Rekonstruktorzy

Rosjanie zamierzają rozkonserwować i przywrócić do linii samoloty Su-17 i MiG-27. To staruszki (taki latający odpowiednik masowo już udrażnianych do służby czołgów T-62). Polskie lotnictwo dysponuje kilkunastoma Su-22, będącymi eksportową wersją siedemnastek. To maszyny o znikomej wartości bojowej, pozostawione w użyciu, by podtrzymać nawyki kadry i zabezpieczyć potrzeby szkoleniowe armii (ćwiczenia, w których zakłada się użycie lotnictwa; gdyby do wszystkich takich zadań delegować F-16, „zalatalibyśmy” flotyllę Jastrzębi na amen). Suchoje Sił Powietrznych RP mają schodzić ze stanów, gdy zaczną do nas trafiać F-35, choć wedle nieoficjalnych danych kres ich służby ma nastąpić do końca b.r. MiG-ów 27 nigdy w polskim lotnictwie nie było – dysponowaliśmy ich wcześniejszą wersją, oznaczoną jako MiG-23. W 1999 roku – po uznaniu maszyn za przestarzałe i nieperspektywiczne – zrezygnowaliśmy z eksploatacji dwudziestek trójek.

Rosjanie używali Su-17 i MiG-i 27 jeszcze podczas drugiej wojny w Czeczenii na początku tego wieku. W obu przypadkach mówimy o maszynach z „myśliwcem” w nazwie, ale de facto mamy do czynienia z samolotami szturmowymi, przeznaczonymi do wsparcia wojsk na lądzie – stąd ich główne uzbrojenie, czyli bomby i pociski rakietowe powietrze-ziemia.

A skąd pomysł na reaktywację i jakie wnioski można z tego wyciągnąć?

Na początek zauważmy, że rosyjskie lotnictwo od wielu tygodni nie zapuszcza się w głąb Ukrainy. Rosjanie boją się takich rajdów, co wynika z wysokiej skuteczności ukraińskiej obrony przeciwlotniczej. Co więcej, nic nie wskazuje na to, aby ta sytuacja miała ulec zmianie. Bo co prawda poradzieckie systemy rakietowe się zużywają, lecz Amerykanie już zapowiedzieli dostawy własnych, nawet lepszych od tego, czym w tej chwili dysponują Ukraińcy. Nie bez znaczenia jest też fakt dużego nasycenia ukraińskich oddziałów ręcznymi zestawami przeciwlotniczymi, takimi jak polskie Pioruny czy amerykańskie Stingery. W tym obszarze także nie należy spodziewać się istotnych zmian; dostawy dla Kijowa są i będą kontynuowane. Ale to nie znaczy, że Rosjan w powietrzu nie ma – nad miastami się nie pojawiają, ale często i gęsto wspierają oddziały frontowe. Mówi się o 200-300 takich operacjach dziennie, w których rolę konia roboczego spełniają klasyczne szturmowce Su-25. Obładowane bombami i rakietami, dolatują nad cele na niskich wysokościach i po przeprowadzonym ataku usiłują wydostać się z pola rażenia. Zwykle się udaje, lecz w ostatnich dniach Rosjanie odnotowali spore straty.

Tożsamość zestrzelonych pilotów i ich zeznania wskazują na istotne problemy rosyjskiego lotnictwa. Po pierwsze, w misjach bojowych biorą udział wysocy rangą oficerowie – pułkownicy, a nierzadko i generałowie. Po drugie, operacje delegowane są „na zewnątrz” armii – do firmy najemniczej Grupa Wagnera, której siły powietrzne użyczają samolotów. Dlaczego tak się dzieje? Ano takie są konsekwencje lipnego szkolenia kadr. Młodych rosyjskich pilotów od wielu lat uczono jedynie „latać po sznurku” – tak, by dali radę odpowiednio zaprezentować się na paradzie i przewidywalnych do bólu ćwiczeniach robionych pod VIP-ów i media. Taktyki lotniczej nie było tam niemal wcale, a gdy pojawiały się trudniejsze zadania, za sterami i tak siadali doświadczeni piloci. „Miało być dobrze, a my chcieliśmy mieć święty spokój”, zeznają ujęci przez Ukraińców oficerowie (tego rodzaju opinie pojawiają się też w zamkniętych grupach dyskusyjnych na rosyjskim Telegramie).

Wśród pojmanych jest Andriej Fiedorczukow, emerytowany major sił powietrznych, zestrzelony 17 czerwca nad Swietłodarskiem. Fiedorczukow – choć siedzi teraz w obozie – może mówić o szczęściu – żyje, w przeciwieństwie do 67-letniego pułkownika Mikołaja Markawa czy 63-letniego generała Kanamata Botaszewa, strąconych w maju. Ta dwójka także latała „u Wagnera”, w komponencie lotniczym, który w ostatnich tygodniach został naprędce rozbudowany, tak, by móc formalnie przejąć zadania regularnych pułków rosyjskiego lotnictwa. Młodzi nie muszą już latać – robotę wykonują za nich starzy wyjadacze u „prywaciarza”. Zresztą, nie bardzo mieliby czym, bo okazuje się, że po czterech miesiącach wojny większość maszyn – szczególnie tych nowszych typów – jest już znacząco zużyta i wymaga remontów. Rosjanie projektują niezłe samoloty, ale jakości wykonawstwa i kultury technicznej obsługi nie da się porównać z zachodnimi standardami. I nie chodzi tylko o kwestie mentalne, ale też ściśle technologiczne – duża część maszyn i urządzeń w przemyśle lotniczym lata świetności ma już dawno za sobą. Popularność Su-25 bierze się zatem nie tylko z faktu, że idealnie nadaje się do misji bezpośredniego wsparcia oddziałów na lądzie. Prostota jego konstrukcji oraz fakt, że używane egzemplarze wykonano w czasach, kiedy fabryczne urządzenia były w lepszej kondycji, mają tu równie istotne znaczenie.

Ale Su-25 nie pochodzą z nieskończonego zbioru. I też się zużywają. Stąd pomysł na przywrócenie do służby Su-17 i MiG-i 27 – wykonanych w „starych, dobrych czasach”, do obsługi których zapewne znajdą się doświadczeni (ale i wiekowi…) „wyjadacze”. Co istotne, oba typu maszyn powstały w czasach CoComu (ang. Coordinating Committee for Multilateral Export Controls), czyli ostrego embarga na wysokie technologie, obejmującego ZSRR i kraje bloku wschodniego. W ich przypadku nie ma zatem mowy o zachodniej elektronice (wykorzystywanej w awionice), której zastosowanie okazało się piętą achillesową najnowszych rosyjskich maszyn. Po prawdzie, częściowo „zalatanych” jeszcze zanim nastąpiła inwazja, w ustawkach dla mediów, w trakcie których budowano narrację o potężnych siłach powietrznych Federacji. Dorżnięte po inwazji, stoją teraz bezużyteczne z uwagi na brak odpowiednich podzespołów i oprzyrządowania.

Spodziewajmy się zatem kolejnej odsłony występów „grupy rekonstrukcyjnej armii radzieckiej”, jak z coraz większą zasadnością można mówić o siłach inwazyjnych. W lotnictwie widać to także po doborze rakiet wykorzystywanych do ataków na ukraińskie miasta. Rosjanie bardzo oszczędnie gospodarują najnowszymi pociskami, masowo używając tych z rodowodem ZSRR. Zwykle są to pociski Ch-22, konstrukcja z przełomu lat 50. i 60., wystrzeliwane z samolotów bombowych, które nie wlatują w przestrzeń powietrzną Ukrainy (ataki następują z terytorium Rosji i Białorusi). Wczorajsze uderzenie w centrum handlowe w Krzemieńczuku przeprowadzono właśnie przy użyciu Ch-22. Fakt, iż były to dwie rakiety (zaprojektowane do zatapiania największych amerykańskich okrętów…), unieważnia twierdzenia o przypadkowym trafieniu.

A co nam mówi o intencjach Rosjan?

Nalot miał wybitnie terrorystyczny zamiar – chodziło w nim o zabicie jak największej liczby cywilnych osób. Jak na razie mówimy o 70 zabitych i rannych, ale ekipy ratownicze wciąż przeszukują gruzy. Poza oczywistym przesłaniem dla Ukraińców: „nigdy i nigdzie nie możecie czuć się bezpieczni”, atak, wpisujący się w całą serię podobnych zdarzeń z ostatnich dni [1], ma też charakter zemsty. Przez cały weekend Ukraińcy bezlitośnie punktowali rosyjski system obronny, także przy użyciu nowo dostarczonych amerykańskich wyrzutni Himars. Po raz kolejny zniszczono instalacje wojskowe na Wężowej Wyspie – co ma ważne znaczenie symboliczne. Przede wszystkim jednak ostrzelano duże składy amunicyjne i punkty dowodzenia Rosjan (m.in. rosyjskiej 20. Armii). Agresorzy stracili mnóstwo sprzętu, sporo ludzi, w tym wielu oficerów (niebawem powinniśmy poznać bardziej szczegółowe dane), odwinęli się więc ostrzeliwując z rakiet Kijów, Odessę, Żytomierz, a wczoraj Krzemieńczuk. Mściwi zwyrodnialcy, niezdolni do honorowej walki…

[1] 4 dni temu Rosjanie wystrzelili na ukraińskie miasta 53 pociski manewrujące, 3 dni temu – 26 rakiet, 2 dni temu prawie 40, wczoraj – 12.

—–

Nz. Strażacy na gruzach centrum handlowego w Krzemieńczuku /fot. Центр стратегічних комунікацій та інформаційної безпеки

A jeśli chcesz mnie wesprzeć w dalszym pisaniu, także książki:

Postaw mi kawę na buycoffee.to