To nie będzie przyjemny wpis – wrażliwcom odradzam czytanie.
Historia wydarzyła się latem 2015 roku, na wschodzie Ukrainy. Byłem wówczas na froncie, w towarzystwie żołnierzy armii rządowej. Lipcowy wieczór przyniósł ulgę po potwornie gorącym dniu; gorącym nie tylko z powodu upału, ale też kilku wymian ognia. Pragnąłem nocy jak rzadko kiedy, solidnie umęczony nadmiarem zdarzeń. „Trzy-cztery godziny snu” – marzyłem. Zwłaszcza że kończył się drugi tydzień mojego pobytu na Ukrainie, a każdy z takich wyjazdów upływał pod znakiem koszmarnego niedospania.
Późnym wieczorem (ściemniało się już), wyszedłem z dwoma żołnierzami do okopów na pierwszej linii. Chłopcy mieli zluzować czujkę, ja postanowiłem im potowarzyszyć. Nie wróciłem ze starą zmianą. „Posiedzę trochę z wami” – zapowiedziałem.
Niewiele później ze stanowiska obok odezwała się „deeszka” – ciężki karabin maszynowy. Strzelec grzał po budynku szkoły, oddalonym od nas o 200-250 metrów. Później dowiedziałem się, że dojrzał na dachu rozkładających moździerz „separów”. I że ich przepłoszył (czytaj: najpewniej zabił). Musiał walić z amunicji zapalającej, bo tuż po tej wymianie ognia (tamta strona odpowiedziała), budynek placówki zaczął się palić.
Chciałem widzieć wszystko lepiej, znalazłem więc sobie mocno wysuniętą pozycję. Oglądałem potyczkę, potem jej skutki, a następnie… zasnąłem. Na stojaka, oparty jedynie o przedpiersie. Odcięło mnie niczym ludzika z reklamy Duracell po wyjęciu baterii. Nie wiem dokładnie na jak długo – maksymalnie na kilkanaście minut.
Obudził mnie świst – gdy zaraz po nim nastąpił wybuch moździerzowego granatu, byłem już przytomny. Zsunąłem się na dno okopu. Gdzieś nade mną, blisko, eksplodowało jeszcze kilka kolejnych pocisków.
I nagle coś upadło tuż obok mnie. Na wyciągnięcie ręki. W pierwszej chwili pomyślałem, że to granat, że zaraz łupnie – i że już po mnie. Nie łupnęło.
Złapałem to coś i niemal skręciło mnie z obrzydzenia. Nigdy nie dotykałem i nie widziałem czegoś tak okropnego. Jednocześnie wciąż trzymałem to w ręku, wpatrując się w… ludzkie oczy.
Po kilku sekundach odrzuciłem głowę poza okop. Niczym rzecz, cuchnący worek śmieci.
Na czworaka przekicałem do ziemianki, gdzie znalazłem chłopców z czujki. Gdy ogień ustał, wróciłem na tyły. A kilka dni później do domu, do normalnego życia. Wkrótce zapomniałem o głowie.
Zapomniałem o niej na tyle skutecznie, że z czasem sam uwierzyłem, że ta historia nigdy się nie wydarzyła. Było łatwiej, bo z nikim o tym nie rozmawiałem, wstydziłem się swojej reakcji. Tego, jak potraktowałem ludzkie ciało. Szczerze mówiąc, wciąż mierzę się z pokusą, by uznać, że coś mi się we łbie uroiło.
Dlaczego o tym wspominam? Wyparcie to jeden z mechanizmów obronnych naszego organizmu. Odcina nas od złych wspomnień, byśmy mogli dalej żyć. Lecz na dłuższą metę często okazuje się niewydolny. Bo dawne historie pracują w nieświadomości, a my mierzymy się z psychosomatami. Bo nie wyciągamy nauki z trudnych lekcji i znów pakujemy się w niefajne sytuacje.
Tych „bo” jest rzecz jasna więcej, ale dwa wymienione nam wystarczą. I świadomość, że ta refleksja rozciąga się również na całe społeczności. Grupy też wypierają sumy swoich indywidualnych doświadczeń. Wykreślają z historii niewygodne fakty, tym sposobem walcząc o dobro wspólnoty – jej jedność, poczucie dumy i wartości.
A teraz do rzeczy. Upamiętniamy dziś – w rocznicę wyzwolenia obozu koncentracyjnego Auschwitz – ofiary Holocaustu. Potworniej niemieckiej zbrodni, która wydarzyła się kilkadziesiąt lat temu. W cieniu której i my, Polacy, dopuściliśmy niegodziwych czynów. Szmalcownictwa, powszechnej obojętności czy nierzadkiej nawet radości, że Niemcy załatwiają za nas „sprawę Żydów”. I wreszcie kradzieży żydowskiego mienia i powojennych pogromów na ocalałych.
Tych faktów przez dekady nie było w naszej historii. Wyparliśmy je i wciąż wypieramy, choć od początku obecnego wieku – za sprawą działalności naukowej odważnych ludzi – prawda wybija spod skorupy zafałszowanej świadomości. Nieustannie napotykając na opór, który okresowo – jak w czasach pisowskiej histeriozy – nawet się wzmaga, przybierając postać instytucjonalnej obrony „dobrego imienia”.
Powiedzmy sobie jasno – to nie my, Polacy, uruchomiliśmy nazistowską machinę zła. I nie my stanowiliśmy o jej skuteczności. Ale mieliśmy w niej swój udział. Używając historii z głową jako analogii – nie my doprowadziliśmy do wojny i do dekapitacji. Nie z naszego powodu przyleciał do nas ów pokaźny ludzki szczątek. Lecz to my go zbezcześciliśmy i na nas spada za to odpowiedzialność.
Póki sobie tego nie uświadomimy, póty nie będziemy zdrowi jako naród i społeczeństwo. I wciąż podatni na choróbska nacjonalizmu.
—–
Nz. autor, wschodnia Ukraina, lato 2015/fot. archiwum autora