… bez militarnych aktywów. Jak Merkel rozbrajała niemiecką armię.
Przekonanie o sile niemieckiej gospodarki jest w Polsce powszechne i niezależne od preferencji wyborczych. Towarzyszy mu pewność, że tak było „od zawsze”. Tymczasem 16 lat temu – gdy urząd kanclerza obejmowała Angela Merkel – Niemcy pozostawały najwolniej rozwijającym się krajem grupy G-7. Miały 11-procentowe bezrobocie i strukturę gospodarki w dużym stopniu opartą o tradycyjne przemysły. Federalne władze zdawały się być przytłoczone finansowymi skutkami zjednoczenia, wydatki publiczne z trudem dźwigały – jak z przyganą mówiono w niemal całej Europie – „rozbudowany socjal”. Sami Niemcy widzieli przyszłość w ciemnych barwach, bardziej przejęci wizją niedostatku niż słabnącej pozycji międzynarodowej ich państwa. Ono jednak okazało się zadziwiająco wytrzymałe i nieźle przygotowane na trudne czasy, jakie nastały wraz z globalnym kryzysem z 2008 r. Państwowy interwencjonizm uratował gospodarkę przed większymi kłopotami, pozwalając jej ponowie rozwinąć skrzydła. Dziś bezrobocie utrzymuje się poniżej 6%, a niemieckie firmy – mimo pandemii – wciąż otwierają kolejne biznesy za granicą. Specjaliści widzą w tym zasługę ustępującej kanclerz i dodają, że Merkel umiejętnie przekuła sukcesy gospodarcze na polityczne korzyści. RFN znów bowiem cieszy się niekwestionowaną pozycją europejskiego lidera i gracza wagi światowej. W tym samym czasie gros niemieckich żołnierzy opuszcza szeregi armii. Wielu z nich ma dość służby w siłach zbrojnych, będących cieniem samych siebie sprzed lat.
Afgański test i parodia wojska
Bundeswehra powstała w 1955 r. i przez ponad 40 lat funkcjonowała jako armia przewidziana do obrony przed zmasowanym atakiem ze wschodu. W dniu zjednoczenia Niemiec liczyła 585 tys. żołnierzy – trzy razy więcej niż obecnie. Dysponowała silnym lotnictwem i potężnymi wojskami pancernymi. Wraz z końcem zimnej wojny siły zbrojne zaczęto poddawać redukcjom, zmieniono też ich charakter. Jeszcze w 1991 r. Berlin nie zdecydował się na udział w antyirackiej koalicji; rząd bał się reakcji pacyfistycznie nastawionego społeczeństwa. Rok później – gdy wojna zbliżyła się do granic Republiki – Niemcy posłały żołnierzy w ramach sił pokojowych do Bośni. Ówczesny kanclerz Helmut Kohl zapowiedział zwiększanie zaangażowania armii w misje międzynarodowe, co skutkowało przebudową Bundeswehry w formację w większym stopniu ekspedycyjną. Zaczęta w 2001 r. operacja NATO w Afganistanie okazała się ogromnym wyzwaniem. Armia, której kilka dekad wcześniej bał się cały świat, nie była w stanie skompletować wyposażenia dla kilku tysięcy żołnierzy. Ze sprzętu ogałacano więc jednostki, które pozostały w kraju. A i tak część wyposażenia wojskowi nabywali za własne pieniądze, narzekając na magazynowe sorty jeszcze z lat 60. Na miejscu Niemcom długo doskwierał brak odpowiedniej broni – dopiero po kilku latach rząd zdecydował się wysłać do Afganistanu haubice, którymi można było odpowiadać na talibskie ataki rakietowe. A do tego doszły jeszcze koszmarne wpadki. We wrześniu 2009 r., na rozkaz niemieckiego oficera, amerykańskie samoloty zbombardowały w Kunduzie dwie cysterny uprowadzone wcześniej przez rebeliantów. Nim bomby spadły, talibowie się wynieśli – wybuchy zabiły 142 cywilnych Afgańczyków. Rok później, w Mula Kuli – nieopodal bazy z ponad tysiącem Niemców – rebelianci ukamienowali parę młodych ludzi. Ich związek uznano za nieobyczajny, pastwiono się nad nimi kilkadziesiąt minut. Wojskowi z Bundeswehry nie wytknęli nosa z obozowiska.
„Po co tam jesteśmy?” – pytały niemieckie media. Pod Hindukuszem poległo 59 żołnierzy Bundeswehry, tylko niewielu w bezpośredniej walce. Wedle własnych zasad, Niemcy mogli co najwyżej się bronić. Jeden z amerykańskich generałów nazwał ów stan „parodią wojska”, co w gruncie rzeczy bliskie było rzeczywistości. Lecz dużo gorsze – z perspektywy mundurowych – procesy zachodziły w kraju. Pod pozorem kryzysowych oszczędności w latach 2010-2014 budżet armii obcięto o ponad 8 mld euro. A od 2011 r. było to już wojsko zawodowe, wymagające zatem większych wydatków osobowych. Finansową zapaść najlepiej oddają liczby (z uwagi na historyczny kontekst podane w dolarach) – w 1980 r. RFN przeznaczyła na siły zbrojne 25,5 mld dol., co stanowiło 3% PKB. W 1990 r. było to odpowiednio 40,4 mld i 2,6%, w 2000 r. 26,9 mld i 1,4%, a w 2010 r. 44,8 mld i 1,3%. Udział wydatków na obronność względem PKB zmniejszył się zatem niemal 2,5-krotnie, co przy jednoczesnym spadku siły nabywczej pieniądza oznaczało coraz mniejszą pulę dostępnych środków. Kilka lat później stało się to przedmiotem międzynarodowych kontrowersji, prezydent Donald Trump mówił wprost: „Niemcy (…) są bardzo nieuczciwe w swoim finansowym wkładzie w NATO, bo przeznaczają tylko 1%. PKB na obronność, a powinni przeznaczać 2%. A nawet te 2% to bardzo mało. (…) Oszukują nas na miliardy dolarów już od lat”.
Skala technicznej degrengolady
Trump nie był wzorem powściągliwości, ale miał sporo racji. W świecie dyplomacji problem niemieckiej armii definiowano jako „jazda na gapę”. „Niemcy czerpią z dywidendy pokoju”, mówiono w NATO, oczekując od Berlina większego wkładu we wspólne wysiłki obronne. Wspomniane 2% PKB ustalono jako wymóg w 2014 r., po rosyjskiej agresji na Krym i wschodnią Ukrainę. Działania Moskwy – jakkolwiek nie zagroziły bezpośrednio żadnemu z krajów Sojuszu – zinterpretowano jako powrót na ścieżkę zimnowojennej konfrontacji. „NATO musi się obudzić i ponownie uzbroić” – zadeklarowano na szczycie państw członkowskich w Walii. Poza USA – które tradycyjnie łożyły na wojsko gigantyczne kwoty – poziom 2% PKB zdołały osiągnąć Bułgaria (3,2%), Grecja (2,3%), Wielka Brytania i Estonia (2,1%) oraz Rumunia, Litwa, Łotwa i Polska (2%). W Niemczech wydatki również zaczęły rosnąć (w 2014 r. wynosiły 33 mld euro), lecz masę pieniędzy przeznaczano na zakup nowego sprzętu – samolotów Eurofighterów, wielozadaniowych okrętów MKS-180 czy śmigłowców NH-90. Koszty tych programów były na tyle wysokie, że Bundeswehra na kilka lat zrezygnowała z nabywania części zamiennych, niezbędnych do utrzymania już posiadanego wyposażenia. „Armia jest w złym stanie” – alarmował w 2017 r. Jochen Both, emerytowany niemiecki generał. „Czy dalibyśmy radę obronić własny kraj i sojuszników? Oczywiście, że nie. W przypadku rosyjskiego ataku, bez ogromnego wsparcia Amerykanów, nie przetrwalibyśmy” – przekonywał w magazynowym wydaniu „Bilda”. Fakt, iż głosu udzieliła mu bulwarówka, służby prasowe rządu wykorzystały do zdeprecjonowania tej opinii. Szczególnie, że Both wprost zaatakował niemiecką kanclerz. „Jestem rozczarowany Angelą Merkel. W czasie jej rządów została zaniedbana poważna i długotrwała debata o tym, co może i musi robić Bundeswehra. Przez te lata nie wzrosło też społeczne zaufanie do armii” – mówił. Czas przyznał mu rację.
Raport, którego fragmenty ujawniono w 2018 r., wskazywał na porażkę polityki kadrowej. Nieobsadzonych pozostawało 10% etatów – wojsku, postrzeganemu jako niezbyt atrakcyjne miejsce pracy, brakowało ponad 20 tys. ludzi. Dokument obnażył też skalę technicznej degrengolady Bundeswehry. Oficjalnie armia posiadała 244 czołgi Leopard 2, ale tylko 176 znajdowało się w jednostkach, a przeciętnie 105 wozów miało pełną zdolność operacyjną. W tym miejscu warto przypomnieć, że 249 czołgów przekazano Polsce (pierwszą partię w latach 2002-03, drugą – 2014-15), gdzie stanowią one trzon sił pancernych. Wozy starszej generacji (A4) trafiły do Wojska Polskiego za symboliczną opłatą, nowsze (A5 z drugiej transzy) kosztowały budżet Rzeczpospolitej 180 mln euro. Niezależnie od tego, oba zakupy należy rozpatrywać w kategoriach niezwykłej okazji, Niemcy pozbyły się bowiem pełnowartościowego sprzętu. Wróćmy jednak do raportu – w przypadku haubic PzH 2000 spośród nominalnych 121 egzemplarzy, na stanach konkretnych oddziałów znajdowało się 75 szt., w gotowości do użycia zaledwie 42. Imponująca flotylla Eurofighterów (128 maszyn) w dwóch trzecich okazała się nielotna. Jeszcze gorzej wyglądała sytuacja w przypadku uderzeniowych Tornado – spośród 93 będących rzekomo w linii samolotów latało przeciętnie 26 maszyn. Z 52 szturmowych śmigłowców Tiger o pełnej sprawności można było mówić w przypadku 12 helikopterów. Dodajmy do tego chlubę niemieckiej marynarki wojennej – okręty podwodne typu 212. Żaden z czterech u-bootów nie był w stanie wypłynąć w samodzielny rejs. A to tylko przykłady. „Jest źle, trzeba to zmienić” – przyznała wówczas Angela Merkel. Wydatki wzrosły – w 2019 r. osiągnęły poziom 51,4 mld euro, w kolejnym roku – 53 mld. W przyszłorocznym budżecie rząd w Berlinie planuje przeznaczyć na cele obronne równie pokaźną kwotę, ale to wciąż ledwie 1,57% PKB. Widać po tym wyraźnie, że niemiecka kanclerz – nawet w perspektywie odejścia z urzędu – tylko nieznacznie koryguje jedno ze swoich politycznych credo, jakim było schlebianie pacyfistycznym nastrojom większości niemieckiego społeczeństwa.
Bundeswehra w służbie… Polski
No i budżet najprawdopodobniej będzie realizowany w zupełnie innych uwarunkowaniach. Rządząca dotąd chadecja z CDU/CSU nie wygrała wrześniowych wyborów parlamentarnych, zajmując drugie miejsce po SPD. Na kolejnych pozycjach uplasowali się Zieloni, liberalna FDP i nacjonalistyczna AfD. W Berlinie trwają próby sformowania koalicji. Niezależnie od wyników negocjacji jasne jest, że kształt polityki bezpieczeństwa będzie efektem kompromisów. W najbardziej prawdopodobnym scenariuszu – rządu SPD, Zielonych i FDP – nie należy spodziewać się kolejnych budżetów na poziomie 2% PKB. I socjaldemokraci, i Zieloni opowiadają się za utrzymaniem obecnej skali wydatków zbliżonych do 1,6%. Co więcej, Zieloni i część SDP sprzeciwiają się dalszemu udziałowi Niemiec w tzw. nuklearnej partycypacji (ang. nuclear sharing). To stary natowski program, wywodzący się jeszcze z czasów zimnej wojny. USA rozlokowały wówczas w Europie Zachodniej broń atomową jako straszak na Związek Radziecki. Po 1991 r. większość głowic wróciła za Ocean, jednak ponad setka bomb pozostała we Włoszech, w Turcji, w Belgii, Holandii i w Niemczech. Kontrolę nad nimi sprawują Amerykanie, jednak w razie potrzeby ładunki zostaną przekazane miejscowym siłom powietrznym. W przypadku RFN byłby to 33. Pułk Lotnictwa Taktycznego Luftwaffe, stacjonujący w bazy lotniczej Büchel w Nadrenii-Palatynacie. Piloci tej elitarnej jednostki od dekad szkolą się w zrzucaniu „atomówek”. W latach 80. XX w. pułk wyposażono w samoloty Tornado, które mają zostać wycofane ze służby do 2030 r. Berlin zapowiedział już kupno następców – 45 amerykańskich F-18 – nie sposób jednak wykluczyć, że z decyzji tej się wycofa. Otwarte wypowiedzenie udziału w nuclear sharing jest mało prawdopodobne z uwagi na koszty wizerunkowe (pozostali sojusznicy odebraliby to jako podważenie jednej z fundamentalnych zasad NATO – koncepcji kolektywnej obrony). Co innego stopniowa reedukacja personelu, spowodowana brakiem odpowiednich nośników, której towarzyszyłyby zapewne zakulisowe próby podważania sensowności projektu. Na marginesie warto wspomnieć, że niemiecką niechęć do atomu chętnie wykorzystałaby Polska, której obecne władze widziałby u siebie amerykańskie głowice.
Czyżby więc zanosiło się na ciąg dalszy „jazdy na gapę”? W niemieckiej polityce możliwe są również inne scenariusze, włącznie z wielką koalicją wygranych (SPD-CDU/CSU). I w tym kontekście warto wspomnieć o deklaracji obecnej minister obrony RFN. Annegret Kramp-Karrenbauer – podczas spotkania ze swoimi odpowiednikami z NATO – przyznała, że ambicją Niemiec jest posiadanie do 2030 r. sił zbrojnych stanowiących 10% potencjału obronnego NATO. Specjaliści wątpią w tak szybką odbudowę Bundeswehry, co nie zmienia faktu, że dziś stanowi ona trzecią (po armiach Francji i Włoszech) siłę wojskową w zjednoczonej Europie. I choć dalece nie odpowiada to politycznej pozycji Berlina, nie zapominajmy o potencjale ludnościowym, bazie przemysłowej oraz możliwościach inwestycyjnych Niemiec. Zwłaszcza dwa ostatnie czynniki sprawiają, że RFN – w razie realnego zagrożenia – byłaby w stanie stosunkowo szybko osiągnąć pozycję wojskowego lidera w Unii Europejskiej. Czy stanie się to ze szkodą dla Polski? Jak zauważa „Die Welt”, w 2020 r. Polska wyeksportowała do Niemiec towary i usługi o wartości 58,1 mld euro. Obroty handlowe między oboma krajami wyniosły 122,9 mld euro i stale rosną. Te dane nie pozostają bez wpływu na wyniki Barometru Polsko-Niemieckiego, reprezentatywnego badania postaw obywateli obu krajów. Wynika z nich, że 57% Niemców i 65% Polaków ocenia wzajemne stosunki jako bardzo dobre lub raczej dobre. Połowa z nich upatruje przyczyny we wspólnych interesach gospodarczych. Co istotne, obie nacje są niemal w równym stopniu zgodne w kwestii niemieckiej armii: 48% Polaków i 51% Niemców jest przekonanych, że zwiększenie niemieckich wydatków na obronność przysłuży się bezpieczeństwu Polski. „Jest to spory znak zaufania, bo przecież zbrodnie popełnione przez Niemców na Polakach w czasie II wojny światowej są wciąż obecne w polskiej świadomości” – pisze gazeta. Jak widać, większą moc mają podzielane przez oba narody lęki związane z poczynaniami Rosji i Chin. Niewykluczone też, że Polacy nie ufają w zdolności własnej armii, od lat trapionej permanentnym kryzysem. Ale to już zupełnie inna historia…
—–
Nz. Niemiecka baza w afgańskim Mazar-i-Szarif. Daleko od domu, ale z zachowaniem niemieckiego ładu i porządku… Jesień 2009 r./fot. autor
Tekst opublikowałem w Tygodniku Przegląd, 42/2021