(Nie)wypłacanie

Kremlowska propaganda chwali się, że przez cały 2023 i pierwszy kwartał tego roku do wojska zgłosiło się ponad 600 tys. ochotników. Tymczasem za ten okres wypłacono nieco ponad 400 tys. jednorazowych wynagrodzeń, przyznawanych świeżo upieczonym kontraktorom. Czyżby ochotników było mniej, niż sugeruje ministerstwo obrony?

Taka odpowiedź wydaje się oczywista, wziąwszy pod uwagę rosyjskie realia. Pompowanie statystyk – tak, by dobrze ilustrowały kolejny „sukces” – to codzienność reżimu. Na miano nadzwyczajnego zasługuje fakt, że ujawniające sprzeczność dane można było do niedawna wygrzebać ze sprawozdań dotyczący realizacji budżetu federacji. Sabotaż, wpadka czy celowe działanie, u podłoża którego leży przekonanie, że i tak nikt nie będzie kopał i się czepiał? Nie wiem i nie ma to znaczenia; skupmy się na wskazanej różnicy.

Owe 200 tys. nie musi być wymysłem propagandystów. Mogą to być mężczyźni, którzy kontrakty podpisali, do koszar dotarli, ale obiecane premie do nich już nie. Wystarczy powierzchowna lektura rosyjskich forów poświęconych „specjalnej operacji wojskowej”, by zorientować się, że ochotnicy są przez urzędników MON regularnie oszukiwani. Jednorazowe dodatki nie są im wypłacane, bądź trafiają na konta z istotną zwłoką czy tylko częściowo (dotyczy to również pensji i odszkodowań, ale to temat na oddzielny wpis).

Nie mam na myśli kradzieży, rozumianej jako przejęcie pieniędzy ze świadczenia przez nieuczciwych urzędników (a i takie sytuacje mają miejsce), ale praktykę administracyjną, nastawioną na redukowanie kosztów ponoszonych przez MON.

Na co narzekają głównie żony i matki wojskowych, oni sami bowiem często już nie żyją. Najłatwiej wyrolować rodzinę, gdy wcześniej doszło do śmierci żołnierza, zwłaszcza w pierwszym miesiącu służby – co nie jest niczym nadzwyczajny, bo tylko jedna trzecia rosyjskich rekrutów trafia na dłuższe przeszkolenie, reszta przewidziana jest do roli armatniego mięsa. Chłop nie tylko nie dożywa pierwszej wypłaty, ale też traci prawo do premii za angaż, bo „armia nie miała z niego większego pożytku” – przekonują oszuści. Niektórzy są na tyle bezczelni, by podważać sam akt podpisania kontraktu. „Tego towarzysza u nas nie było i żadnej umowy nie zawierał”. A że „dobrowolec” przepadł? No przepadł, niech się rodzina martwi.

Na jednorazowe wypłaty za zawarcie kontraktu z ministerstwem obrony składają się władze federalne, regionalne i lokalne. Po ostatnich podwyżkach może to być nawet 2,3 mln rubli – nieco ponad 100 tys. zł – ale przeciętnie jest to kwota miliona rubli (46 tys. zł). Gdy zaczynała się „spec-operacja” za podpisanie kontraktu z wojskiem płacono 200 tys. rubli.

—–

Wybaczcie, że dziś tak skrótowo, ale usiadłem do pisania kolejnej książki.

By rzecz nie umknęła Waszej uwadze, zamieszczam skrina z FIRMS-a, globalnego systemu nadzoru satelitarnego rejestrującego pożary na Ziemi. Odczyt z 17.00 ujawnia rozległe ogniska w rosyjskim mieście Sudża i jego okolicy. Co się tam dzieje? Ano rano do obwodu kurskiego weszły regularne odziały armii ukraińskiej (żaden tam rosyjski korpus ochotniczy i inna zbieranina), wsparte artylerią, czołgami i… (!) lotnictwem. Ukraińcy wyizolowali obszar informacyjnie, niewiele wiadomo o tym, co się dzieje, jaka jest skala działań i zamiary atakujących. W rusnecie w każdym razie panika, jakby Ukraińcy rzeczywiście wyprawiali się na Kursk – o czym donoszę z satysfakcją i obiecuję pilotować sytuację.

—–

A dziś dziękuję za lekturę! Pamiętajcie proszę wesprzeć mój raport – subskrypcją lub „kawą”. Bez Was – jako się rzekło – nie znajdę dość czasu na regularne pisanie. Stosowne przyciski znajdziecie poniżej.

Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

Wspieraj Autora na Patronite

Szanowni, to dzięki Wam powstają moje materiały, także książki.

A skoro o nich mowa – gdybyście chcieli nabyć egzemplarze „Zabić Ukrainę. Alfabet rosyjskiej agresji” oraz „Międzyrzecze. Cena przetrwania” z autografem i pozdrowieniami, wystarczy kliknąć w ten link.

Najemnik

Media rozpisują się na temat śmierci kolejnego rosyjskiego generała (jedenastego…), Kanamata Botaszewa. Tym razem chodzi o emerytowanego wojskowego, pilota, który zginął nad Ukrainą w minioną niedzielę. Pilotowany przez niego samolot szturmowy Su-25 został zestrzelony przez ukraińską obronę przeciwlotniczą w okolicach miasta Popasna. Rosyjski MON o sprawie ani piśnie (a chodzi o najwyższego rangą spośród utraconych w tej wojnie lotników), niemniej informację o śmierci generała potwierdziło trzech jego dawnych podwładnych. Z miejsca pojawiły się pytania o to, co 63-latek robił za sterami bojowej maszyny, na linii frontu. „Udział w walkach oficera tak wysokiej rangi może świadczyć o braku wysoko wykwalifikowanych specjalistów” – oceniło BBC.

Czy słusznie?

Botaszew nie wrócił do regularnej armii – maszyna, w której zginął, nie nosiła państwowych oznaczeń, a jedynie literę „Z” wymalowaną na skrzydłach i kadłubie. Należała do Grupy Wagnera – firmy najemniczej, której pracownicy walczą w Ukrainie od początku inwazji. Okazuje się, że korporacja – formalnie prywatna, de facto blisko związana z rosyjskim wywiadem wojskowym GRU – dysponuje także komponentem lotniczym. Poległy generał był zatem – wszystko na to wskazuje – najemnikiem. Światło na jego motywacje rzucają okoliczności, w jakich rozstał się z siłami powietrznymi. Otóż w 2012 roku rozbił myśliwiec Su-27, za sterami którego nie miał prawa zasiadać. Zasiadł, bo namówił kolegę – dowódcę jednego z pułków – na wspólny lot, podczas którego nie poradził sobie z wykonaniem figury akrobatycznej. Wojskowy sąd wydalił Botaszewa z armii oraz nałożył karę odpowiadającą wysokości 140 tys. dolarów. Mówiąc wprost, generał był w finansowej potrzebie.

Za stary na liniową służbę i zbyt kłopotliwy z uwagi na przeszłość, u „prywaciarzy” mógł się jeszcze przydać. Nie wiemy, ile lotów wykonał, nim trafiła go ukraińska rakieta. Pierwsze Suchoje z „Z” na burtach zaobserwowano na froncie na przełomie kwietnia i maja. Wtedy też doszło do pierwszych strąceń. Czy Botaszewa „zabił” wiek? 63-letni organizm nie reaguje tak szybko, jak ciała (i mózgi!) młodszych o 20-30 lat pilotów. A w powietrzu, przy typowych dla współczesnych systemów prędkościach, sprawy toczą się wyjątkowo szybko. Su-25 nie jest nowym samolotem, procesu decyzyjnego nie wspomaga w nim żadna skomplikowana technologia. „Być albo nie być” to suma refleksu pilota i jego umiejętności. Te zaś należy podtrzymywać. Jest mało prawdopodobne, by po wyrzuceniu z wojska generał miał sposobność do latania na bojowych maszynach. Zwłaszcza w zakresie umożliwiającym zachowanie odpowiednich nawyków (czyli minimum 80-100 godzin rocznie). Najpewniej próbował odbudować swój warsztat po zgłoszeniu się do wagnerowców, co miało nastąpić w kwietniu tego roku. Niewykluczone, że i tak by zginął, będąc nawet w kwiecie wieku i w szczytowej formie. Ponieważ jednak sprawa dotyczy lotnictwa, gdzie kondycja fizyczna i wyszkolenie odgrywają gigantyczną rolę, z dużym prawdopodobieństwem można przyjąć, że do śmierci generała przyczyniły się także „kalendarz” i niedostateczny trening.

Czy jest to dowód na desperację Rosjan?

Samo sięganie po najemników o niczym nie przesądza. Amerykanie również regularnie korzystają z usług prywatnych korporacji wojskowych. W Afganistanie w 2011 roku 100-tysięczny amerykański kontyngent wspierało… kolejne 100 tysięcy kontraktorów (jak w języku NATO mówi się o najemnikach). Proces zwany „komercjalizacją wojny” zaczął się jednak dużo wcześniej – i przez kolejne dekady nabierał niesamowitej dynamiki. O ile w czasie pierwszej „Pustynnej Burzy” w 1991 roku jeden kontraktor przypadał na 100 amerykańskich żołnierzy, 15 lat później, także w Iraku, ta proporcja wynosiła już 1 do 5. A później był Afganistan, gdzie w połowie minionej dekady za jednym żołnierzem stało nawet trzech najemników. Kontraktorzy ochraniali placówki dyplomatyczne, instalacje przemysłowe, siedziby firm, konwoje z ropą, żywnością i amunicją zaopatrujące bazy sił koalicji. Realizowali też misje typu capture or kill (których celem było pojmanie/zabicie dowódców rebelii), zarówno samodzielnie, jak i we współpracy z wojskiem. Faktycznie zatem wyręczali armię, co wziąwszy pod uwagę ich zarobki – zwykle kilkukrotnie wyższe niż żołnierskie pensje – mogłoby się wydawać działaniem nieracjonalnym. Ale…

Patrząc z perspektywy zleceniodawców – rządów krajów prowadzących wojnę – i tak możemy mówić o zysku. Zaletą najemników jest ich anonimowość – gdy giną, najczęściej nie podaje się ich nazwisk, jeśli w ogóle sam fakt śmierci ujrzy światło dzienne. W mediach nie ma relacji z ich pogrzebów, nie powstają materiały poświęcone zrozpaczonej rodzinie, innymi słowy, do opinii publicznej nie docierają informacje, które mogłyby obniżyć poparcia dla działań wojennych. Co ważne, najemnik to zwykle człowiek z wojskowym doświadczeniem – nie ma więc potrzeby urządzania mu wieloletnich i kosztownych treningów. Owo doświadczenie redukuje też ryzyko, jakim jest posyłanie do walki nieostrzelanego żołnierza po kilkumiesięcznym szkoleniu.

Tak to wyglądało w przypadku USA i sojuszników, tak miało wyglądać w przypadku Grupy Wagnera. Celowo napisałem „miało”, z czasem bowiem okazało się, że elitarny charakter GW to podpompowany mit (coś jak narracja o wyjątkowej nowoczesności i skuteczności armii rosyjskiej). Bo owszem, służyło tam, i nadal służy, sporo byłych żołnierzy Specnazu, WDW i „gwardyjskich” formacji, ale jest też dużo wojskowego „pospólstwa” i masa zupełnie przypadkowych ludzi. I nie jest to informacja z ostatnich tygodni. Pierwszy poważny test zrobili wagnerowcom Amerykanie w Syrii przed czterema laty – posyłając w diabły trzy setki rzekomo elitarnych żołnierzy (masakra pod Dajr az-Zaur). Kolejny sprawdzian przyszedł wraz z Ukrainą i poskutkował stratami rzędu 6-8 tysięcy wyeliminowanych z walki kontraktorów. W efekcie firma stanęła przed koniecznością poważnych, interwencyjnych rekrutacji, jeszcze bardziej obniżając kryteria. Dziś można zostać jej pracownikiem bez przeszkolenia wojskowego, podpisując krótkoterminowy (3-, 6-miesieczny) kontrakt. Takich najemników, przeszkolonych „na szybkości”, trudno nie nazwać „mięsem armatnim”.

„Mięsem” mniej kłopotliwym (chciałoby się napisać – mniej śmierdzącym). Rodziny marynarzy z krążownika „Moskwa” nie znają losów swoich bliskich. Gdy pytają przedstawicieli floty, słyszą, że syn zaginął („może uciekł?” – znamy to skądś, prawda?). Ale mimo okazywanej pogardy, oficjalne organa państwa nie mogą nie pochylić się nad sprawą. W przypadku kontraktora nic nie muszą – i z dostępnych informacji jasno wynika, że z tej użyteczność najemnictwa rosyjscy urzędnicy korzystają do bólu. „Syn/ojciec/brat zaginął? A co mnie to?”.

Botaszew nie był anonimowy – stąd zamieszanie wokół jego śmierci, którego echa dotarły także do Rosji. Był za to mężczyzną w wieku emerytalnym, zbyt starym, by latać w misjach bojowych. W mojej ocenie potwierdza to dramatyczną obniżkę kryteriów rekrutacyjnych i jest zarazem jednym z oblicz rosyjskich kłopotów z rezerwami.

Tyle na dziś. Jutro piszę tekst „do papieru”, a pojutrze poświęcę uwagę innemu generałowi, którego postać jest ważna w kontekście tego, co dzieje się na froncie. Płyną stamtąd rzekomo dramatyczne informacje – w takie szaty ubierają je media. I pożal się boże specjaliści, niemający pojęcia o obronie manewrowej.

Nz. bohater tekstu

A jeśli chcesz mnie wesprzeć w dalszym pisaniu:

Postaw mi kawę na buycoffee.to