraju na zagrożone kierunki, nie zważając na postępujące wskutek wyczerpania straty. Talibowie zaś na komandosów polowali. Znany jest przykład całego oddziału, zabitego w samobójczym zamachu, do którego doszło w Ghazni w 2016 r. Poległych wówczas Afgańczyków szkolili wcześniej nasi specjalsi. Tym niemniej już kilkuset wyłuskanych afgańskich komandosów mogłoby stanowić dla rosjan poważne wzmocnienie. Zwłaszcza gdy uwzględnimy czynnik motywacji – zemsty na dawnych sojusznikach, którzy dziś wspierają Ukrainę, a kiedyś rzucili Afgańczyków na pastwę losu.

—–

Skoro jesteśmy przy sojusznikach – rosyjskie media obsesyjnie podkreślają obecność zagranicznych bojowników w Ukrainie. Czasem przybiera to postać oskarżeń o udział w wojnie zwartych natowskich oddziałów, zwykle jednak mówi się o najemnikach. Co nie odpowiada prawdzie, bo cudzoziemski zaciąg został przez Kijów skanalizowany w formie Legionu Międzynarodowego, który formalnie wchodzi w skład ukraińskich sił zbrojnych – i tak jak regularna armia jest opłacany (czyli bez „kokosów”). Walczą tam przedstawiciele wielu narodowości, głównie Amerykanie, Brytyjczycy, Polacy, Kanadyjczycy, Skandynawowie oraz obywatele państw nadbałtyckich.

Moskiewska propaganda ma hopla na punkcie dwóch nacji – Amerykanów i Polaków. Powody pierwszej fiksacji są oczywiste – Stany są najważniejszym orędownikiem Ukrainy, dostawcą broni, danych wywiadowczych i innej pomocy materialnej. W kreowaniu negatywnego wizerunku „jankesów” rosjanie bez oporów sięgają po fałszywki. Tak było kilkanaście dni temu, kiedy za pośrednictwem Twittera, w świat poszedł przekaz o dużych stratach pośród domniemanych amerykańskich najemników. Dowodem miała być m.in. fotografia rzędów trumien okrytych flagami USA. Dziennikarze szybko ustalili, że zdjęcie ma co najmniej 13 lat, i że po raz pierwszy użyto go w lokalnej gazecie zza oceanu w 2009 r., w tekście o zniesieniu przez Pentagon wieloletniego zakazu fotografowania trumien amerykańskich żołnierzy.

Krótkie nogi miało też kłamstwo na temat formacji weteranów sił specjalnych USA, posłanej rzekomo pod Bachmut. rosjanie twórczo wykorzystali tu żart emerytowanego pułkownika Korpusu Piechoty Morskiej Andrew Milburna, który rzeczywiście przebywa w Ukrainie, gdzie szkoli miejscowe wojsko. Milburn – naigrywając się z wagnerowców – określił swoich współpracowników mianem Grupy Mozarta, siebie zaś „likwidatorem Grupy Wagnera”. I choć jako szkoleniowiec nie angażuje się na froncie, rosyjscy blogerzy militarni „wypatrzyli” go niedawno w Bachmucie, co poskutkowało serią artykułów i wpisów na kontach społecznościowych. „Zabijmy tę amerykańską hołotę!”, zagrzewał do walki Grey Zone, rosyjski kanał na Telegramie relacjonujący poczynienia wagnerowców. Patrząc z zewnątrz, sprawa wydaje się śmieszna (czy wręcz żenująca), jednak taka refleksja powoduje, że tracimy z oczu funkcjonalny wymiar takich akcji. A służą one podtrzymaniu mobilizacji/wojennego wzmożenia u rosyjskich internautów.

Podobnie jak kwestia rzekomych polskich najemników, z naszej perspektywy na swój sposób nobilitująca. Okazuje się bowiem, że wzmianki na temat zaciężnych żołnierzy z Polski dotyczą miejsc na froncie, gdzie rosjanom wiedzie się najgorzej. Ba, zwykle antycypują one porażki moskiewskiej armii, o czym mogliśmy się przekonać podczas wrześniowej klęski najeźdźców w charkowszczyźnie czy przy okazji listopadowej ucieczki z Chersonia. Teraz kremlowska propaganda „widzi” Polaków na froncie zaporoskim – najpopularniejsze doniesienia mówią o pięciu tysiącach najemników. Przypuszcza się, że to właśnie stamtąd wyjdzie kolejna ukraińska kontrofensywa, jak tylko mróz „chwyci” błoto i pozwoli na powrót do działań manewrowych. rosjanie w każdym razie na taki scenariusz się przygotowują. Do czego im Polacy? moskwa konsekwentnie buduje narrację o wojnie z całym NATO, którego Polska jest częścią. Ma to usprawiedliwić niepowodzenia, ma też je osłodzić – wielka rosja nie może przecież przegrywać z samymi Ukraińcami, od zawsze traktowanymi przez rosjan z góry. Co innego, gdy wróg jest kolektywny i gdy przy okazji można utrwalać stereotyp awanturniczej Polski, dążącej do „wmieszania Europy w wewnątrz słowiański konflikt”. Fakt, iż w Legionie walczy kilkuset Polaków, a kilkadziesiąt tysięcy żołnierzy armii ukraińskiej polskiego pochodzenia swobodnie posługuje się naszym językiem, jest tu niezwykle pomocny. A że z klasycznym najemnictwem ma to niewiele wspólnego? Dla trzymanych pod butem Kremla rosyjskich mediów to żaden problem.

—–

Zbieranie informacji i ich opracowywanie to pełnowymiarowa praca. Będę zobowiązany, jeśli mnie w tym wesprzecie. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Nz. Tymczasem na froncie…/fot. Центр стратегічних комунікацій та інформаційної безпеки

Grillowanie

Najpopularniejszy poniedziałkowy dowcip w Ukrainie brzmi tak: Wołodymyr Zełenski pojechał dziś w pierwszą po 24 lutego podróż zagraniczną – udał się do rosji. Ukraińcy drwią w ten sposób z Kremla i jego rojeń o „rosyjskim Chersoniu”, który istotnie, przed południem gościł ukraińską głowę państwa.

To nie pierwsza wizyta Zełenskiego w przyfrontowym mieście, w zasięgu rosyjskiej artylerii. Prezydent regularnie odwiedza walczące oddziały, przyjeżdża też do świeżo wyzwolonych miejscowości. O jego wyprawach dowiadujemy się post factum, z 2-3-godzinym opóźnieniem, co w żaden sposób nie umniejsza charakteru tych przedsięwzięć. Zwłaszcza że Zełenski nie chowa się po bunkrach – wędruje po otwartych przestrzeniach, spotyka się z ludźmi, bierze udział w oficjalnych uroczystościach. Wyobrażacie sobie putina w takich sytuacjach?

„Hetman ze sklejki” (фанерний гетьман) to określenie używane przez Ukraińców dla opisania przywódców o podłych przymiotach. Tchórzy czy – jak mawia polskie podwórko o tych, co to dużo mówią, a mało mogą – „cieniasów”. O małej odwadze putina świadczy nie tylko żenująca nieobecność pośród wojska na froncie (nawiasem mówiąc, podobny jest w tym do Stalina; najpewniej podziela tę samą paranoję/lęk, że „w takich okolicznościach to już na pewno mnie zabiją”). Dowodzi jej także sytuacja, z jaką mamy do czynienia na Bali, gdzie jutro odbędzie szczyt G-20. putin – z obawy przed publicznie wyrażonym ostracyzmem i serią dyplomatycznych upokorzeń (jak słynne przetrzymywanie go w poczekalni przez Irańczyków czy Turków) – na spotkanie przywódców największych państw nie pojechał. Posłał ławrowa, który perspektywą pariasa tak się przejął, że wizytę w Indonezji zaczął od pobytu w szpitalu (kłopotom sercowym szefa zaprzecza rosyjska dyplomacja).

Symboliczne są te (nie)dyspozycje kremlowskiej elity…

—–

Elity, która najwyraźniej musiała w ostatnim czasie omawiać scenariusze „działań nadzwyczajnych”. Skąd o tym wiemy? William J. Burns, dyrektor CIA, spotkał się dziś ze swoim rosyjskim odpowiednikiem – szefem wywiadu zagranicznego rosji siergiejem naryszkinem. Do spotkania doszło w Turcji, a w jego trakcie – jak wynika z komunikatu Białego Domu – Amerykanie ostrzegli rosję przed użyciem broni nuklearnej w Ukrainie.

Temat zszedł z agendy kilka tygodni temu, gdy Waszyngton dał Moskwie do zrozumienia, że odpalenie ładunku jądrowego poskutkuje zniszczeniem rosyjskiej floty czarnomorskiej i sił inwazyjnych w Ukrainie (bronią konwencjonalną). Kreml przestał wywijać szabelką, po prawdzie, publicznie nadal tego nie robi. Ale w zaciszu gabinetów musiało dojść do jakichś rozważań, na trop których wpadli Amerykanie. I stąd ich ponowione ostrzeżenie.

Przez ostatnie tygodnie sytuacja rosjan na froncie uległa znaczącemu pogorszeniu. Utrata Chersonia wywołała w rosji ogromny ferment; po „tej stronie” nie mamy nawet świadomości, jak wielki. Rośnie niezadowolenie z polityki putina, przy czym wyrażają je zarówno przeciwnicy wojny, jak i zwolennicy „zaostrzenia kursu”. Kreml jest pod presją, a widmo całkowitego ukraińskiego blamażu może rodzić niepokój. Jeśli Ukraińcy znowu coś wyzwolą, ulica tego putinowi nie podaruje – tak widzą sprawy kremliny. Jednocześnie mają świadomość, czym jest rosyjska armia i jakie ma ograniczenia. Wiedzą, że poza bronią jądrową nie ma w zasadzie żadnych atutów – stąd renesans pomysłów, aby jej użyć.

Twarda postawa Zachodu wybije je gamoniom z głowy.

—–

A propos wybijania. Jeszcze wczoraj pojawiły się doniesienia o brutalnym zamordowaniu rosjanina, Jewgienija Nużyna. Więźnia, skazanego na długoletnim pobyt w kolonii karnej za zabójstwo. Zwolnionego następnie na wniosek szefa grupy Wagnera, który wcielił „zeka” do swojej formacji. Nużyn dał nogę jak tylko znalazł się na froncie, w ukraińskiej niewoli nie przebywał jednak długo. W ramach wymiany jeńców wrócił do swoich, a ci – uznając go za zdrajcę – rozłupali mu głowę młotem kowalskim. Egzekucję nagrali i wrzucili do sieci jako ostrzeżenie dla innych potencjalnych zdrajców.

Brutalność, jako sposób na utrzymanie dyscypliny, to stara rosyjska metoda. Dość wspomnieć II wojnę światową, podczas której rozstrzelano 135 tys. żołnierzy armii czerwonej, w większości za dezercję. Dla porównania w Wehrmachcie w latach 1940-45 wykonano 11,7 tys. wyroków śmierci, a w US Army… 70, z których tylko jeden dotyczyły dezertera (reszta sprawców poniosła odpowiedzialność za morderstwa i gwałty). No i były to „czapy” legalne. Czy śmierć Nużyna zdyscyplinuje rosyjski personel wojskowy? Śmiem wątpić i rosjanie też winni mieć tego świadomość. Mimo bezprecedensowej brutalności organów ścigania, żołnierze armii sowieckiej do samego końca konfliktu masowo poddawali się Niemcom, a etniczni rosjanie stanowili najliczniejszy zaciąg w kolaboracyjnych oddziałach organizowanych przez hitlerowców. U swoich bywa gorzej niż u obcych, o czym często mówią rosyjscy jeńcy tej wojny…

—–

Jeńcy, których – to jedno z nielicznych rozczarowań z ostatniego czasu – nie przybyło za wielu po oczyszczeniu zachodniego brzegu Dniepru. Przyznam, iż spodziewałem się dotkliwszej porażki rosjan. I wkurza mnie, że jej ograniczony liczbowo wymiar daje paliwo rosyjskiej propagandzie.

(…) odwrót wojsk rosyjskich, dowodzonych przez generała Michała Tieplinksiego, odbył się niezwykle sprawnie (…). W ciągu 48 godzin zgrupowanie liczące ok. 25-30 tys. żołnierzy, 3-5 tys. jednostek sprzętu, trzema przeprawami przez rzekę szerokości kilometra, pod ogniem ukraińskiej artylerii, wyszło z minimalnymi stratami”, pisze mój ulubiony prorosyjski aktywista medialny.

Ruskim rzeczywiście udało się zwiać, ewakuowali też sporo sprzętu. Na finale zaś był to już popłoch, a nie sprawnie przeprowadzona operacja. Ale mogło być gorzej; lepiej, patrząc z ukraińskiej perspektywy.

Tym niemniej zacytowane dane mają się do prawdy jak pięść do nosa. Nie da się w tak krótkim czasie przerzucić takiej masy wojska i sprzętu trzema wąskimi gardłami. Ludzie przemaszerują, owszem, lecz ciężki sprzęt zbije się w długaśne kolumny. Weźmy czołgi, działa samobieżne czy wozy amunicyjne – gdyby ustawić je ciurkiem, zajmą wiele kilometrów, nawet przy rozpisaniu tego ruchu na kilkadziesiąt godzin. A przecież takie pojazdy nie mogą jechać zderzak w zderzak – szczególnie po uszkodzonym moście antonowskim, gdzie nośność konstrukcji mocno odbiegała od standardowej. Z amunicyjnym wsadem każdy z nich stanowił śmiertelne zagrożenie dla tych z tyłu i tych z przodu – w przypadku trafienia i niezachowania bezpiecznej odległości. 25 metrów dystansu już dla 100 wozów daje nam kolumnę o długości ponad 3 km (odległości między pojazdami plus sumaryczna długość wozów). A gdzie reszta? Tymczasem brakuje jakichkolwiek wiarygodnych informacji o długich rosyjskich kolumnach, zmierzających między 9 a 11 listopada z zachodniego na wschodni brzeg Dniepru. Ruch był, owszem – ale nie tak spektakularny.

Gdzie zatem podziało się tych 30 tys. żołnierzy, którzy rzeczywiście do niedawna stacjonowali na chersońskim przyczółku? W odpowiedzi na to pytanie kryje się wstydliwa prawda o rosyjskiej ewakuacji. To nie była dwudniowa operacja, a działania rozpisane na wiele dób. Prawdopodobnie rozpoczęte na początku października, gdy rosyjskie dowództwo zaczęło publicznie przebąkiwać o „trudnej sytuacji” na froncie chersońskim. O czym warto wspomnieć także w kontekście rzekomej swobody rosjan, którzy z własnej woli zdecydowali się wycofać. Otóż nie – zmusili ich do tego Ukraińcy, już wiele tygodni temu czyniąc zachodnio-dnieprzański przyczółek zdobyczą nie do utrzymania.

Teraz przyszedł czas, by zgrillować rosyjskie zaplecza na innych odcinkach frontu.

—–

Szanowni, przypominam, że z powodu banu na FB, do wtorku włącznie możecie mnie czytać na blogu, na Patronite, zajawki materiałów pojawią się też na moich kontach na Twitterze i Instagramie.

A jeśli chcecie mnie w pisaniu wesprzeć, będę szczerze zobowiązany. Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Nz. Prezydent Zełenski w Chersoniu/fot. Центр стратегічних комунікацій та інформаційної безпеки

Pi-ar

Zrobiłem dziś mały przegląd materiałów filmowych poświęconych wojnie w Ukrainie, prezentowanych w rosyjskich mediach. Reportaży z pierwszej linii czy szerzej, z rejonu „wojskowej operacji specjalnej”; nie interesowały mnie studyjne, publicystyczne debaty. Od tych z lutego, po relacje z ostatnich kilku dni. Pierwsza refleksja to uderzające podobieństwo do nazistowskiej propagandy z lat 1939-45, konkretnie zaś do specyficznej dynamiki i logiki przekazu.

Niemieckie kroniki z pierwszych lat wojny przesiąknięte były triumfalizmem, skupiały się na podkreślaniu skali i szybkości kolejnych zwycięstw. Antycypowały następne, zwykle z pogardą opisując możliwości i cechy przeciwników. Gdy wojna weszła w niekorzystną fazę, coraz więcej było fałszu, którego nie dało się zweryfikować – patrząc z perspektywy odbiorcy – rzeczy bowiem działy się gdzieś daleko na wschodzie. Stopniowej redefinicji uległo pojęcie sukcesu – od jesieni 1943 roku zaczęły zań uchodzić nie zwycięskie bitwy, a udane odwroty, owe słynne „skracanie linii frontu” i zajmowanie „dogodniejszych pozycji”. Przy jednoczesnym – a jakże – zadawaniu nieprzyjacielowi poważnych strat. W 1945 roku – mimo natrętnej promocji cudownych broni i stojącej za nim „nieuchronnej” odmianie losu – dominował przekaz pesymistyczny, choć podkreślający determinację i bezkompromisowość „obrońców Rzeszy”. Reportaż z kwietnia 1945 roku, dotyczący „ostatniej naturalnej przeszkody na drodze do Berlina” – linii obronnych na wzgórzach Seelow – do rangi niebotycznej cnoty podnosi wolę walki żołnierzy Volkssturmu, budując przy tym przekonanie o ich niezłomności. Dobrze zbudowany, jasnowłosy i uśmiechnięty heros z kronik z początków wojny zastąpiony został wizerunkiem chłopca – wątłego, za to o hardym spojrzeniu. „On zrobi wszystko, by nie przepuścić sowieckich hord”, mówi narrator, zaznaczając, że pomocne będą tu fortyfikacje i przeszkody terenowe.

W neosowieckiej propagandzie widzimy niemal dokładnie to samo. Od hurraoptymistycznych materiałów z początków inwazji, na przykład spod Kijowa (który zaraz będzie wzięty przez „naszych chłopców z pancernych czołówek”), przez nieco mniej radosne doniesienia z wiosny i lata z Donbasu („idziemy niczym walec, nie tak szybko, ale konsekwentnie”), po ponure relacje z ewakuacji Chersonia czy śmieszno-żałosne raporty z budowy tak zwanej linii Wagnera. Ta linia to umocnienia stawiane w obwodzie ługańskim, wzdłuż dawnej „granicy” między Ukrainą a Ługańską Republiką Ludową. „Ukraińcy tędy nie przejdą”, słyszymy. Przejdą czy nie, to się okaże; sposób wykonania zapór przeciwczołgowych, stawianych „na odpierdol” (betonowe wilcze zęby rozkłada się na ziemi bez zakotwiczenia), daje niemal pewność, że ukraińscy saperzy nie napracują się za bardzo. Mniejsza jednak o technikalia – przyjrzyjmy się samej naturze przekazu. W ciągu ośmiu miesięcy ewoluuje on od „za trzy dni Kijów nasz” do „ale ługańskiej republiki to Ukraińcom zająć nie pozwolimy!”.

Długo nie przykładałem należytej uwagi kwestiom promocji, marketingu, PR-u; jak zwał, tak zwał. Zwłaszcza na poziomie instytucji państwowych wydawało mi się to marnowaniem środków finansowych. Z czasem przyszło zrozumienie, że dobre kampanie propagandowe mogą przynieść wymierne skutki. Spójrzmy bowiem na armię rosyjską. Od kilkunastu lat Kreml nie ustawał w wysiłkach, by przekonać świat, że wojsko ma coraz lepsze, coraz silniejsze, coraz bardziej niebezpieczne. To te rzekome militarne możliwości pozwalały rosji – ekonomicznemu karłowi – zachować status mocarstwa. Dziś wiemy, że było to wielopiętrowe kłamstwo, co nie zmienia faktu, że przez lata skuteczne. I ta skuteczność każe widzieć w „silnej rosji” marketingowy majstersztyk.

Lecz widzimy też porażkę tej kampanii. Chciał putin – szybką, zwycięską operacją w Ukrainie – ugruntować wizerunek „niepokonanej armii” (a więc i mocarstwa). Dziś nawet u siebie, w swojej propagandzie, nie jest w stanie tego „przepchnąć”. A w społecznej wyobraźni ludzi Zachodu (i nie tylko) wyrysował obraz rosyjskiego żołnierza źle dowodzonego, źle wyposażonego, fatalnie zmotywowanego, pijanego i brutalnego wobec cywilów. Chciał „Saszy Zdobywcy”, ma „Wowę Złodzieja Pralek”.

—–

Nz. Rosyjski wóz bojowy, dobrze ilustrujący kondycję Z-amii/fot. Sztab Generalny Sił Zbrojnych Ukrainy

A jeśli chcesz mnie wesprzeć w dalszym pisaniu, także książki:

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Motłoch

Ukraińska kontrofensywa w obwodzie charkowskim wytraciła impet, przy czym nie jest to efekt działań armii rosyjskiej. Szalone tempo natarcia zużyło ludzi i środki materiałowe – odpoczynek i odbudowa zdolności bojowych stały się koniecznością. Nie znam dokładnych założeń planistów, ale wydaje się, że Ukraińcy zrealizowali najbardziej optymistyczny scenariusz. Analiza post factum wiedzie do wniosku, że pierwotnym celem było zajęcie Kupiańska – ważnego węzła logistycznego rosjan. W obliczu sypiącej się obrony – w wielu przypadkach panicznej ucieczki całych oddziałów – siły zbrojne Ukrainy poszły za ciosem. Skutkiem jest wyzwolenie niemal całości obwodu charkowskiego oraz liczne zdobycze sprzętowe (kilkadziesiąt czołgów, kilkaset innych pojazdów) i materiałowe (przede wszystkim amunicja). Wyeliminowano z walki półtora tysiąca rosjan i separatystów, z nieoficjalnych informacji wynika, że pojmano około tysiąca jeńców, w tym tuzin wyższych rangą oficerów.

Jednak największy sukces dokonał się w wymiarze symbolicznym i politycznym. Ukraina dowiodła, że jest w stanie przejąć inicjatywę operacyjną, skupiona wokół niej koalicja dostała czytelny sygnał, że pomoc wojskowa ma sens. Jak zauważają analitycy Ośrodka Studiów Wschodnich, sukces operacji charkowskiej „można określić mianem sojuszniczego – decyzje sztabowe wypracowywane były w oparciu o amerykańskie dane rozpoznawcze, a główną siłę przełamania zapewniały otrzymane od Polski czołgi”. Porażka na froncie solidnie podmyła filary kremlowskiej narracji mówiącej o konsekwentnym zwyciężaniu w wojnie („operacji specjalnej”). Zdezorientowani i przerażeni propagandyści w mniejszym bądź większym stopniu skapitulowali przed faktami, przyznając, że nie jest dobrze. Trudno na razie ocenić, jakie będą tego długofalowe skutki, niemniej już dziś widać, że „ogień” dotarł i do Moskwy. Znamienna jest w tym kontekście postawa Margarity Siemonian, naczelnej Russia Today. Ta zjadliwie antyukraińska ulubienica putina, nagle zatęskniła za wspólnym śpiewaniem rosjan i Ukraińców. Jej wpis w medium społecznościowym przesiąknięty był tanim i zapewne fałszywym sentymentalizmem, tęsknotą za czasami dawnej (sowieckiej) wspólnoty. „Czy nie mogłoby tak być znów?”, pytała.

Wracając do kwestii ściśle wojskowych – ukraińska kontrofensywa obnażyła słabość służb wywiadowczych rosji. Uderzenie na kierunku charkowskim zastało rosyjskich generałów „ze spuszczonymi portkami”. Spodziewali się presji przeciwnika na południu, w okolicach Chersonia, tymczasem tamto kontrnatarcie było jedynie pomocniczym i odwracającym uwagę. Wielokrotne zapowiedzi Ukraińców, że ruszą na Chersoń oraz towarzyszące im ataki artylerii sprawiły, że rosyjskie dowództwo rzuciło na południe większość swoich sił. „Przegapiło” lub zignorowało ukraińskie przygotowania na północy i odsłoniło się zanadto na tym odcinku frontu. Dziś nie da się wykluczyć dalszych negatywnych dla rosjan konsekwencji, włącznie z posypaniem się kolejnych linii obronnych. Wirus defetyzmu łatwo się rozprzestrzenia, no i wciąż nie wiemy, co jeszcze planuje naczelny dowódca armii ukraińskiej gen. Walery Załużny. Ze szczątkowych informacji docierających z frontu można wyciągnąć wniosek o następującej pauzie operacyjnej w charkowszczyźnie, ale i o przeniesieniu działań zaczepnych do obwodów ługańskiego i donieckiego. „Mgła wojny” jest w tym obszarze i dla mnie nieprzenikniona.

*          *          *

Doskonale za to widzę upokorzone rosyjskie wojsko. I jakkolwiek Ukraińcy przyzwyczaili nas do myśli, że potrafią raszystom spuścić łomot, skala porażki w obwodzie charkowskim wciąż mnie zdumiewa. Nad przyczynami klęski okupantów rozwodzi się teraz wielu analityków, ja chciałbym zwrócić uwagę na dwie kwestie. Jedna wiąże się z możliwościami technicznymi rosyjskiej armii i przemysłu, druga ma charakter kulturowy.

Najpierw jednak trochę statystyki i historii.

Tuż przed atakiem na Kupiańsk rozmawiałem z moim najlepszym ukraińskim źródłem. „Między czerwcem a sierpniem zniszczyliśmy ponad setkę rosyjskich składów amunicyjnych. Szacujemy, że dzięki temu pozbawiliśmy rosjan co najmniej miliona pocisków artyleryjskich”.

Czy to dużo? I tak, i nie. Nasz przemysł między 2014 a 2022 rokiem wyprodukował niespełna 40 tys. pocisków artyleryjskich kalibru 155 mm. W marcu 2017 roku w Bałakliji – tej samej, od zajęcia której kilka dni temu zaczęła się operacja charkowska – doszło do wybuchu w składzie amunicji. Był to wówczas największy taki magazyn w Ukrainie, w którym (na 370 hektarach) zgromadzono 140 tys. (!) ton środków bojowych do armat i haubic o kalibrze powyżej 100 mm. Owe 140 tys. ton to w przybliżeniu 3,5 mln pocisków artyleryjskich. W gigantycznym pożarze zniszczeniu uległo 70 proc. zapasów, czyli jakieś 2,5 mln pocisków. W ocenie ukraińskich organów ścigania, w Bałakliji doszło do sabotażu – przyczyną pierwotnej eksplozji był dron-samobójca, który przyleciał zza pobliskiej granicy z rosją.

Na tym przykładzie widać, że pojedynczy atak może być dużo skuteczniejszy niż cała seria artyleryjskich napadów. Nie umniejsza to jednak skali osiągnięć Ukraińców, gdy zestawimy je z innymi danymi. Rosyjskie rezerwy pocisków artyleryjskich przed lutym 2022 roku szacowane były na 15 mln sztuk, a możliwości produkcyjne przemysłu zbrojeniowego oceniano na poziomie 1,5 mln sztuk rocznie (milion nowych pocisków i pół miliona „odzyskanych” z głębokich, sowieckich zapasów; ten ostatni rezerwuar jest przeogromny – dość wspomnieć, że inwentaryzacja z 2010 roku ujawniła w składach ponad 100 mln sztuk takiej amunicji. Lecz nie widnieje ona w bieżącej ewidencji środków bojowych, gdyż nie nadaje się do użycia „z automatu”, bez wcześniejszego czaso-i-kosztochłonnego uzdatnienia).

Zatem kilkunastotygodniowe „himarsowanie” – jak nazwano ukraińskie ataki na rosyjskie magazyny – pozbawiło armię najeźdźców zapasów odpowiadających rocznej produkcji.

Idźmy dalej. Na przełomie maja i czerwca br. rosjanie zużywali dziennie od 40 do 60 tys. pocisków. Uśredniając, mamy 1,5 mln na miesiąc, 3 mln we wspomnianym okresie. Wcześniej wojna nie miała tak artyleryjskiego charakteru, rosyjskie wielkokalibrowe lufy wyrzucały z siebie nie więcej niż 10 tys. pocisków. W lipcu – gdy raszyści zaczęli odczuwać pierwsze poważne skutki ukraińskich ataków na ich zaplecze – natężenie rosyjskiego ognia artyleryjskiego spadło do poziomu z zimy. W sierpniu pozostało takie samo, co znaczy, że rosjanie wystrzelali już ponad 4 mln sztuk amunicji artyleryjskiej. W połączeniu ze zniszczonym milionem daje nam to jedną trzecią przedwojennych zapasów. A Ukraińcy nie zinwentaryzowali jeszcze zdobyczy materiałowych, będących skutkiem kontrofensywy charkowskiej. Najprawdopodobniej to kolejne kilkaset tysięcy pocisków.

Zanim Ukraińcy przetrzepali rosjanom skórę pod Charkowem, amerykańskie media donosiły (powołując się na wywiad USA), że Moskwa zamierza kupować amunicję artyleryjską w Korei Północnej i Iranie. Teraz ten ruch wydaje się bardziej zrozumiały, zwłaszcza gdy mamy świadomość, jak niska jest kultura techniczna rosjan – w jak fatalnym warunkach magazynowany jest sprzęt wojskowy. Widzimy to chociażby po czołgach, które od później wiosny trafiają na front w miejsce wytraconych wozów z jednostek liniowych. Jeśli tak samo jak czołgi składowana jest amunicja, jakość szczególnie starszych partii może być problematyczna, a 10-milionowy zapas pozornym bogactwem.

A przecież Ukraińcy nie powiedzieli ostatniego słowa w kwestii niszczenia rosyjskiego zaplecza materiałowego.

*          *          *

Dlaczego to tak istotne? Najpierw musimy nieco odmitologizować twierdzenie, wedle którego istotą rosyjskiej sztuki wojennej jest tak zwany walec artyleryjski. Czyli zasypanie przeciwnika ogniem z dział, co ma służyć jego obezwładnieniu i ułatwić zadanie atakującej w następnym kroku piechocie (współcześnie – oddziałom zmechanizowanym). O walcu pisano w kontekście ostatniej wojny światowej, pisze się też w odniesieniu do zmagań w Ukrainie. Co mówią statystyki? W 1941 roku sowieci zużywali średnio 35 tys. pocisków artyleryjskich dziennie, w 1942 100 tys., w 1943 230 tys. Szczyt nastąpił w kolejnym roku – wówczas średnio-dzienne zużycie osiągnęło poziom 270 tys. sztuk. Niemcy w 1941 roku strzelali dziennie 210 tys. pocisków, dwa lata później 260 tys., w 1944 roku – będąc już w odwrocie – lufy ich dział „wypluwały” każdej doby 300 tys. pocisków.

Jest oczywistym, że artyleria odegrała w II wojnie ogromną rolę, niszcząc siłę żywą, broń i umocnienia. Ale czy zdecydowała o ostatecznym zwycięstwie sowietów, skoro poziom natężenia ich ognia artyleryjskiego ustępował, a pod koniec wojny zrównał się z niemieckim (pamiętam, że Niemcy walczyły na dwa, potem zaś na trzy fronty, ale 80 proc. ich sił było zaangażowanych na wschodzie)? Odpowiedź może nam przynieść bitwa o wzgórza Seelow z kwietnia 1945 roku. Przełamanie tej ostatniej naturalnej przeszkody na drodze do Berlina kosztowało armię czerwoną 33 tys. zabitych i trzy razy tyle rannych (niemieckie straty to 12 tys. zabitych). Czterodniowy bój obnażył po całości bezwzględność marszałka Gieorgija Żukowa i brak talentów dowódczych gwiazdy sowieckiej generalicji. Zwycięstwo nie było bowiem skutkiem wyrafinowanych manewrów, nie było też efektem artyleryjskiej nawały, choć armat użyto wówczas rekordowo dużo. Niemiecka obrona pękła na skutek powtarzanych co rusz ataków piechoty. Był to schemat znany z dotychczasowych działań – sowieccy dowódcy mieli za nic życie własnych żołnierzy. Pchali ich w ogień bez względu na straty, licząc, że po którymś ataku przeciwnik w końcu się załamie. Nie było zresztą innej opcji – we wspomnieniach wielu żołnierzy Wehrmachtu przewija się motyw otępienia po odparciu kolejnych sowieckich szturmów, skutkującego utratą zdolności bojowych. Zużywała się amunicja, lufy karabinów, ludzie – wojna w końcu to koszmarne doświadczenie sensoryczne. A tamci szli następną falą, i następną. Pozostając przy analogi walca, bardziej tworzyły go nie armatnie lufy, a organiczna ludzka tkanka.

Ta „wybitna” strategia kosztowała życie co najmniej 12,5 mln sowieckich żołnierzy.

Raz jeszcze podkreślę – nawała artyleryjska odgrywała istotną rolę w działaniach ofensywnych sowietów. Ale mimo rosnących możliwości – przede wszystkim większej liczby luf na froncie, co było efektem rozbudowy własnej bazy przemysłowej oraz amerykańskiej pomocy w ramach Lend-Lease – czerwoni dowódcy bez skrupułów sięgali po „argument ludzkiej masy”. I w ujęciu końcowym to on zdecydowała o sukcesie militarnym ZSRR.

*          *          *

Osiem dekad później wydawało się, że rosjanie już „z tego wyrośli”. Szybko jednak okazało się, że nadal opierają armię o stare wzorce. Z tym że teraz mierzyć się muszą z zasadniczą różnicą, decydującą o ich słabości – brakiem nieprzebranej ludzkiej masy. W 1945 roku armia czerwona miała na froncie 7 mln ludzi, w 2022 roku rosyjski kontyngent zaangażowany w wojnę z Ukrainą liczy 330-350 tys. osób (z czego połowa przebywa w strefie walk). Stalin zmobilizował 40 mln ludzi, dziś rosyjskie dowództwo nie jest w stanie w pełni zrekompensować utraty 80 tys. żołnierzy – zabitych, rannych, zaginionych i wziętych do niewoli po 24 lutego. Przymusowy i masowy pobór jest rozwiązaniem, którego Kreml się boi, dobrze wiedząc, że rosjanie nie chcą umierać w Ukrainie (powody tych postaw to temat na odrębny artykuł). Powszechna obstrukcja wymagałaby reakcji – Stalin nie miał z tym problemów. Stosował terror w takiej skali, że sowieckie społeczeństwo przełomu lat 30. i 40. nie potrafiło się zbuntować. Putinowski autorytaryzm nie dysponuje takimi narzędziami represji. Obnażenie słabości struktur państwowych mogłoby sprowokować obywateli federacji do buntów, lepiej więc nie ryzykować poboru, który się nie uda. Poza tym świat się zmienił – narzędzia i sposoby prowadzenia wojen udoskonalono, masą niewiele dziś da się wskórać. A drenaż nowoczesnych systemów uzbrojenia – wessanych bezpowrotnie przez ukraiński front – sprawia, że pomysł zmobilizowania miliona młodych mężczyzn (co postulują niektórzy propagandziści) mieści się w kategorii mrzonek.

Rosyjskim generałom pozostaje więc walczyć tym, co mają – wojskiem z ochotniczego i najemniczego zaciągu. Do czego wrócę za chwilę, najpierw poświęcając uwagę kwestii masowego użycia artylerii. Tygodnie, w trakcie których dzienne zużycie amunicji sięgało 60 tys. pocisków, nie różniły się specjalnie intensywnością ostrzałów od zmagań z lat 40. Być może nawet okresowo cechowały się większym nasyceniem „latającego żelastwa”, wziąwszy pod uwagę znacznie krótszą linię frontu i kilkunastokrotnie mniejsze siły zaangażowane w walkę (latem 1944 roku na froncie wschodnim stało naprzeciw siebie 11 mln żołnierzy, dziś jest to kilkaset tysięcy). W porównaniu z armią czerwoną, wojsku rosyjskiemu w Ukrainie przybyło dział (w przeliczeniu „na głowę”), do czasu „himarsowych nocy” najbardziej szalone tempo zużycia amunicji nie stanowiło problemu. W Donbasie więc rzeczywiście mieliśmy do czynienia z walcem artyleryjskim, który pozwalał rosjanom na zajmowanie kolejnych terenów. Ale był to walec powolny, a i tak nie obyło się bez „atrakcji” w postaci iście drugowojennego użycia piechoty. Na nieszczęście szeregowych gotowość dowódców do „rozpoznania bojem” jest mocno zakorzeniona w rosyjskiej tradycji wojskowej. Rozpoznania w najgorszym stylu, czyli pchania pozbawionych osłony ludzi pod lufy. Podczas zmagań o Łymań, Rubiżne, Siewierodonieck czy Lisiczańsk rosjanie wielokrotnie ponawiali ataki piechoty. Z raportów strony ukraińskiej wynika, że często były to natarcia samobójcze – bez należytego wsparcia, w otwartym terenie, przy użyciu kiepsko wyekwipowanego i taktycznie „zielonego” żołnierza. Co z tego, że poprzedzały je nawały artyleryjskie, skoro obrońcy – jeśli tylko była taka sposobność – na czas ostrzałów opuszczali pozycje, wracając na rubieże, gdy działa cichły (póki było do czego wracać; generalnie to nie straty osobowe, a dewastacje linii obronnych decydowały o tym, że Ukraińcy się cofali).

Te odcinki frontu szybko nazwano maszynkami do mielenia mięsa. „Wsad” stanowili żołnierze Rosgwardii, milicjanci z separatystycznych „armii” czy ochotnicy z naprędce skleconych oddziałów, lecz nie brakuje przykładów używania do frontalnych ataków elitarnych jednostek wojsk powietrznodesantowych. Niski poziom zabezpieczenia medycznego i jeszcze niższej jakości szkolenia z medycyny pola walki dla zwykłych żołnierzy, podbiły wskaźniki śmiertelności. Wprost przełożyło się to na spadek morale.

*          *          *

Które i bez tego nie mogło być szczególnie wysokie. „Czy zdajesz sobie sprawę, że to wszystko to szumowiny społeczne?”, pyta publicystkę „Nowej Gaziety” Paweł Łuzin, ekspert ds. rosyjskiej polityki zagranicznej i obronnej. „Mężczyzna w wieku 40 lat nagle chce iść na wojnę? No przecież nie po to, by bronić swojego kraju, swojej rodziny, ale po to, by walczyć, by zarabiać pieniądze. Jaką inną motywację mógłby mieć?”, Łuzin nie pozostawia złudzeń przeprowadzającej z nim wywiad dziennikarce Irinie Tumakowej. „Bo kocha swoją ojczyznę?”, słyszy. „Ta ‘miłość do ojczyzny’ w praktyce oznacza przede wszystkim, że nikt go nie potrzebuje, łącznie z żoną, dziećmi i starszymi rodzicami. Po drugie, nie osiągnął w życiu nic, więc chce udowodnić wszystkim, że wciąż jest do czegoś zdolny. Po trzecie, jest człowiekiem, który cierpi z powodu problemów materialnych i myśli, że rozwiąże je na wojnie”, Rosjanin twardo obstaje przy swoim. „Ale tacy ludzie też są potrzebni”, oponuje rodaczka. „Tacy ludzie nie mogą wygrać żadnej wojny”, kwituje rozważania ekspert.

Ta gorzka rozmowa nie ilustruje widzimisię wywiadowanego. Zacytowany fragment to rzetelna recenzja modelu rekrutacji, uruchomionego przez rosyjskie ministerstwo obrony, by uzupełnić straty poniesione w Ukrainie. Problem w tym, że system nie działa, tak jak powinien. Finansowe zachęty – pensje wielokrotnie wyższe od średnich (sięgające w przeliczeniu kilkunastu tysięcy złotych miesięcznie) – nie przyciągają wartościowego materiału ludzkiego – młodych, zdrowych mężczyzn o stabilnej sytuacji życiowej, najlepiej po przeszkoleniu wojskowym. Doszło to tego, że masowo rekrutowani są więźniowie, także ci skazani za najpoważniejsze przestępstwa kryminalne. Ci ostatni zwykle nie trafiają do armii, a do Grupy Wagnera, firmy najemniczej, która na zlecenie Kremla działa w Ukrainie (nie ma to jednak większego znaczenia, bo wojsko i najemnicy ściśle współpracują, pod tym samym dowództwem). Niegdyś wagnerowcami zostawali byli żołnierze sił specjalnych, ale i ta jakość została wytracona – z nieoficjalnych informacji wynika, że dotąd zginęło w Ukrainie co najmniej 15 tys. najemników. Tymczasem Kreml ani myśli zrezygnować z usług firmy, ba, przekazuje jej coraz więcej kompetencji do tej pory zastrzeżonych dla armii (to sposób na jeszcze mniej transparentne prowadzenie „operacji specjalnej”; straty osobowe najemników łatwiej jest ukryć, gdyż oficjalnie to komercyjna działalność, poza kompetencjami i odpowiedzialnością urzędników ministerstwa obrony). W obliczu takiej presji dramatycznie obniżono kryteria rekrutacyjne. Słaby odzew społeczny na akcję formowania ochotniczych pułków jeszcze bardziej przesunął punkt ciężkości na Grupę Wagnera – stąd wziął się pomysł docelowego zmobilizowania nawet 50 tys. (!) więźniów.

A niskie morale nie wynika wyłącznie z faktu utraty „kwiatu armii”. Nawet w swym najlepszym składzie osobowym rosyjskie siły zbrojne pozostawały mocno zakorzenione we wschodniej tradycji wojskowej. Dla której charakterystyczna jest silnie zhierarchizowana struktura, z kompetencjami delegowanymi maksymalnie ku górze. Średni i niższy szczebel dowodzenia niewiele może, o wszystkim decyduje wyższe dowództwo. Model się sprawdza, jeśli najwyżsi rangą oficerowie dysponują technicznymi możliwościami zarządzania polem walki. Gdy ich zabraknie, bądź zabraknie dowódców, do głosu dochodzą negatywne skutki treningu kulturowego, osadzonego na braku poczucia sprawczości i odpowiedzialności – nieumiejętność podejmowania inicjatywy oraz (jak to się mówi w potocznym języku Wojska Polskiego) „a-chuj-mnie-to-obchodzizm”. „Nie wiem”, „nie potrafię” i wreszcie „boję się”; strach jest bowiem wzmacniany doświadczeniem, w którym zbytnia samodzielność niosła ryzyko kary. Równowaga w pionowo zorientowanych systemach zarządzania opiera się na wybitnie nierównomiernym dostępie do wiedzy i władzy. Ktoś z nieswojego, niższego poziomu traktowany jest jako intruz/uzurpator. W wojsku, gdzie system kar – oficjalnych i nieoficjalnych – jest zwykle bardziej dotkliwy niż w cywilu, „panoszenie się” to niebezpieczny proceder. Zwłaszcza w obliczu porażki. W praktyce oznacza to, że pozbawione dowództwa jednostki nie są w stanie podjąć sensownych działań. Dla przykładu, mimo informacji o nacierającym przeciwniku, ani się nie wycofują, ani nie przygotowują do obrony; żołnierze czekają, aż ktoś wreszcie wyda im jakiś rozkaz. Gdy ten nie nadchodzi, za to pojawia się wróg, opcje w zasadzie są już tylko trzy: można wiać, można się poddać, można też podjąć nierówną z powodu nieprzygotowania walkę (oczywiście, możliwy jest scenariusz realizujący w różnym stopniu wszystkie trzy postawy). Gdy wybór pada na walkę, jakkolwiek często nie ma w tym heroizmu a raczej fatalizm, post factum wojenna propaganda nadaje takim wydarzeniom hurrapatriotyczny charakter.

*          *          *

Armia ukraińska, mimo wspólnych organizacyjnych korzeni z rosyjską, po 2014 roku zaczęła rozwód z wojskowym „wschodniactwem”. Zmiany mentalności to zwykle długotrwały proces, ale w tym przypadku obserwujemy coś na wzór turbo-przyśpieszenia. W transformacji wojska niebagatelną rolę odegrało rosyjskie zagrożenie – to ono wymusiło przejście na bardziej efektywny, zachodni model zarządzania i dowodzenia armią. Dzięki niemu możliwe stało się częściowe zniwelowanie przewagi technicznej i technologicznej rosjan, co przed 24 lutego uchodziło za pusty frazes, dziś jest hasłem po korek wypełnionym treścią. Widać bowiem jak na dłoni, że delegowanie kompetencji i odpowiedzialności w dół – przede wszystkim na barki podoficerów i oficerów niższego szczebla, ale i do poziomu zwykłego żołnierza – skutkuje większą żywotnością oddziałów (nie idą tak łatwo w rozsypkę), sprzyja taktycznej inicjatywie, generując korzystne sytuacje, także wcześniej nie do przewidzenia. Ukraińskie chodzenie za ciosem z ostatnich dni to była również suma decyzji dowódców plutonów, kompani czy batalionów, którzy nie bali się wykorzystać otwierających się możliwości. Inna sprawa, że pomagała im nieosiągalna dla armii rosyjskiej świadomość sytuacyjna. Znacznie wydolniejsza łączność i sieciocentryczność pozwalająca na bieżącą wymianę informacji między nacierającymi jednostkami i dowództwem ułatwiała konsultowanie i podejmowanie decyzji.

rosjanie w obwodzie charkowskim zostali przed kontrofensywą skutecznie dekapitowani. Na południe pomaszerowały najlepsze oddziały, a wraz z nimi najwartościowsza kadra oficerska. Uwagę dowództwa „operacji specjalnej” przykuł Chersoń, ukraińscy komandosi i precyzyjna artyleria wyeliminowali kilka punktów dowodzenia. Gdy Ukraińcy ruszyli, jakościowo drugo-i-trzeciorzędne jednostki wroga wybrały ucieczkę – tylko w nielicznych przypadkach rosjanie byli w stanie stawić zorganizowany opór. Póki „jakoś szło” – do końca sierpnia – słabości raszystowskiej armii objawiały się w jej bandyckich praktykach wobec ludności cywilnej. Zdeprawowani żołnierze kradli, gwałcili, mordowali, w czym oficerowie im zbytnio nie przeszkadzali, świadomi, że taka jest cena dyspozycyjności uczestnika „operacji specjalnej”. Gdy iść zaczęło Ukraińcom, pozornie zorganizowana struktura zmieniła się w wojskowy motłoch.

Dalszy przebieg konfliktu zależy zatem od tego, w jakiej kondycji uda się rosjanom zachować własną armię. Motłochem walczyć się nie da, a dla utrzymania dyscypliny niezbędne jest odzyskanie inicjatywy operacyjnej. W realiach rosyjskiego wojska oznacza to konieczność powrotu do wojny artyleryjskiej, będącej jak dotąd jedyną skuteczną metodą raszystów na długotrwałe i wyczerpujące angażowanie sił ukraińskich. Z nadzieją, że może w końcu pękną.

Tyle że ukraiński sztab generalny świetnie zdaje sobie z tego sprawę. I zapewne nie zaprzestanie dalszych działań paraliżujących rosyjską logistykę i system dowodzenia.

—–

Nz. Ukraińskie czołgi/fot. Центр стратегічних комунікацій та інформаційної безпеки

A jeśli chcesz mnie wesprzeć w dalszym pisaniu, także książki:

Postaw mi kawę na buycoffee.to