(Nie)zdolność

Czy Donald Trump „wypisze” USA z NATO? Byłoby to trudne – amerykańskie prawo przewiduje taką opcję pod warunkiem posiadania absolutnej większości w Senacie i Kongresie. Republikanie zdominowali obie izby, ale w niewystarczającym zakresie. Istnieją kruczki prawne (jak to za Oceanem…), te jednak niosą ryzyko klinczu konstytucyjnego, którego Trump zapewne wolałby uniknąć. Zwłaszcza że nie musi sięgać po tak radykalne rozwiązanie…

Nowy/stary prezydent może po prostu wycofać amerykańskie wojska z Europy. Już raz próbował to zrobić – pod koniec pierwszej kadencji – ale proces ten został zastopowany, a potem odwrócony za kadencji Joe Bidena.

—–

Druga z opcji to paraliż decyzyjny Sojuszu Północnoatlantyckiego. NATO oparte jest na mechanizmie kolektywnego podejmowania decyzji, państwa członkowskiego nie można przegłosować. Jeśli Stany czegoś zrobić nie zechcą – taka będzie wola ich przywódcy – to tego nie zrobią. A możliwości zakulisowego wpływania na jedyne supermocarstwo są raczej ograniczone. Więc owszem, bezpieczeństwo militarne zachodniej wspólnoty w istotnej mierze zależy od widzimisię amerykańskiego przywódcy.

Co wcale nie musi oznaczać dramatu. W tym tekście chciałbym skupić się na samodzielnych zdolnościach europejskich członków NATO, ale dla porządku warto odnotować inną kwestię. Nadal nie mamy jasności, w jakim celu Trump i jego współpracownicy grożą „o(d)puszczeniem Europy”. Czy jest to polityczna agenda, plan, czy wyłącznie blef, który ma zmobilizować Europejczyków do nominalnie większych i efektywniejszych wysiłków w zakresie budowy potencjału odstraszania.

Faktem jest, że część europejskich krajów – z Niemcami na czele – od dekad „jedzie na amerykańskiej dywidendzie” – korzysta z parasola USA, samemu niespecjalnie inwestując w wojsko. W Waszyngtonie mogą czuć irytację i nie trzeba do tego trumpowego, biznesowego podejścia do polityki. Tak czy inaczej, natowską Europę stać na podniesienie nakładów, wystarczy tylko, by zrezygnowała z nieprzesadnie dużej części socjalnego komfortu, w jakim żyją jej obywatele.

—–

Wróćmy jednak do kwestii bieżących możliwości militarnych NATO. Od dekad bezpieczeństwo ładu międzynarodowego oparte jest na nuklearnej równowadze sił, czego istota sprowadza się do zawartości arsenałów USA i rosji. Zasoby pozostałych państw-członków „atomowego klubu” zdają się mieć drugorzędne znacznie.

Ale przyjrzyjmy się szczegółom. Stany i rosja dysponują zbliżoną liczbą głowic – po około 6 tys. sztuk – z których tylko jedna czwarta ma status aktywnych; reszta de facto przeznaczona jest do utylizacji. Francja i Wielka Brytania – europejscy członkowie NATO – razem mają na stanie ponad pół tysiąca ładunków, z tym że miażdżąca większość z nich jest gotowa do użycia. To nadal znacząco mniej niż w przypadku rosji, lecz i tak wystarczająco dużo, by zadać federacji nokautujący cios. Nie bez znaczenia w tym kontekście jest specyficzna słabość rosji: fakt, iż jej centra cywilizacyjne skupione są w Moskwie i Petersburgu (a więc w europejskiej części kraju). W razie wojny nuklearnej ta nadmierna koncentracja niweluje większość korzyści wynikających z rozległości terytorialnej.

Konkludując wątek, podobnie jak w przypadku relacji amerykańsko-rosyjskich, także na gruncie europejsko-rosyjskim groźba wzajemnego zniszczenia w zasadzie znosi ryzyko, że którakolwiek ze stron sięgnie po „najtęższy argument”. Co oznacza, że pola ewentualnej konfrontacji niejako z przymusu znajdują się poza „atomowym ringiem”.

—–

Co tam widzimy? Potężną siłę ekonomiczną Europy. Przyjmując za miarę korzystny dla rosjan parytet siły nabywczej, jej potencjał jest pięć razy większy od rosyjskiego (35 vs. 7 bln dol.). Nadal – z uwagi na brak politycznej woli – produkcja zbrojeniowa odbywa się na ćwierć gwizdka, a i tak bije wydajnością rosyjski przemysł obronny funkcjonujący w realiach wojennej mobilizacji (a więc na najwyższych obrotach). Z zastrzeżeniem dotyczącym pojedynczego obszaru – produkcji amunicji artyleryjskiej; tu Europa dalej „jest w lesie”, wciąż wytwarza mniej niż rosja. Biorąc pod uwagę ilość skumulowanego kapitału natowskiej-pozaamerykańskiej wspólnoty, ten stan mógłby ulec szybkiej zmianie i być może taki będzie „efekt Trumpa”. Gwoli rzetelności warto odnotować, że i tak – w porównaniu z sytuacją sprzed 2022 roku – kontynentalne fabryki produkują dziś więcej pocisków. W Polsce jest to wzrost niemal czterokrotny.

Dysproporcje już wyłącznie na korzyść europejskich członków NATO odnotowujemy w parametrach konwencjonalnej siły militarnej. Europejscy członkowie Sojuszu mają więcej żołnierzy (2 mln vs. 1,5), czołgów (6 tys. vs. 2), bojowych wozów piechoty (9 tys. vs. 2), „luf” (7 tys. systemów artyleryjskich vs. 2,7). Dysponują dwoma tysiącami samolotów, gdy Rosja ma ich tysiąc. Skumulowany budżet obronny Europejczyków z NATO jest trzy razy wyższy niż rosyjski, ten drugi w większości „przejadany” przez wojnę (380 mld dol. vs. 126 w 2023 roku). Dodajmy do tego różnice w jakości – niemal w każdej kategorii uzbrojenia sprzęt rosyjski/posowiecki ustępuje zachodniemu; wojna w Ukrainie dowiodła to z całą stanowczością.

—–

Niestety, na tym kończą się dobre wieści. Z USA czy bez, słabością NATO pozostaje jego różnorodność. Sojusz to kilkadziesiąt państw, a już sama rozproszona odpowiedzialność jest z wojskowego punktu widzenia kłopotliwa. Tym kłopotliwsza, że każdy kraj trochę inaczej definiuje własne interesy, a niektóre są ze sobą skonfliktowane. Waszyngton potrafi „walnąć w stół” i przywołać do porządku niesfornych sojuszników – nikt inny we wspólnocie nie ma takiej mocy.

By choć częściowo zniwelować efekt ograniczonej decyzyjności wymyślono plany ewentualnościowe: działania podejmowane „z automatu”, bez konieczności ponownego ich uzgadniania. W przypadku zagrożenia Polski plany te zakładały znaczącą dyslokację natowskich wojsk nad Wisłą. Rzecz w tym, że większość oddziałów byłaby amerykańska, co przy wolcie Waszyngtonu oznaczałoby konieczność ponownego rozpisania zamierzeń. Strach pomyśleć, jakby to przebiegało z Węgrami czy Turcją na pokładzie.

Ale brak twardego militarnego potencjału Amerykanów to nie jedyny i chyba nie najważniejszy problem. Niezależnie od tego, jak wyszkolona i wyposażona będzie armia, pozbawiona na czas amunicji, paliwa, jedzenia i zaplecza medycznego w najlepszym razie nie zwycięży, w najgorszym poniesie porażkę. Innymi słowy, bez sprawnej logistyki ani rusz.

—–

O czym można było się przekonać w Afganistanie. W 2012 roku wiele naszych Rosomaków jeździło z uszkodzonymi siatkami chroniącymi pancerz przed granatami RPG. Formalnie były to sprawne wozy, podobnie jak Rosomaki z niedziałającymi urządzeniami do obserwacji nocnej, które za dnia z powodzeniem mogły brać udział w rozmaitych operacjach. Wysoki wskaźnik sprawności sprzętu to w wojsku nie lada wyczyn, były więc powody do zadowolenia.

Wyczyn, który mimo wysiłków mechaników trudno było osiągnąć, bo zaopatrzenie kontyngentu kulało. Wcześniej tego problemu nie było – zaraz napiszę dlaczego – ale wówczas zamówione części „szły” do Afganistanu nawet kilka miesięcy. Do dziś włos mi się jeży na wspomnienie pododdziału, który tygodniami jeździł na niesprawnych oponach, bo zabrakło kołków do wulkanizacji. „Generał gdzieś załatwił”, podsumował historię jeden z żołnierzy. „Załatwianie” sprowadzało się również do kanibalizacji, czyli pozyskiwania części ze zniszczonych i uszkodzonych wozów. Co w połączeniu z niewiarą w szybkie działanie służb logistycznych sprzyjało utrzymaniu fikcji wysokiej sprawności. Chętnie przyjmowanej na kolejnych szczeblach, któż bowiem lubi meldować o kłopotach? Tyle że na końcu łańcucha – w gabinetach urzędników i polityków – wojna była pojęciem abstrakcyjnym. Tam nikt życia na niesprawnym sprzęcie nie ryzykował.

—–

Wojskowa logistyka dzieli się na cztery obszary. Pierwszy obejmuje zaopatrzenie w paliwo, amunicję, części, medykamenty i żywność. Drugi to zaplecze remontowe. Trzeci odpowiada za warunki bytowe. Czwarty związany jest z zabezpieczeniem medycznym. W Afganistanie dwa ostatnie spoczywały na barkach Amerykanów, oba pierwsze w istotnym zakresie zależały od Polaków. Przy odległości dzielącej kraj od miejsca ekspedycji i braku strategicznego transportu lotniczego kłopotów nie dało się uniknąć. Na szczęście pod ręką byli Amerykanie. A ci – póki nie pochłonęły ich działania związane z wycofywaniem własnego kontyngentu – „mogli wszystko”.

Dziś niewiele się zmieniło. Za 70 proc. zdolności transportowych NATO – lotniczych i morskich – odpowiadają Amerykanie. Nikt, tak jak oni, nie potrafi budować baz operacyjnych w dowolnym miejscu na Ziemi. Nikt, tak jak oni, nie zapewni wojsku systemu ewakuacji i zaplecza medycznego. Zdolności europejskie, nie tylko polskie, są w tym zakresie – i w wielu innych – niewystarczające do „obsłużenia” czegoś więcej niż „małej, ekspedycyjnej wojny”.

Jeśliby szukać analogii, NATO bez USA jest jak nowoczesny czołg – potężny, ale bez dowódcy i silnika. Da się go użyć w boju, w obronie może być niepokonany, jeśli załodze uda się współpracować. Ale statyczna walka to większe ryzyko, że maszyna zostanie zniszczona, to po pierwsze. A po drugie, armata musi mieć czym strzelać…

—–

Korzystając z okazji chciałbym podziękować swoim najszczodrzejszym Patronom: Tomaszowi Krajewskiemu, Magdalenie Kaczmarek, Arkadiuszowi Halickiemu, Piotrowi Maćkowiakowi, Bartoszowi Wojciechowskiemu, Monice Rani, Maciejowi Szulcowi, Joannie Marciniak, Jakubowi Wojtakajtisowi, Andrzejowi Kardasiowi, Marcinowi Łyszkiewiczowi i Arkowi Drygasowi. A także: Szymonowi Jończykowi, Annie Sierańskiej, Piotrowi Rucińskiemu, Mateuszowi Borysewiczowi, Tomaszowi Sosnowskiemu, Piotrowi Świrskiemu, Kacprowi Myśliborskiemu, Sławkowi Polakowi, Mateuszowi Jasinie, Arturowi Żakowi, Łukaszowi Hajdrychowi, Patrycji Złotockiej, Wojciechowi Bardzińskiemu, Krzysztofowi Krysikowi, Michałowi Wielickiemu, Jakubowi Kojderowi, Jarosławowi Grabowskiemu, Bożenie Bolechale, Piotrowi Pszczółkowskiemu, Marcinowi Gonetowi, Pawłowi Krawczykowi, Aleksandrowi Stępieniowi, Joannie Siarze i Marcinowi Barszczewskiemu.

Podziękowania należą się również moim najhojniejszym „kawoszom” z ostatniego tygodnia: Arkadiuszowi Wiśniewskiemu, Łukaszowi Podsiadle i Wojciechowi Jóźwiakowi.

To dzięki Wam powstają także moje książki!

A skoro o nich mowa – osoby zainteresowane nabyciem najnowszej pt.: „Zabić Ukrainę. Alfabet rosyjskiej agresji”, w wersji z autografem, oraz kilku innych wcześniejszych pozycji (również z bonusem), zapraszam tu.

Nz. Amerykański samolot transportowy C-17, koń roboczy logistyki lotniczej. Bagram, Afganistan, jesień 2012 roku/fot. własne

Tekst ukazał się również w portalu Interia.pl

Samoograniczanie

Wielu z nas przeciera oczy ze zdumienia – oto Stany Zjednoczone krytykują Ukrainę za ataki na rosyjskie rafinerie. Na miano ponurego żartu zakrawa fakt, że dzieje się to w momencie, kiedy rosjanie nasilili uderzenia rakietowe w ukraiński sektor energetyczny. Tamci mogą, ci nie? Jedna z przedstawicielek Pentagonu orzekła, że owszem, Ukrainie nie wypada, bo musi trzymać się reguł obowiązujących demokratyczne państwo.

Faktem jest, że i rafinerie, i elektrownie, w myśl przepisów prawa uzasadnionymi celami wojskowymi nie są. Tyle że wcale nie idzie tu o pryncypia.

– Te ataki mogą przynieść odwrotny skutek, jeśli chodzi o globalną sytuację energetyczną – mówi bez ogródek sekretarz obrony USA Lloyd Austin. – Lepiej, żeby Ukraina realizowała cele taktyczne i operacyjne, które mogą bezpośrednio wpłynąć na obecną walkę.

Czym jest „globalna sytuacja energetyczna”? W tym przypadku oznacza rosnące ceny paliw. Wytknął to zresztą Austinowi republikański senator Tom Cotton, który zarzucił administracji utrudnianie skutecznych działań Ukrainy z powodów politycznych.

– Wydaje mi się, że administracja Bidena nie chce, aby ceny benzyny wzrosły w roku wyborczym – stwierdził. Cytująca Cottona agencja Bloomberg przypomina, że prezydent Joe Biden rzeczywiście poświęcił mnóstwo energii na zwalczanie inflacji, zwłaszcza na zbijanie cen benzyny dla amerykańskich konsumentów.

Oczywiście, to nie drenowanie portfela Amerykanów jest celem Ukraińców – chodzi im o ograniczenie dostaw paliwa dla rosyjskiej armii oraz zmniejszenie przychodów z eksportu kopalin i pochodnych, które Moskwa wykorzystuje do finansowania wojny w Ukrainie. Strategia ta działa – po czasowej utracie możliwości produkcyjnych na poziomie kilkunastu procent, rosja zawiesiła sprzedaż paliw za granicę na pół roku, a ostatnio poprosiła Kazachstan o stworzenie na jej rzecz rezerwy paliwowej (w wysokości 100 tys. ton).

Innymi słowy, agresor stanął przed koniecznością wwózki drewna do lasu.

Tylko te cholerne reperkusje dla pozostałej części świata…

Pisałem już o tym, że przywodzą mnie one do smutnej refleksji. Takiej mianowicie, że rosja jest niczym rak, który zajął takie obszary, że usunięcie trefnych komórek wiąże się z ogromnym ryzykiem śmierci dla całego organizmu. Radykalne terapie istnieją, ale lekarze, niestety, wolą nie ryzykować.

—–

Jak doszło do rozprzestrzenienia się tej „choroby”? (Pro)rosyjscy propagandyści będą nas przekonywać, że to naturalny i oczywisty skutek wielkości i potencjału rosji. A figa z makiem.

Zostawmy na chwilę paliwa, rosję i teraźniejszość. Związek Radziecki – kraju z największym na świecie areałem ziemi uprawnej – nie potrafił wyżywić wszystkich obywateli. W najbardziej upiornym okresie lat 30. XX wieku miliony z nich skazując na śmierć głodową. Lecz i później trudno mówić o sukcesach – mit samowystarczalności sowietów upadł ostatecznie po 1962 roku. Od tej pory, aż do końca ZSRR, Moskwa skazana była na import produktów rolnych, głównie z krajów kapitalistycznych. Każdego roku przeznaczając na ten cel od kilku do kilkunastu miliardów dolarów, co mocno nadwyrężało skromne rezerwy walutowe. Jegor Gajdar, ekonomista i premier federacji rosyjskiej na początku lat 90., niewydolność rolnictwa uznał za jedną z głównych przyczyn rozpadu socjalistycznego państwa. Zmarły w 2009 roku polityk tezę tę zawarł w książce pod tytułem: Zgon imperium.

Zmiany wewnętrzne, związane z odejściem od komunizmu na rzecz porządku kapitalistycznego (w wydaniu rosyjskim wyjątkowo zwyrodniałego, ale to rzecz na inną opowieść), pozwoliły rosji, spadkobierczyni ZSRR, na znaczące zwiększenie efektywności rolnictwa. Dziś federacja nie tylko jest samowystarczalna, ale stała się również wiodącym producentem i eksporterem. Doszło do tego nie tylko na skutek odejścia od gospodarki centralnie planowej, ale również z powodu gigantycznego transferu zachodniej technologii wykorzystywanej przy produkcji żywności. Ogromne rosyjskie latyfundia istnieją nie tylko dzięki zasobom naturalnym i na poły kryminalnej prywatyzacji. Ufundowała je również zachodnia chciwość, która – za sprawą maszyn i know how – pozwoliła przekształcić niedorozwinięte kołchozy w przemysłowe maszynki do produkcji zbóż, mięsa i innych wyrobów.

Podobnie rzecz się miała z przemysłem wydobywczym, choć tutaj działania na rzecz poratowania nieefektywnego systemu nakazowo-rozdzielczego podjęto już w latach 70. To wtedy Moskwa poprosiła Zachód o import kapitału (rozumianego jako kredyty, pożyczki i inwestycje bezpośrednie) oraz technologii, w zamian oferując dostęp do tanich surowców, szczególnie ropy naftowej i gazu. Te inwestycje pozwoliły na znaczne zwiększenie wydobycia, spłatę zobowiązań i stopniową ekspansję. Czyniły co prawa z ZSRR kraj surowcowy i zaplecze dla krajów wysoko rozwiniętych – co mocno kłóciło się z wizerunkiem mocarstwa – no ale przy sprawnej propagandzie można było ten stan rzeczy na użytek opinii publicznych zakłamać. Co też Moskwa skutecznie robiła – zarówno w realiach surowcowej prosperity późnego ZSRR, jak i w czasach putinowskiego naftowego boomu.

Po stronie zachodniej największym beneficjentem tak ułożonych stosunków były Niemcy. Ale kłamstwem byłoby stwierdzenie, że tylko one korzystały z tanich rosyjskich kopalin. W czasach bezpośrednio poprzedzających pełnoskalową napaść rosji na Ukrainę, Polska jak oszalała importowała rosyjski węgiel (a to oczywiście jeden z wielu podmiotów/przypadków).

Gwoli uczciwości należy dodać, że dopuszczenie ZSRR/rosji do światowej wymiany handlowej (technologii i bogatych rynków zbytu), miało także wymiar celowych działań politycznych. W największym skrócie – we wprzęgnięciu rosji w mechanizm globalnej gospodarki widziano sposób na jej ucywilizowanie. U podłoża „resetów” z lat 70., 90. i z poprzedniej dekady, leżało przekonanie zachodnich elit politycznych, że rosja „zakorzeniona” nie będzie miała powodu, ale i możliwości prowadzenia agresywnej polityki – wszak więzi gospodarcze mają charakter obustronny; w razie ich zerwania tracą obie strony.

Jak się okazało, było to założenie naiwne, czego nie będę krytykował, bo łatwo być „mądrym po szkodzie”.

—–

Ale samoograniczanie Zachodu – zwłaszcza USA – w działaniach wymierzonych w rosję, ma także inne powody. Nie będę się tu rozpisywał na temat różnicy potencjałów wojskowych, bo to kwestia wielokrotnie przeze mnie podnoszona. Dość stwierdzić, że mimo tej asymetrii zdecydowanie na niekorzyść rosji, Zachód trochę się Moskwy boi. Nie tyle jej potencjału wojskowego w konfrontacji z własnym, co skutków kryzysu, który ogarnąłby federację po spektakularnej porażce w Ukrainie. Teoretycznie nadal istnieje możliwość doprowadzenia do sytuacji, w której ukraińskie siły zbrojne niszczą armię inwazyjną. Ale co zrobi upokorzony Kreml? Jak zachowają się nadymani imperialną propagandą, a więc w tym scenariuszu oszukani, zwykli rosjanie? Czy Pekin nie zechce wykorzystać osłabienia Moskwy? Takie wątpliwości można by mnożyć, ale do brzegu. Dziś jest dla mnie oczywiste, że Zachód nie chce klęski rosji, a jedynie jej osłabienia. Stąd „kroplówka” dla Ukrainy. „Dajmy Ukraińcom tyle, by się obronili, ale nie przesadźmy, bo dopiero upadła rosja napyta nam wszystkim biedy” – to sedno kalkulacji.

W myśleniu zachodnich elit ta kalkulacja była obecna już wcześniej, ale pucz prigożyna znacząco wzmocnił stojące za nią lęki. Oto bowiem cały świat zobaczył, że „wielkie imperium” zatrząsało się w posadach na skutek działań kilku tysięcy zbirów, prowadzonych przez zdeprawowanego kryminalistę. „Twardziel” putin zwiał wówczas z Moskwy, armia stanęła z boku, a zwykli rosjanie mieli, jak to się zwykło mówić w języku młodzieży, wywalone. Nie wiem, co sprawiło, że prigożyn odpuścił, ale wiem, że świat na moment zamarł. Wizja ogarniętego chaosem kraju, który dysponuje kilkoma tysiącami głowic nuklearnych, ryzyko że dostęp do „atomówek” może zdobyć ktoś o „krótszym loncie” niż putin, mogły i chyba zadziałały mrożąco. Na pewno na Stany Zjednoczone; źródeł obecnego kryzysu w relacjach USA-Ukraina upatrujemy w waszyngtońskim klinczu legislacyjnym, trwającym od końca zeszłego roku, jeśliby jednak przyjrzeć się uważniej, to skok sceptycyzmu Amerykanów (co przełożyło się na dynamikę pomocy wojskowej oraz polityczne deklaracje) widać właśnie po puczu prigożyna.

Czy to uzasadnione obawy? Zgadzam się co do ogólnej diagnozy kondycji państwa rosyjskiego – że to twór, za przeproszeniem, w wielu obszarach łajnem i snopowiązałką klecony – ale mam też świadomość istnienia twardego trzonu tej państwowości, zakorzenionego w części służb i instytucji. Raz już rosja była w sytuacji wybitnie kryzysowej – po rozpadzie sowietu – i jednak głowicie nie wpadły w niepowołane ręce. Analogicznie więc tej minimalnej sprawności można by oczekiwać i dziś. W tej perspektywie samoograniczenie Zachodu jawi się jako przesadzone; nie przesądzam czy tak właśnie jest.

W kontekście gospodarczym warto zwrócić uwagę, że Europa – po uprzednim obłożeniu rosji sankcjami – poradziła sobie ze skutkami drastycznego ograniczenia dostaw rosyjskiego gazu. Nie zmienia to faktu, że ceny energii wzrosły, a nie wszyscy mogą i chcą ponosić dodatkowe koszty. Nie chce ich ponosić wielu Amerykanów, co w roku wyborczym musiało spotkać się z zainteresowaniem władz. I ich reakcją „u początku ciągu przyczynowo-skutkowego”, co przybrało postać presji na Ukrainę. Presji – zdaje się – skutecznej, bo ukraińskie ataki na rafinerie ustały. Co więcej, branżowe media donoszą, że rosjanom udało się szybciej niż zakładano naprawić część uszkodzeń. A bez łatwego dostępu do zachodnich komponentów nie byłoby to możliwe. Czyżby więc dla zachowania kruchej równowagi na rynku paliwowym, rosjanie – mimo sankcji – zyskali dostęp do niezbędnych technologii?

Jeszcze bardziej „zbawienna” – patrząc z perspektywy rosji – jest jej pozycja wiodącego producenta rolnego. Bo o ile z kopalinami chodzi „tylko” o czasowe pogorszenie warunków życia najbogatszych, o tyle w tym przypadku na szali staje bezpieczeństwo żywnościowe biedniejszych uczestników światowej wymiany handlowej, przede wszystkim z Afryki Północnej i Bliskiego Wschodu. Jak zaszkodzić rosji – by przestała szkodzić sąsiadom (!) – nie szkodząc przy tym innym i sobie? Także w odpowiedzi i na to pytanie (zwłaszcza zadane sobie przez możnych i władnych tego świata) kryje się przyszłość Ukrainy…

—–

Dziękuję za lekturę! A gdybyście chcieli wesprzeć mnie w dalszym pisaniu, polecam się na dwa sposoby. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

Wspieraj Autora na Patronite

A gdybyście chcieli nabyć moją najnowszą książkę pt. „Zabić Ukrainę. Alfabet rosyjskiej agresji” z autografem, wystarczy kliknąć w ten link.

Nz. Screen z monitoringu jeden z zaatakowanych rafinerii.

Biznesplan

Wielu z nas zastanawia się obecnie, o co chodzi Niemcom, skąd ich kunktatorstwo, niechęć do poważnego zaangażowania się w pomoc Ukrainie. Kuglarskie sztuczki – sumujące wsparcie militarne i humanitarne, to, co już poszło, z tym, co zostało dopiero zadeklarowane – na papierze czynią z Republiki Federalnej jednego z wiodących darczyńców. Fakty zaś są takie, że Niemcom łatwiej zarzuć sabotowanie niż podziękować za wspieranie wysiłków na rzecz budowania ukraińskich możliwości obronnych. Sprawa leopardów najlepszym tego przykładem.

Nie trafia do mnie opinia o rozbudowanej rosyjskiej agenturze na szczytach władzy w Berlinie, która paraliżuje działania Niemiec. Opiera się ona na błędnym przekonaniu o jakości rosyjskich służb specjalnych. Konflikt w Ukrainie sfalsyfikował nie tylko mit „drugiej armii świata”, ale i obnażył niekompetencje agencji (kontr)wywiadowczych rosji. To nieco ułomna metoda wnioskowania dedukcyjnego, ale w mojej ocenie właściwa – nie wierzę, by gamonie, którzy tak dramatycznie pomylili się w ocenie ukraińskiego potencjału, mając na miejscu stada współpracowników, byli zdolni do rozbudowania i utrzymania siatki wpływowych agentów na terenie Niemiec.

Moskwa ma na Berlin argumenty, ale nie są one wynikiem zakulisowych rozgrywek.

Rzecz w tym, że powojenni Niemcy – wytrzebieni z militaryzmu – przekształcili swoje państwo-armię w państwo-przedsiębiorstwo, po 1990 roku rozszerzając ów wzór zachowań na wschodnie landy. Spółka o nazwie RFN działała i działa w oparciu o kalkulacje biznesowe. W relacjach międzynarodowych tak dobierając partnerów, by przynosiło to przede wszystkim ekonomiczne zyski. Ta strategia – jakkolwiek uwzględnia również rację stanu (wszak dobrobyt obywateli to jeden z nadrzędnych celów powoływania państwa) – nie jest z nią w pełni tożsama. Niespójności czy wręcz sprzeczności pojawiają się wszędzie tam, gdzie wysiłek finansowy nie przynosi szybkich zysków i przekłada się na nieco abstrakcyjne wartości, jak na przykład bezpieczeństwo sojuszników (które ostatecznie jest związane z bezpieczeństwem Niemców, ale widać to dopiero w dłuższej perspektywie czasowej, wymykającej się bieżącym „biznesplanom”; pokonana Ukraina to rosja na granicy z Polską, co nadal nie stanowi śmiertelnego zagrożenia dla Niemiec, ale je do niego przybliża). Mięta, jaką Berlin czuje do Moskwy, bierze się przede wszystkim z ekonomicznej atrakcyjności tej drugiej. I wcale nie chodzi o ogromny rynek zbytu, gdyż większość rosjan żyje na poziomie typowym dla krajów trzeciego świata, a o tanią energię, głównie gaz, która płynęła ze wschodu na zachód, pozwalając niemieckiemu przemysłowi na redukcję kosztów i utrzymywanie konkurencyjności.

Sankcje, jakie kolektywny Zachód wprowadził na rosję, postawiły ten model gospodarczy przed nie lada wyzwaniem. Niemieckie państwo i niemiecki biznes zakumulowały dość oszczędności, by trudny okres przeczekać bez większych perturbacji, ale przy założeniu, że wojna w Ukrainie nie potrwa długo. Niestety – patrząc z punkty widzenia Berlina – rosja okazała się słabo-silna: za słaba, by pokonać Ukrainę, za silna, by przegrać i zakończyć konflikt. Ten sam dualizm – choć w odwróconym porządku – jest też udziałem Ukrainy, co stawia niemiecki „biznesplan” przed perspektywą niewykonalności. Dla dobra wyniku finansowego „Deutschland GmbH” wojnę na wschodzie należy niezwłocznie zakończyć. Z analiz potencjałów obu stron wynika, że więcej atutów ma rosja i choć można ją pokonać, szybciej będzie pozwolić przegrać Ukrainie. Nie totalnie; Berlin nie chce rosyjskiej aneksji całej Ukrainy, ale na utratę wschodnich obszarów kraju chętnie przystanie. Byleby wrócić do „business as usual”.

—–

Ale analogia z przedsiębiorstwem nie wyjaśnia całej złożoności problemu. Mimo „ubiznesowienia” państwa, Niemcy przez dekady prowadziły coś na wzór działalności dobroczynnej. To sformułowanie nie jest zbyt fortunne, lecz narzuca je wspomniana analogia, bo mówimy o aktywności niezorientowanej na zysk. Powojennym Niemcom udało się zaszczepić poczucie winy za zbrodnię Holocaustu, którego konsekwencją były i są nadzwyczajne stosunki z Izraelem. Oparte w istotnej mierze o współpracę wojskową, której początek sięga 1957 roku. To wówczas doszło do potajemnego spotkania Szymona Peresa, odpowiedzialnego za zakupy broni dla Izraela, z Franzem Josefem Straussem, ministrem obrony RFN. Młode żydowskie państwo na gwałt potrzebowało broni i wyposażenia wojskowego – kolejna wojna z arabskimi sąsiadami, zapowiadającymi „wrzucenie syjonistów do morza”, wisiała na włosku. Żydom tymczasem brakowało gotówki, a stosunki z Ameryką Eisenhowera znajdowały się w krytycznym momencie. Peres poprosił więc Straussa o darmowe dostawy sprzętu z zasobów Bundeswehry. I Niemiec się zgodził – przy pełnym, choć nieformalnym poparciu całego rządu. Odtąd, przez kilka lat, do Izraela trafiały statki po brzegi wyładowane czołgami, samolotami, działami, amunicją i częściami zamiennymi (głównie amerykańskimi, zakupionymi wcześniej na potrzeby Bundeswehry). Gdyby nie te dostawy, Izraelczycy prawdopodobnie przegraliby wojnę sześciodniową z 1967 roku.

Z czasem współpraca wojskowa Niemiec i Izraela stała się jawna, choć – z uwagi na rosnące zagrożenie palestyńskim terroryzmem – raczej dyskretna. Pomogło temu nawiązanie stosunków dyplomatycznych między oboma krajami w 1965 roku. Obecnie w arsenale armii izraelskiej znajduje się sporo broni rodzimej konstrukcji, mnóstwo amerykańskiej, ale nie brakuje też produktów made in Germany. To w niemieckich stoczniach zbudowano okręty podwodne klasy Dolphin i Dolphin II. Jedne z najlepszych na świecie (jeśli nie najlepsze) czołgi Merkawa Mk IV napędzane są niemieckimi silnikami i strzelają z armat Rheinmetall, produkowanych na niemieckiej licencji. Izraelskie ministerstwo obrony wybrało niedawno amerykańsko-niemiecką przekładnię automatyczną dla nowego kołowego transportera piechoty Eitan. Przykładów można by mnożyć, choć żaden system uzbrojenia i rozwiązanie technologiczne nie będą tak istotne, jak wspomniane okręty Dolphin. Pierwszy z nich trafił do służby w 1999 roku, ostatni, szósty, w 2019. Budowę dwóch pierwszych jednostek sfinansowali Niemcy, kosztami trzeciej oba kraje podzieliły się po połowie. W 2006 roku Izrael zamówił dwa okręty Dolphin II warte po około 500 mln euro każdy, z czego Niemcy zapłaciły 1/3 tej kwoty. Pięć lat później podpisano kontrakt na szósty okręt, w ramach którego niemiecka subwencja zamknęła się w kwocie 135 mln euro. Kilka lat temu rząd Angeli Merkel zgodził się na sprzedaż kolejnych trzech okrętów (mają wejść do linii do końca bieżącej dekady). Tym razem Niemcy pokryją 30 proc. kosztów, wyliczonych na 540 mln euro.

Co istotne, mówimy o okrętach dostosowanych do przenoszenia pocisków manewrujących, uzbrojonych w głowice jądrowe o mocy 200 kT (dla porównania, moc bomby zrzuconej na Hiroszimę wynosiła 16 kT). Izrael nigdy oficjalnie nie potwierdził, że posiada broń jądrową, ale zakulisowo wielokrotnie dawał do zrozumienia swoim wrogom, że próba zniszczenia państwa żydowskiego spotka się ze srogą ripostą. Najważniejszym elementem tej strategii odstraszania są dziś dyżury „stalowych delfinów”, z których każdorazowo dwa przebywają gdzieś w morzu, gotowe do śmiercionośnego kontrataku. Dodajmy, że rozwijanie izraelskich technologii atomowych również odbyło się za pieniądze z RFN. W 1960 roku jeden z zachodnioniemieckich banków w większości kontrolowanych przez państwo, przekazał 2 mld marek na humanitarny projekt przekształcenia pustyni Negew w grunty rolne. Pieniądze trafiły tam, gdzie zapowiadano, ale – za zgodą Niemców – użyto ich do zgoła innego celu – rozbudowy Nuklearnego Centrum Badawczego.

Tych pieniędzy i tego wsparcia z pewnością by nie było, gdyby nie niemieckie poczucie winy.

Mówiła o nim w 2008 roku, podczas słynnego przemówienia w Knesecie, poruszona Angela Merkel. „Właśnie w tym miejscu chcę wyraźnie podkreślić: każdy rząd Niemiec i każdy kanclerz przede mną, byli świadomi historycznej odpowiedzialności Niemiec za bezpieczeństwo Izraela. Ta odpowiedzialność jest elementem racji stanu naszego państwa. (…) bezpieczeństwo Izraela jest dla mnie, jako niemieckiej kanclerz, czymś niepodlegającym dyskusji”, zapewniała polityczka, która podczas 16 lat urzędowania odwiedziła Izrael aż siedem razy.

—–

Poczucie winy wynikające ze zbrodni popełnionych podczas II wojny światowej miało, i nadal ma, wpływ również na relacje niemiecko-sowieckie i niemiecko-rosyjskie. Berlin wybaczał Moskwie masę niegodziwości, tłumacząc, że mu „nie wypada” łajać, karać, pouczać. Problem w tym, że po 1991 roku rosja zawłaszczyła sobie historię ZSRR (przy obojętności części dawnych republik, w tym Ukrainy, które chciały zerwać z sowieckim dziedzictwem), a wielka wojna ojczyźniana stała się jej „własnością”. Jej zwycięstwem, ale i jej koszmarnym doświadczeniem, wynikłym z niemieckich zbrodni. A Zachód kupił tę narrację, tym łatwiej, że już wcześniej – w czasach zimnej wojny – w językach potocznych obywateli wolnego świata „sowieci” funkcjonowali zamiennie z „rosjanami”, a „Związek Radziecki” z „rosją”.

Skutek? Niemcy nie czują dziś żadnych moralnych zobowiązań wobec Ukrainy. A powinny, na co rok temu – jeszcze przed rosyjską inwazją – zwrócił uwagę ówczesny ambasador Ukrainy w RFN Andrij Melnyk. Powiedział on wprost, że Niemcy „ponoszą za Ukrainę taką samą historyczną odpowiedzialność, jak za Izrael”. W efekcie działań wojennych z lat 1941-45 i niemieckiej okupacji ukraińskich terenów ZSRR, śmierć poniosło co najmniej 7 mln Ukraińców, co szósta osoba o takim etnicznym pochodzeniu. To więcej niż 6 mln ofiar Holocaustu, który stał się podstawą dla specyficznych kontaktów między RFN a Izraelem.

Polityka to cynizm, ale i powinności, na które jest miejsce także w państwie przerobionym w przedsiębiorstwo. Należy to Niemcom przypominać na każdym możliwym kroku. Wybijając wielkimi literami, że wsparcie dla Ukrainy to ich psi obowiązek.

—–

Zbieranie informacji i ich opracowywanie to pełnowymiarowa praca. Będę zobowiązany, jeśli mnie w tym wesprzecie. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Nz. Bachmut i budynek o symbolicznej nazwie…/fot. Marcin Ogdowski

Ubytki

Dziś będzie o żałobie i ubytkach w społecznej tkance.

Mój dobry znajomy z Ukrainy stracił w Donbasie córkę. Poległa latem, była ochotniczką, która przed lutym tego roku ani myślała zakładać mundur. Iść śladem ojca, zawodowego żołnierza. „Nie zabijam ich bezpośrednio, ale przykładam do tego ręce. I tylko to, zemsta na okupantach, nadaje teraz mojemu życiu sens”, przyznał niedawno ów oficer. „Nie wiem, co będzie, gdy skończy się wojna…”, dodał.

—–

Znam wiele osób, które straciły na wojnie kogoś bliskiego. Rozmawiałem kiedyś z ojcem Sylwestra, spadochroniarza poległego w Iraku w 2004 roku, zapalonego rowerzysty.

– Na swój ostatni rower wydał sześć tysięcy złotych, wtedy to była masa pieniędzy – mówił ojciec poległego. – A i tak godzinami siedział w piwnicy, dorabiał, przerabiał, coś tam ulepszał. Skończył techniku mechaniczne, więc miał smykałkę do takiej roboty. Przed wyjazdem do Iraku zamówił nawet specjalną ramę, kolejne dwa tysiące na to wydał. Przyszła już po jego śmierci…

– Niechciana pamiątka po hobby syna.

– Wie pan – mężczyzna uśmiechnął się lekko. – Sylwek, zanim pojechał, położył ten swój rower na szafie. Zdjąłem go tylko raz, wziąłem na cmentarz i zrobiłem zdjęcie przy grobie. A potem odłożyłem na miejsce. Leżał tam, w jego pokoju, przez dwanaście lat. Nie miałem odwagi, by cokolwiek z nimi zrobić.

Mama Grzegorza – który zginął razem z Sylwestrem – przyznała z kolei:

– W domu mamy taki ołtarzyk, gdzie palimy świeczki, kładziemy kwiaty. I żyjemy dalej, uznając, że tak widocznie musiało być – mówiła dwanaście lat po utracie syna. Sprawiała wrażenie pogodzonej z rzeczywistością, lecz gdy poprosiłem o zdjęcia (które zamierzałem wykorzystać we wspominkowym artykule), rozpadła się na kawałki. Dowody dorastania, w połączeniu ze świadomością, że nie będzie już ciągu dalszego, zwróciły ból i wywołały łzy.

Rodzice Marcina – sapera poległego w Afganistanie – podporządkowali życie pielęgnowaniu pamięci o synu. Stał się on miejscowym bohaterem, jego grób regularnie odwiedzają uczniowie i harcerze. Przyjeżdżają wojskowe delegacje i weterani, a raz do roku – w rocznicę śmierci – koledzy z feralnego patrolu.

– Trwamy od jednej takiej wizyty do drugiej – usłyszałem kiedyś.

Żona zabitego przez irackich rebeliantów żołnierza nie chciała być wdową. Wyszła ponownie za mąż, została matką.

– Wspomnienia z tamtego życia są coraz mniej wyraźne, odchodzą – opowiadała mi przed laty. – Żegnam się z nimi stopniowo, tak jak kiedyś, powoli, żegnałam się z nienawiścią do ludzi, którzy zabili mi ukochanego mężczyznę.

—–

Są różne miary wojennych spustoszeń – jedna z nich dotyczy traumy. Da się ją nawet chwycić w statystyki. Z dotychczasowej praktyki medycznej wynika, że stres pourazowy dotyka średnio jedną czwartą posłanych na wojnę mundurowych. Mierzą się z nim również rodziny poległych i ciężej rannych. Wiemy, że jest chorobą rozszerzoną – że jej skutki (w postaci przemocy, alkoholizmu, rozpadu więzi rodzinnych) doskwierają też najbliższym żołnierza. Z danych ministerstwa obrony wynika, że przez misje w Iraku i Afganistanie przewinęło się 50 tys. naszych wojskowych – poległo 66, poważne rany odniosło około 300. Na tej podstawie możemy oszacować (przy całej świadomości ułomności metody), że trauma będąca efektem udziału Polski w obu tych wojnach dotyczy kilkudziesięciu tysięcy osób. Małego miasteczka. Problem społeczny? W szerszej skali nie.

Tymczasem między 2014 a początkiem 2022 roku przez front w Donbasie przewinęło się ponad 400 tys. Ukraińców. Od lutego ta liczba została co najmniej podwojona, niewykluczone, że doszła już do miliona. Każda kolejna rotacja na linii frontu – następująca w rytmie co dwa-trzy tygodnie – to kolejne tysiące przyszłych weteranów. I ofiar PTSD.

A przecież trauma nie ograniczy się tylko do wojskowych i ich rodzin. Nie jest tak, że jedynym naturalnym żerowiskiem pozostaną bliscy kilkudziesięciu tysięcy poległych i zabitych (na dziś jest to ok. 80 tys. Ukraińców – 30 tys. mundurowych, 50 tys. osób cywilnych). Trauma rozpleni się pośród setek tysięcy cywilów, którzy znaleźli się w potrzasku w rejonach walk. Upomni się o swoje w wielomilionowej masie mieszkańców miast narażonych na ataki rakietowe. Dopadnie część spośród przymusowych uchodźców.

To już nie będzie „małe miasteczko”, a „kawał kraju”. Problem społeczny w skali makro.

—–

„Boję się, że odejdą najlepsi”, martwi się Czytelniczka, Polka, żyjąca między Kijowem a Warszawą. Chodzi jej o straty pośród personelu wojskowego, „ubytki w społecznej tkance, odczuwalne przez następne dekady”, jak sama pisze. „Zdolni do kontrolowanej przemocy, a jednocześnie moralnie poukładani i troskliwi. Na razie, nawet z wojną w tle, to oni nadają wszystkiemu ton. A chamy i trutnie nie śmią im podskakiwać. Mierzą do wzorca, zamiast bezczelnie promować swoją nicość”.

Nie podzielam tego pesymizmu. Bo oczywiście, zginęło i jeszcze zginie mnóstwo wartościowych ludzi. Z perspektywy ich rodzin to straty nie do powetowania, z poziomu lokalnych społeczności czy grup zawodowych – podobnie. Ale musimy pamiętać, że sytuacje graniczne – jak wojna – tworzą też „nowych ludzi”. To zbanalizowany przez literaturę fakt, ale fakt. To, jakie cechy tej nowej jakości wezmą górę, zależy od tego, jak skończy się wojna. Pozostańmy przy żołnierzach. Czy będą skazani na pofrontową zgorzkniałość czy porwie ich optymizm odbudowy? Czy Ukraina podzieli los Niemiec po I wojnie światowej, gdzie tłumy zdemobilizowanych mężczyzn stały się bazą dla niebezpiecznej ideologii, czy dajmy na to USA po II wojnie, gdzie weterani rzucili się do życia, generując nieprawdopodobny wzrost gospodarczy i skok demograficzny?

Prawdę mówiąc, niewiele tu zależy od Ukrainy, a od Zachodu – od tego, czy ją porzuci czy pomoże stanąć na nogi.

Jak na razie pozostaję optymistą.

—–

Nz. Ściana z wizerunkami poległych ukraińskich żołnierzy/fot. Sztab Generalny Ukraińskich Sił Zbrojnych

A jeśli chcesz mnie wesprzeć w dalszym pisaniu, także książki:

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Iluzje

Do lata 2008 r. wojna była dla Europejczyków mocno abstrakcyjnym pojęciem. Owszem, ich armie brały udział w odległych konfliktach, lecz dotyczyło to niewielkich odsetków populacji. Rosyjski atak na Gruzję – choć na chwilę wywołał ferment w opiniach publicznych – szybko przestał być powodem do zmartwień. Wojnę stoczono daleko, gdzieś na pograniczu z Azją, zaś jej ekonomiczne i demograficzne skutki miały symboliczny wymiar. Sześć lat później ta sama percepcja zwyciężyła w postrzeganiu krwawych zmagań w Donbasie – nawet środkowo-wschodni Europejczycy w większości uznali je za coś, co ich nie dotyczy. Aż nastał 24 lutego br. i armia Putina dokonała pełnoskalowej inwazji na Ukrainę. Dziś za naszą wschodnią granicą toczy się konflikt zbrojny o intensywności, której kontynent nie doświadczył po 1945 r. Jego konsekwencje nie rozkładają się równomiernie, te ekonomiczne właściwie dopiero przed nami, niemniej jasne jest, że wojna ponownie zakotwiczyła w codzienności mieszkańców Europy. Nie trzeba spadających na głowę bomb, by wiedzieć, że trwa.

Kiedy to już wojna?

Tyle że to nasza europocentryczna perspektywa, fałszywe z gruntu przekonanie o świecie, w którym niemal bez wyjątku panuje pokój. Nieistniejący już niemiecki Instytut Badań Przyczyn Wojny (AKUF) podawał, że w 2010 r. toczyły się 32 konflikty zbrojne, z czego 90% miało miejsce w krajach rozwijających się. Z kolei w 2011 r. ich liczba wzrosła do 36, rok później wynosiła 34. W 2013 r. AKUF zarejestrował 30 wojen o różnej intensywności. Przeglądając europejskie gazety z tamtych lat, znaleźć można jedynie ślad tych dramatów – stosunkowo nieliczne doniesienia z Iraku i Afganistanu, których zapewne byłoby jeszcze mniej, gdyby nie udział zachodnich wojsk. 2014 okazał się rokiem 31 konfliktów. Najkrwawszy rozgrywał się w Syrii, przy niewielkim zainteresowaniu europejskich opinii publicznych aż do kolejnego roku. Wtedy ponad milion Syryjczyków ruszyło na bezpieczny kontynent w poszukiwaniu lepszego życia. W takich okolicznościach powstała presja na rządy, „żeby wreszcie zrobiły coś z Syrią”. W przypadku krajów skupionych w NATO skończyło się na ograniczonej misji wojskowej, powołanej do zniszczenia tzw.: Państwa Islamskiego (ISIS).

Wróćmy do lat bieżących. W zeszłym roku liczba ofiar śmiertelnych starć zbrojnych i zamachów terrorystycznych wskazywała na stan wojny w 20 krajach świata. Według naukowców ze szwedzkiego Uniwersytetu w Uppsali – gromadzących dane związane z przemocą zorganizowaną – za wojnę uznać należy konflikt, na skutek którego w roku kalendarzowym ginie ponad tysiąc osób. W przypadku Afganistanu „limit” ów w 2021 r. przekroczono 41 razy – tyle kosztowała przede wszystkim droga talibów do powrotu do władzy, rozpoczęta wiosną, zakończona wejściem do Kabulu w połowie sierpnia ub.r. W tamtym czasie walczono też w Jemenie, gdzie od 2014 r. (aż do dziś) trwa wojna domowa wzniecona przez powstańców z szyickiego plemienia Huti. Według ONZ, tylko w minionym roku kosztowała ona życie 22 tys. osób, sprawiając jednocześnie, że aż 16 mln Jemeńczyków żyło na granicy głodu. Wziąwszy pod uwagę fakt, że Jemen graniczy z niezwykle zasobną Arabią Saudyjską (która przy wsparciu logistycznym USA jest stroną konfliktu, przeciwną powstańcom), tragiczna sytuacja humanitarna zasługuje na miano okrutnego paradoksu. Podobnie można określić sytuację w Nigerii – w jednym z najbogatszych w zasoby naturalne krajów świata – gdzie w 2021 r. aż 9,3 tys. osób zginęło na skutek wojny z terrorystyczną organizacją Boko Haram.

Odwrócony rozwój

Ale po drugiej stronie nie zawsze stoją żołnierze, partyzanci czy terroryści – wojna może mieć również postać zmagań z pospolitymi przestępcami. Z taką sytuacją mamy do czynienia w Meksyku, którego władze od dekad borykają się z działalnością karteli narkotykowych, a od 2006 r. prowadzą z nimi regularną wojnę. W zeszłym roku pochłonęła ona 7,7 tys. ofiar, a multimedialne zapisy potyczek przywodzą skojarzenia z partyzanckimi walkami miejskimi. Bojówki narkotykowych baronów są świetnie wyekwipowane, także w broń przeciwlotniczą, odkąd policja i armia używa wobec nich śmigłowców. Niektóre z maszyn spadają, a kadry niczym z „Black Hawk Down” (pol. „Helikopter w ogniu”) – fabularnej opowieści Ridleya Scotta o amerykańskiej akcji w somalijskim Mogadiszu – regularnie trafiają do meksykańskich mediów i sieci.

A skoro jesteśmy przy Somalii – w 2021 r. doszło tam do 1,6 tys. potyczek i 500 eksplozji, w których zginęło niemal 3,2 tys. osób. W kraju od wielu lat trwa kampania terrorystyczna prowadzona przez radykalnych islamistów z Asz-Szabab. W najnowszej odsłonie tego dramatu, zaledwie sprzed kilkunastu dni, zginęło 19 osób, gdy bojownicy ostrzelali pojazdy na drodze w regionie Hiran. Zabici to pasażerowie i kierowcy cywilnego mikrobusu oraz ciężarówek przewożących pomoc humanitarną. Członek miejscowej starszyzny przekazał Reutersowi, że stworzonym przez mieszkańców grupom samoobrony udało się pozbyć bojowników z tego terenu, siły rządowe nie przysłały jednak żadnego wsparcia, które zapobiegłoby powrotowi terrorystów.

Jest więc Somalia nadal na liście państw objętych działaniami zbrojnymi – i to wysoko. Wspomina się ją w najnowszej „Mapie wojny” Grupy Banku Światowego (WBG), zaprezentowanej w marcu br. podczas Fragility Forum 2022. Prezes grupy David Malpass wymienił wówczas konflikty o wysokiej lub średniej intensywności, toczące się w 23 państwach, w których łącznie mieszka 850 mln ludzi (czyli 1/9 ziemskiej populacji…). Malpass zaznaczył, że od ostatniego Forum (w 2020 r.) dramatycznie wzrosła niestabilność, liczba ofiar śmiertelnych związanych z konfliktami i niepokojami społecznymi. Według przytaczanych przez niego danych, w 2021 r. 300 mln mieszkańców krajów konfliktu doświadczyło „poważnego braku zabezpieczenia żywnościowego”. „Miliony rodzin mierzy się z odwróceniem rozwoju i największym kryzysem gospodarczym od prawie stulecia”, alarmował szef WBG.

Krwawiąca Syria

O tym, że wojna poza śmiercią i zniszczeniami oznacza też dotkliwe ekonomiczne skutki przekonują się właśnie Ukraińcy. Aż 75% budżetu państwa jest obecnie przeznaczanych na prowadzenie działań zbrojnych. W czasach pokoju utrzymanie armii oscyluje na poziomie 10% wpływów budżetowych, mamy więc do czynienia z kilkukrotnym wzrostem (nie 7,5-krotnym, bo po 2014 roku Kijów wydawał na wojsko więcej z uwagi na wojnę w Donbasie) – oczywiście kosztem usług oferowanych obywatelom.

Choć obiektywnie trudne, warunki życia większości Ukraińców są dużo lepsze niż w przypadku Syryjczyków. O czym Europejczykom łatwo zapomnieć, bo po zgruchotaniu ISIS uznaliśmy wojnę w Syrii za zakończoną. Ona tymczasem trwa, mimo iż nie jest już tak intensywna. Dla przykładu, w czerwcu br. lotnictwo USA dokonało nalotu, w którym zginął Abu Hamzah al-Jemeni, jeden z przywódców Al-Kaidy. Pod koniec sierpnia samoloty F-35 zaatakowały pozycje wspieranych przez Iran bojówek w północno-wschodniej Syrii. Był to odwet za wcześniejszy atak na amerykańskie instalacje. W tym samym czasie agencje donosiły o intensywnej wymianie ognia między Kurdami a turecką armią w okolicy Kobane, na pograniczu z Turcją. Ta garść informacji dobrze ilustruje skomplikowaną sytuację Syrii. Baszar Asad kontroluje dziś ponad 80% terytorium kraju, reszta znajduje się w rękach islamskich radykałów oraz Kurdów. Skrawek państwa zajmują Amerykanie, wzdłuż własnej granicy kordon bezpieczeństwa zbudowała Turcja. Na terenach pod kontrolą Asada goszczą zaś Rosjanie (którzy w ostatnich tygodniach wycofują część sprzętu, kompensując straty poniesione w Ukrainie). A ponieważ interesy wszystkich tych podmiotów są sprzeczne, nie da się wykluczyć eskalacji walk. Zresztą, nawet bez tego jest źle – w wyniku zorganizowanej przemocy w Syrii zginęło w 2021 r. 5,5 tys. osób. Bieżący nie zapowiada się lepiej.

A na koniec mała ciekawostka (którą wytropił Wojciech Orliński, publicysta „Gazety Wyborczej”, nauczyciel): z powodu braku traktatu pokojowego, drugą wojnę światową zakończył akt bezwarunkowej kapitulacji Niemiec oraz jednostronne deklaracje państw walczących z Niemcami, że już z nimi nie walczą. Polska przyjęła stosowny dokument późno – 18 lutego 1955 r. – ale do tej pory nie zrobiło tego aż 14 innych krajów. Formalnie zatem wciąż pozostają one w stanie wojny z Berlinem…

—–

Nz. Dzieci syryjskich uchodźców w Libanie, w jednym z wielu obozów w pobliżu miasta Arsal/fot. własne

Tekst opublikowałem w Tygodniku Przegląd, 38/2022

A jeśli chcesz mnie wesprzeć w dalszym pisaniu, także książki:

Postaw mi kawę na buycoffee.to