Późnym latem 2009 roku, w przydługiej drodze do domu, wylądowałem w Mazar-i-Szarif w północnym Afganistanie. Za tę część kraju odpowiadał wówczas niemiecki kontyngent, a baza w „Mazar” była największym skupiskiem oddziałów Bundeswehry u podnóża Hindukuszu. Przyznam, nieco zdziwił mnie fakt, jak wygodnie Niemcy się tam urządzili – gdyby nie temperatura i wysokie pasma gór, głowę dałbym sobie uciąć, że trafiłem do koszar gdzieś w środkowych Niemczech. Schludne baraki, gładziutko wyasfaltowane drogi, ścieżki rowerowe, plaża z basenem (!), kasyno z alkoholem – mój boże, czego tam nie było… Ale największy szok przeżyłem po wejściu do jadalni, na widok porcelanowej zastawy i metalowych sztućców. Po kilku tygodniach jedzenia plastikiem i na plastiku, z trudem powstrzymałem się przed ciśnięciem zużytych „statków” do kosza.
W Afganistanie w śmietnikach kończyły swój okres przydatności setki tysięcy zestawów kuchennych dziennie. Amerykańscy logistycy skalkulowali, że tak będzie taniej, niż gdyby zdecydowano się używanie tradycyjnej zastawy. Głównym problemem była konieczność mycia w skali przemysłowej, co wymagało dostępu do odpowiednio obszernych zasobów wody. Niemcy, na północy Afganistanu, mieli z tym łatwiej. Plastikowy talerz nie ma dużej objętości, łatwo go zgnieść, niewiele waży, lecz i tak przy 600-800-tysiącach posiłków dziennie, robią się z tego nieprzebrane tony śmieci. Gdyby ich utylizacja odbywała się z zachowaniem norm środowiskowych, pewnie służby tyłowe armii USA rozważyłyby powrót do porcelany. Ale w Afganistanie (tak jak w Iraku), góry plastikowych śmieci wyjeżdżały za bramę bazy, trafiały do głębokich dołów i był palone. Nie w zamkniętym obiegu wyposażonej w różnego rodzaju filtry spalarni, a na „żywca”, na „świeżym” powietrzu.
Wojna i ekologia nigdy nie miały ze sobą po drodze. Dawniej, gdy żyliśmy w izolowanych społecznościach, przemarszom wojsk towarzyszyła ekspansja zarazków. Cortez, hiszpański pogromca tubylczych ludów Ameryki, zwyciężył, bo jego nieliczny kontyngent zatargał za ocean choroby nieznane dotąd poza Europą. Wraz z mechanizacją, rozpoczął się kolejny rozdział degradacji środowiska naturalnego na skutek działań wojennych. Dla mnie wojna już zawsze będzie miała zapach paliwa lotniczego, tak wiele czasu spędziłem w miejscach, gdzie stacjonowały samoloty i śmigłowce. Nakłada się na to smród przepalonego diesla z agregatów prądotwórczych, bez których trudno wyobrazić sobie sprawnie działający wojskowy mechanizm. Dopiero gdzieś dalej będzie woń spalonego prochu i inne wojenne „perfumy” związane z wysiłkiem ludzkiego ciała i jego brutalną „obróbką” przy użyciu wszelkiej maści zabójczych narzędzi.
Dlaczego Wam o tym wspominam? Kilka dni temu rozmawiałem ze znajomym ukraińskim żołnierzem. Witalij co chwila odkasływał, spytałem go zatem, czy się przeziębił.
– A może to od papierosów? – przyszło mi do głowy. Na wojnie nawet niepalący palą (a niepijący piją, ale to zupełnie inna historia).
– Za dużo dymu – usłyszałem.
Początkowo uznałem, że chodzi o dym z płonącego sprzętu, ale szybko mnie olśniło. Przypomniałem sobie, jak wyglądają wschodnio-ukraińskie wioski i miasteczka – te wszystkie skupiska bieda-chatek pokrytych eternitem. Witalij służy już drugi rok, dużą część tego czasu spędził na froncie lub w strefie przyfrontowej – widział dość wojennej pożogi i miał okazję się nawdychać. Nie tylko toksyn wywołanych pożarami, ale i włókien uwolnionych gwałtownymi uszkodzeniami azbestowych powierzchni. Nie wiem, czy zapadł na azbestozę, on sam też tego nie wie, nikt mu bowiem profesjonalnej diagnozy nie postawił. Ale naiwnością byłoby założyć, że długotrwała ekspozycja na szkodliwe czynniki pozostanie bez wpływu na zdrowie.
A przecież takich jak Witalij – żołnierzy i cywilów z rejonów objętych działaniami zbrojnymi – są w Ukrainie miliony. A azbest w długookresowej perspektywie zabija. No więc opowiadam Wam o tym, by raz jeszcze podkreślić skalę ukraińskiego dramatu. Który wcale nie skończy się w chwili, gdy umilkną strzały…
—–
Dziękuję za lekturę i przypominam o możliwości wsparcia mojej pisarsko-publicystycznej aktywności – bez Was wszak by jej nie było. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.
Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:
- wystarczy kliknąć TUTAJ -
Korzystając z okazji chciałbym podziękować swoim najszczodrzejszym Patronom: Joannie Marciniak, Andrzejowi Kardasiowi, Jakubowi Wojtakajtisowi Arkowi Drygasowi, Magdalenie Kaczmarek, Arkadiuszowi Halickiemu, Piotrowi Maćkowiakowi, Bartoszowi Wojciechowskiemu, Maciejowi Szulcowi, Przemkowi Piotrowskiemu i Michałowi Strzelcowi. A także: Kacprowi Myśliborskiemu, Adamowi Cybowiczowi, Patrycji Złotockiej, Wojciechowi Bardzińskiemu, Michałowi Wielickiemu, Monice Rani, Jakubowi Kojderowi, Jarosławowi Grabowskiemu, Jakubowi Dziegińskiemu, Piotrowi Pszczółkowskiemu, Bożenie Bolechale, Radosławowi Dębcowi, Aleksandrowi Stępieniowi, Joannie Siarze, Marcinowi Barszczewskiemu, Szymonowi Jończykowi, Annie Sierańskiej, Tomaszowi Sosnowskiemu, Piotrowi Świrskiemu, Mateuszowi Jasinie, Mateuszowi Borysewiczowi, Remiemu Schleicherowi, Grzegorzowi Dąbrowskiemu, Arturowi Żakowi i Sławkowi Polakowi.
Podziękowania należą się również najhojniejszym „Kawoszom” z ostatniego tygodnia: Czytelnikowi imieniem Piotr, Jarkowi Uścińskiemu, Kasi Byłów i Danielowi Więcławskiemu.
Szanowni, to dzięki Wam – i licznemu gronu innych Donatorów – powstają moje materiały!
Nz. Zniszczony dom gdzieś w okolicach Izjumu, styczeń 2023 roku/fot. własne