Wyprawka?

Do jutra miało być po wszystkim – tego chciał putin i to oczekiwanie zakomunikował na początku września. Ukraińców miano wyprzeć z obwodu kurskiego: bezlitośnie, spektakularnie, „ścierając ich z powierzchni ziemi”. 1 października tuż-tuż, można więc napisać, że z wielkiej napinki wyszedł mały pierd – rosjanie ruszyli i dostali w dziób. Coś tam nawet wyzwolili, ale stracili też kolejne tereny, gdy ZSU uderzyły na tyłach atakujących oddziałów. Stan na dziś? Pat. Ukraińcy umacniają się, moskale zbierają siły do kontruderzenia.

W obwodzie kurskim niczym w soczewce ogniskują się procesy typowe dla całości konfliktu na Wschodzie. Z jednej strony mamy głośną i nachalną propagandę rosji, zwiastującą rychłe pognębienie przeciwnika, z drugiej, relatywną słabość obu stron, niezdolnych do wyprowadzenia decydujących ciosów. Ile to jeszcze potrwa? Nie wiem, jednak sceptycznie pochodzę do doniesień, wedle których koniec wojny jest już bliski. Po pierwsze, nie widzę gotowości do rozmów pokojowych w rosji, po drugie, jakkolwiek sytuacja Ukrainy jest zła, Kijów nie bardzo może pozwolić sobie na wygaszenie działań zbrojnych.

—–

Zacznijmy od Ukrainy. Oceny ostatniej wizyty Wołodymyra Zełenskiego w USA wahają się pomiędzy skrajnościami. Jedni analitycy komentują, że głowa ukraińskiego państwa wróciła z przyrzeczeniem dalszej pomocy – w najbliższym czasie ma to być aż 7 mld dol. przeznaczonych na broń i amunicję. Inni podkreślają zmianę retoryki obserwowaną za oceanem, gdzie nie mówi się już o walce do zwycięstwa rozumianego jako pełna rekonkwista utraconych ziem, a jedynie o zachowaniu niezależności i integralności Ukrainy. I są to deklaracje obecnej administracji; możliwa przyszła, trumpowska, tak łaskawa dla Kijowa zapewne nie będzie. A zatem „czarne chmury gęstnieją” – tak widzą sprawy pesymiści.

Czy mają rację? Widmo utraty amerykańskiego wsparcia jest realne. Jeśli chcemy ocenić prawdopodobieństwo takiego scenariusza, możemy posiłkować się sondażami wyborczymi z USA. Harris i Trump idą w nich łeb w łeb, co pozwala uznać, że Ukraina ma mniej więcej 50 proc. szans, że Stany zachowają dotychczasowy kurs (co piszę świadom uproszczenia tego szacunku). To nie jest „nic”, choć poziom niepewności pozostaje wysoki. Wspomniane 7 mld może okazać się „ostatnią wyprawką” – hojnym darem, po którym (w razie zmiany władzy) nie nastąpią już kolejne. To masa forsy (sprzętu, amunicji), ale biorąc pod uwagę dotychczasową kosztochłonność konfliktu, front „przerobi to” w kilka miesięcy. A co potem?

Europa pomoże, ale śmiem wątpić, by uczyniła to w wystarczającym zakresie. W Kijowie dobrze o tym wiedzą, znają wartość amerykańskiego wsparcia, które do tej pory usztywniało stanowisko Ukrainy.

Skądinąd to stwierdzenie faktu chętnie przywoływanego przez (pro)rosyjskich aktywistów medialnych. Piszą oni, że „bez udziału USA ta wojna już dawno by się skończyła i wreszcie przestaliby ginąć ludzie”. Ta refleksja jest klasycznym przykładem robienia k… z logiki. Winni hekatombie są nie rosjanie, ale Ukraińcy i ich sprzymierzeńcy – bo się bronią (i pomagają się bronić). Na tej samej zasadzie można by stwierdzić, że we wrześniu 1939 roku dałoby się ocalić życie 55 tys. żołnierzy WP i 200 tys. cywilnych obywateli RP – gdyby Polacy nie stanęli do walki i posłusznie przyjęli reguły niemieckiej okupacji. Zapewne wielu z nich i tak by w jej trakcie zginęło/zostało zamordowanych, podobnie jak część ukraińskich elit, które Moskwa planowała eksterminować po podporządkowaniu sobie Ukrainy – co ostatecznie pogrąża tę niby-humanistyczną narrację.

Wróćmy do sedna. Bez amerykańskiej kroplówki stanowczość władz w Kijowie zostanie wystawiona na próbę. Ale miejmy świadomość, że ta determinacja wynika także z powszechnego poparcia dla dalszej walki – mimo narastającego zmęczenia wojną, takie deklaracje składa 70 proc. Ukraińców. To o 20 proc. mniej niż na początku 2023 roku, lecz nadal bardzo dużo. Stąd bije źródło siły władzy, paradoksalnie będące też jej słabością. Zełenski w trybie „gotowy do kompromisów” stanie się bowiem (a po prawdzie to chyba już jest) zakładnikiem nieprzejednanej postawy obywateli. Oczywiście ludzie mogą po drodze „zmięknąć” – na co liczą rosjanie, a co mogłoby się wydarzyć po ciężkiej zimie w realiach totalnych niedoborów energii – ale na dziś to wróżenie z fusów.

Siłę czerpie Kijów z wielkości i kompetencji własnych sił zbrojnych. To nie jest już ta sama formacja, co wiosną 2023 roku, opromieniona chwałą udanej operacji obronnej i błyskotliwymi kontrofensywami. Kwiat armii zginął bądź został ranny, wojsko ochotników zmieniło się w armię z poboru. Zmęczoną, zdziesiątkowaną, starą (biorąc pod uwagę średnią wieku żołnierza). Ale w wymiarze strategicznym wciąż zdolną do obrony kraju. Pytanie, jak długo, jest pytaniem o to, co zrobi Zachód, głównie USA. Odpowiedzi można by rozmieścić na kontinuum, między następująco opisanymi stanami ZSU: od „jakość, która zmiażdży siły inwazyjne” (to wciąż możliwe), po „wojsko, które straci potencjał w ciągu najbliższych kilku, może kilkunastu miesięcy”.

Tragizm ukraińskiej sytuacji zawiera się w tym, że nawet osamotniony Kijów nie może przestać walczyć. Bo z rosją trwałego pokoju zawrzeć się nie da. Zamrożenie konfliktu pozwoli Moskwie złapać oddech, zreorganizować armię – która znów uderzy, by „dokończyć robotę”. Lepiej więc – patrząc z ukraińskiej perspektywy – nie przestawać skrwawiać wroga, z nadzieją, że w którymś momencie krwotok okaże się dla niego zbyt obfity. I że w międzyczasie Ukraina nie wykrwawi się sama…

—–

Nie jest trudno wyobrazić sobie, do czego musiałoby dojść, by wojna zakończyła się z dnia na dzień. Wystarczyłaby deklaracja Kremla o wycofaniu całości rosyjskich sił z Ukrainy w jej granicach sprzed 2014 roku, no i działania potwierdzające ów zamiar; Ukraińcy nie mieliby wówczas powodów do kontynuacji walki. W tym ujęciu cała sprawczość dotycząca przyszłości konfliktu leży w rękach Moskwy. Leży i kwiczy.

Spektakularna porażka „specjalnej operacji wojskowej” zrujnowałaby narrację o wielkiej i silnej rosji, na czym osadza się zarówno wewnętrzna legitymizacja reżimu, jak i międzynarodowa pozycja kraju. Dwa i pół roku nieudanych prób pokonania Ukrainy wystawiło imperialną reputację na szwank, ale jej nie zburzyło. Zwykli rosjanie (w istotnej większości) nadal wierzą, że ich kraj jest niezrównaną potęgą, rosja wciąż ma dobrą prasę w Afryce i w części Ameryki Południowej, w Azji Centralnej – mimo postępującego dystansowania się od Moskwy – nadal mówimy o rosyjskiej strefie wpływów. Chiny – jakkolwiek zdumione i rozczarowane słabością federacji – podały moskalom ekonomiczną kroplówkę. Pekin nie udziela putinowi realnego wojskowego wsparcia, ale też nie tworzy presji, która mogłaby Kreml zaniepokoić. Tym niemniej – patrząc z perspektywy rosjan – założyć należy, że ten komfort nie jest dany raz na zawsze. Trzeba więc działać, żeby chociaż utrzymać iluzję militarnej siły, z którą sąsiedzi muszą się liczyć.

W kontekście wewnątrzrosyjskim dość wspomnieć, że putin nadal rządzi, co więcej, wiele wskazuje na to (na przykład „seryjne samobójstwa” i liczne aresztowania wpływowych osób), że konsoliduje władzę. Dramatyczne straty na froncie, coraz gorsza sytuacja ekonomiczna, ba, nawet niechciana mobilizacja nie wywołały społecznego buntu. Generałom brakuje sprzętu – zwłaszcza tego najnowszego – ale wciąż mają dość rekrutów, by kontynuować wojnę „na masę” – z ewidentnym zamiarem wyniszczenia przeciwnika bez względu na poniesione koszty.

Sztywnej postawie Kremla sprzyja generalnie niski próg oczekiwań życiowych obywateli federacji oraz zakumulowane w czasach naftowej prosperity oszczędności. Te ostatnie topnieją, ale nadal – redukując wydatki gdzie indziej – jest za co prowadzić wojnę. Przyjrzyjmy się ustaleniom Bloomberga sprzed kilku dni, dotyczącym projektu trzyletniego budżetu rosji. I tak w przyszłym roku władze federacji zamierzają wydać na obronność 13,2 bln rubli (142 mld dol.), czyli zwiększyć nakłady do poziomu 6,2 proc. PKB (dla porównania, w rzekomo agresywnym NATO z trudem udaje się wyegzekwować dwuprocentowy próg). Jak duży to wzrost? Wydatki na bieżący rok planowane są w wysokości 10,4 bln rubli.

Zgodnie z założeniami projektu, wydatki na obronę i bezpieczeństwo kraju mają stanowić w 2025 roku 40 proc. wszystkich rozchodów budżetowych. To więcej, niż przewidziano łącznie na oświatę, opiekę zdrowotną, politykę socjalną i gospodarkę. Co istotne, mowa o jawnych wydatkach, w projekcie jest bowiem cała pula wydatków tajnych lub celowo niedookreślonych, na łączną sumę 12,9 bln rubli (139 mld dolarów). To kolejne 30 proc. budżetu; jest więcej niż pewne, że część z tego kawałka tortu też pójdzie na wojnę, co oznacza, że najprawdopodobniej połowa (!) wszystkich wydatków federalnych spożytkowana zostanie w taki sposób.

Jako się rzekło, Bloomberg zyskał wgląd w projekcję trzyletnią – wynika z niej, że wydatki rosji na obronność mają spaść dopiero w 2026 roku – do 5,6 proc. PKB – i w 2027 roku – do 5,1 proc. PKB. Nadal pozostaną wysokie, ale federacja ma teraz liczniejszą armię, no i stoi przed koniecznością odtworzenia pierwszego rzutu strategicznego, startego w proch przez Ukraińców. A to gigantyczny wysiłek, rozłożony na wiele lat. Tym niemniej wielkość zaplanowanych wydatków i dynamika ich przyrostu/spadku sugerują też, że Moskwa ani myśli kończyć wojny w ciągu kilkunastu najbliższych miesięcy.

—–

Na dziś to tyle – dziękuję za lekturę! I za kolejny miesiąc, podczas którego wspieraliście moją działalność publicystyczno-analityczno-reporterską. Jedziemy dalej? Jeśli tak, proszę Was o subskrypcje i „kawy” – stosowne przyciski znajdziecie poniżej:

Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

Wspieraj Autora na Patronite

Korzystając z okazji chciałbym podziękować swoim najszczodrzejszym Patronom: Andrzejowi Kardasiowi, Marcinowi Łyszkiewiczowi, Arkowi Drygasowi, Magdalenie Kaczmarek, Arkadiuszowi Halickiemu, Piotrowi Maćkowiakowi, Bartoszowi Wojciechowskiemu, Monice Rani, Maciejowi Szulcowi, Jakubowi Wojtakajtisowi i Joannie Marciniak. A także: Łukaszowi Hajdrychowi, Patrycji Złotockiej, Wojciechowi Bardzińskiemu, Krzysztofowi Krysikowi, Michałowi Wielickiemu, Jakubowi Kojderowi, Jarosławowi Grabowskiemu, Piotrowi Pszczółkowskiemu, Bożenie Bolechale, Pawłowi Krawczykowi, Aleksandrowi Stępieniowi, Joannie Siarze, Marcinowi Barszczewskiemu, Szymonowi Jończykowi, Piotrowi Rucińskiemu, Annie Sierańskiej, Mateuszowi Borysewiczowi, Tomaszowi Sosnowskiemu, Piotrowi Świrskiemu, Kacprowi Myśliborskiemu, Sławkowi Polakowi, Mateuszowi Jasinie, Grzegorzowi Dąbrowskiemu i Arturowi Żakowi.

Podziękowania należą się również moim najhojniejszym „kawoszom” z ostatniego tygodnia: Witoldowi Stępińskiemu, Czytelnikowi Tomkowi, Czytelnikowi Adamowi, Czytelniczce Magdzie i Kamilowi Zemlakowi.

Szanowni, to dzięki Wam powstają także moje książki!

A skoro o nich mowa – gdybyście chcieli nabyć egzemplarze „Zabić Ukrainę. Alfabet rosyjskiej agresji”, „Międzyrzecze. Cena przetrwania” i „(Dez)informacji” z autografem i pozdrowieniami, wystarczy kliknąć w ten link.

Nz. Ukraińscy żołnierze, zdjęcie ilustracyjne/fot. SzG ZSU

Nieszczęśni(k)

Dlaczego Donald Trump – w potocznym odczuciu skłonny do „politycznego romansu” z rosją – jako prezydent USA może okazać się dla Kremla koszmarnym zmartwieniem? Odpowiedź zawiera się w stwierdzeniu, że putin – dokonując napaści na Ukrainę – wepchnął siebie i swój nieszczęsny kraj między chiński młot a amerykańskie kowadło.

Zacznijmy od wywiadu, jakiego agencji Bloomberg udzielił prezydent Finlandii Alexander Stubb. Polityk zdiagnozował sytuację rosji, stwierdzając, że jest ona „w znacznym stopniu uzależniona od Chin”. W związku z czym:

– Jeden telefon od Xi Jinpinga rozwiązałby ukraiński kryzys – nie ma wątpliwości głowa fińskiego państwa. – Gdyby Xi Jinping powiedział: „Czas negocjować pokój”, rosja byłaby zmuszona to zrobić. Nie miałaby innego wyboru…

Zgadzam się z tą diagnozą, świadom kondycji, w jakiej znajduje się rosyjska gospodarka, bez „chińskiej kroplówki” skazana na zapaść.

Idźmy dalej – „druga armia świata” prowadzi wojnę na wyniszczenie. Założonym skutkiem zmagań o wysokiej intensywności miało być zdemolowanie ukraińskiego potencjału w stopniu, który zmusi Kijów do poddania się. Zarazem przyjęto, że znacznie wyższe straty własne są akceptowalne, bo „rosja może więcej”; ma większe rezerwy ludzkie i materiałowe. Na nieszczęście dla Kremla, plan niespecjalnie się spina – owszem, Ukraińcy krwawią, ale trwają, za to rosjanie zbliżają się do ściany jeśli idzie o możliwości odtwarzania ubytków w sprzęcie. Kończą się sowieckie zapasy, gromadzone na wojnę z NATO, a nominalnie potężny rosyjski przemysł zbrojeniowy nie radzi sobie z produkcją na przyzwoitym poziomie – i nie ma widoków, by sytuacja uległa poprawie. W efekcie rosjanie będą w stanie bić się „na ostro” jeszcze kilkanaście miesięcy. Jeśli do tego czasu nie pokonają Ukrainy, na co się nie zanosi, staną przed koniecznością częściowego zamrożenia konfliktu. Opcja dalszej walki na wyniszczenie, prowadzona w reżimie wysokiej intensywności działań bojowych, nadal będzie dostępna – pod warunkiem, że materiałowego wsparcia udzieli Moskwie Pekin.

W drugim ze scenariuszy uzależnienie rosji od Chin tylko się pogłębi, rosnące straty w ludziach (których Chińczycy kompensować nie będą), dodatkowo Moskwę osłabią. A będą wysokie, zapewne jeszcze wyższe niż obecnie, bo… – i tu wjeżdża Trump „na białym koniu”.

Choć tak naprawdę nie wiemy, co republikański polityk ma na myśli mówiąc o zakończeniu wojny w Ukrainie, on sam nie jest dla nas „czystą kartą”. Po poprzedniej prezydenturze wiemy mniej więcej, czego się po nim spodziewać. Znamy też poglądy wspierających go wpływowych osób. Na tej podstawie możemy domniemywać, że Ameryka nowego-starego prezydenta skierowałaby większą uwagę na Daleki Wschód – mobilizując się do konfrontacji z Chinami, czyniąc to kosztem Europy.

Trump z uznaniem wypowiada się o putinie i innych „mocnych ludziach”, co nie zmienia faktu, że nie traktuje rosji jako symetrycznego zagrożenia dla USA. I słusznie, bo czym federacja mogłaby Stanom zaszkodzić? Wojskowo jedynie „atomem”, co w wersji ograniczonej konfrontacji niechybnie skończyłoby się starciem z powierzchni ziemi całej rosyjskiej armii, bez podobnych szkód dla Ameryki, a w opcji totalnej konfrontacji – zagładą planety. Oba scenariusze należy zatem uznać za nieprawdopodobne. Ekonomicznie zaś rosja to karzeł, w dodatku z chromą nogą i jednym okiem. Tymczasem Chiny – jakkolwiek militarnie ustępujące USA – są drugą gospodarką świata, o globalnych zasięgach i ambicjach. Trump tak widzi sprawy, skądinąd właściwie, i pod takie postrzeganie definiuje priorytety; czynił to już podczas swojej pierwszej prezydentury.

Trumpiści przez pół roku blokowali pomoc USA dla Ukrainy, co wielu obserwatorów skłania do wniosku, że republikański lider chciałby upadku Kijowa. I że generalnie „ma coś przeciwko Ukrainie”. Trudno zaprzeczyć, że na obstrukcji ludzi Trumpa zyskiwała rosja – a traciła, dosłownie, armia ukraińska – tym niemniej były to skutki wtórne. Zamysł trumpistów sprowadzał się do paraliżu działań administracji Joe Bidena, do wykazania osobistej niemocy i nieskuteczności prezydenta. A że działo się to ze szkodą dla Ukrainy? Tym gorzej dla Ukrainy. Do czego zmierzam? Ano do stwierdzenia, że Kijów stał się zakładnikiem polityki wewnętrznej USA, ale co do zasady Trump nie ma nic przeciwko Ukrainie. Z dużym prawdopodobieństwem można by rzec, że ma ją gdzieś.

A teraz zastanówmy się nad skutkami otwartego i znaczącego wsparcia Chin dla rosji. Z perspektywy Trumpa byłaby to jakościowo inna sytuacja. Do tego stopnia, że Ukraina stałaby się polem zastępczej wojny, starciem między Waszyngtonem a Pekinem realizowanym ukraińskimi i rosyjskimi rękoma, przy użyciu amerykańskiej i chińskiej broni. W takim ujęciu aspiracje Ukraińców i ambicje rosjan wpisałyby się w rozgrywkę między dwoma zewnętrznymi mocarstwami, co nie byłoby niczym nadzwyczajnym w najnowszej historii świata.

Tylko dlaczego do tej zastępczej wojny w ogóle miałoby dojść?

Po pierwsze, rosja sama Ukrainy nie pokona – musi poprosić o wsparcie Chin.

Po drugie, „separatystyczny pokój” między USA a rosją – będący skutkiem dogadania się Trumpa z putinem – wcale nie oznacza, że Ukraina potulnie zaakceptuje warunki. W tym kontekście Trump już jest koszmarem Kremla, zmusił bowiem europejskie rządy do zajęcia się na poważnie kwestiami własnego bezpieczeństwa militarnego. Pogróżki republikańskiego lidera oraz niedawne niezdecydowanie USA w kwestii pomocy dla Ukrainy dały sojusznikom do myślenia. Nikt nie chciałby – jak Kijów – stać się zakładnikiem wewnątrzamerykańskiego sporu między demokratami a republikanami. Szczególnie że Moskwa podsyca obawy, co rusz grożąc członkom natowskiej i unijnej wspólnoty. Długofalowym skutkiem opisanej sytuacji będzie remilitaryzacja Europy. W bliskiej i średniej perspektywie oznacza wspieranie Ukrainy, bo jej opór wyraźnie osłabia rosję, wybijając Kremlowi z głowy inne militarne akcje. Innymi słowy, nawet jeśli Trump, jako prezydent, zatrzyma amerykańskie wsparcie, Ukrainie pozostanie Europa. A pomoc z kontynentu będzie na tyle duża, że patrz „po pierwsze” (rosja sama Ukrainy nie pokona – musi poprosić o wsparcie Chin).

Po trzecie, deal putina z Trumpem mógłby się Chinom nie spodobać, zwłaszcza że Pekin ewidentnie gra na dalsze, długofalowe wyczerpanie rosji (by móc ją nie tyle od siebie uzależnić, co faktycznie zwasalizować). Z chińskiej perspektywy, im rosjanie dłużej będą walczyć, tym lepiej.

Po czwarte, wypięcie się rosjan na Trumpa („wsadź sobie swoją ofertę pokojową gdzieś”), zwłaszcza gdyby było efektem chińskiej presji, przyniosłoby radykalny wzrost amerykańskiej pomocy wojskowej dla Ukrainy. Do głosu doszłyby tu optyka Trumpa (jego postrzeganie Chin), no i niezbyt chwalebne cechy charakteru republikańskiego polityka (pozującego na samca-alfa, któremu się nie odmawia; amerykański establishment potrafił i zapewne będzie potrafił je wykorzystać).

Oczywiście jest jeszcze możliwość, że putin poprzestanie na prowadzeniu wojny o mocno ograniczonym natężeniu (częściowo zamrozi konflikt). Tak, by ogarnąć go własnymi siłami, z nadzieją, że jednak Ukraina w końcu pęknie. Ale to bardzo niebezpieczny wybór – o czym więcej przy innej okazji.

—–

Dziękuję za lekturę! A gdybyście chcieli wesprzeć mnie w dalszym pisaniu, polecam się na dwa sposoby. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

Wspieraj Autora na Patronite

Szanowni, to dzięki Wam powstają moje materiały, także ostatnia książka.

A skoro o niej mowa – gdybyście chcieli nabyć „Zabić Ukrainę. Alfabet rosyjskiej agresji” z autografem, wystarczy kliknąć w ten link.

Nz. Dowódca armii ukraińskiej, gen. Syrski (po lewej). Pierwszy żołnierz Ukrainy nie wypowiada się na tematy polityczne, ale nieco bardziej rozmowni są jego podwładni. Za mną kilka wywiadów z ukraińskimi oficerami – wizja Trumpa-prezydenta USA ich nie przeraża i nie mam wrażenia, że chodzi tu o „urzędowy optymizm”…/fot. ZSU

Prorosyjski?

„Czas nie działa na korzyść najeźdźców, bo armia ukraińska znów krzepnie. Bo Zachód otrząsnął się z letargu i wziął na poważniej za wspieranie Ukrainy. Bo zaciska się sankcyjna pętla. Co prawda gdzieś tam czai się widmo Trumpa, ale i on może okazać się dla Kremla koszmarnym zmartwieniem…” – napisałem kilka dni temu. W potocznym przekonaniu powrót byłego amerykańskiego prezydenta do władzy niechybnie oznacza „sprzedanie” Ukrainy. Sugestia, że niekoniecznie tak być musi, zdumiała wielu Czytelników, stąd potrzeba rozwinięcia tego wątku. Dziś tylko częściowo, jestem bowiem w drodze; drugą część tekstu obiecuję jutro.

Najpierw jednak ważne zastrzeżenie – nadal nie uważam ponownej prezydentury Trumpa za oczywistość. Badania Ipsos USA przeprowadzone po ostatniej debacie dają Joe Bidenowi 46.7% głosów, Donald Trump ma ich 43.9%. Uwzględniając inne sondaże zasadnym jest wniosek, że kandydaci idą obecnie łeb w łeb, a patrząc z perspektywy kilku ostatnich miesięcy, to urzędujący prezydent zyskuje w rankingach. Przytłoczeni przebiegiem telewizyjnego pojedynku – podczas którego Trump okazał się retorycznie sprawniejszy, a Biden wykazał oznaki demencji – nie dostrzegamy istoty politycznego starcia za oceanem. Nadchodzące wybory to de facto plebiscyt, w którym obywatele USA mają się opowiedzieć, czy są „za” czy „przeciw” Trumpowi. Nie czas i miejsce na rozważania o przyczynach takiego stanu rzeczy – na potrzeby tego tekstu dość stwierdzić, że osobiste cechy Joe Bidena mają wtórne znacznie. Fakt, iż przegrana debata nie zaszkodziła jego sondażowym wynikom, najlepszym tego dowodem.

Trump nie ma zatem zwycięstwa w kieszeni, ale prawdopodobieństwo takiego scenariusza jest wysokie. I czyni zasadnym rozważania typu „co by było gdyby”, także w ukraińskim kontekście.

Źródłem czarnych scenariuszy dotyczących przyszłości Ukrainy jest przekonanie, że kontrowersyjny polityk „siedzi w kieszeni Kremla”. Wiemy, że Moskwa – za sprawą hackerskich sztuczek i kampanii dezinformacyjnej – wpłynęła na wyniki wyborów w USA w 2016 roku. Zyskał na tym Trump, co z miejsca czyni go podejrzanym. Rzecz w tym, że nie ma dowodów, które wskazywałyby na deal między republikańskim liderem a Kremlem, a już zwłaszcza na istnienie agenturalnych powiązań. Skądinąd to absurdalne założenie, że na czele USA miałby przez cztery lata stać działający na rzecz rosji agent – i że dziś ponownie, w poczuciu bezkarności, ubiega się on o urząd. Takie myślenie totalnie ignoruje istnienie amerykańskiego deep state – struktur administracyjnych realnie zarządzających państwem, które zwyczajnie by do takiej sytuacji nie dopuściły. Amerykańskie elity polityczne drążą wirusy populizmu, intelektualnej słabości i prywaty. Skutkiem jest okresowy instytucjonalny bezwład, ale co do zasady państwo trwa i potrafi zadbać o swoje interesy.

Czy w ramach tego dbania mogłoby się pozbyć Trumpa? Stawiam to pytanie, gdyż w polskiej debacie czasem pada sugestia, że amerykańskie służby mogłyby kontrowersyjnego polityka usunąć, w domyśle wręcz zabić, skoro jest tak szkodliwy. Przy okazji takich oczekiwań wychodzi z nas wschodniactwo, z jego prymatem brutalnej siły nad zasadami praworządności. Tymczasem USA nie są rosją – jakkolwiek dalece niedoskonałe, Stany pozostają państwem prawa. Próby wyrugowania Trumpa są podejmowane, ale mają postać procedur sądowych, opartych o niewyssane z palca zarzuty fiskalne i kryminalne – i innych mieć nie będą. Prorosyjskość zaś – jeśli pozbawiona wątku agenturalnego – za oceanem nie jest żadnym deliktem (tak jak i u nas); skazać za to nie sposób (zabić tym bardziej).

Ale czy Trump rzeczywiście jest prorosyjski? Zauważmy, że w sprawie rosji i perspektyw rozwiązania konfliktu w Ukrainie w bardziej szczegółowy sposób wypowiadają się ludzie z nim kojarzeni. On sam nie autoryzuje tych głosów, a z tego, co mówi, trudno wywieść wniosek, że ma jakiś konkretny plan (który premiowałby rosję). Zapowiada, że „rozwiąże problem w 24 godziny”, będąc jeszcze prezydentem-elektem – i to w zasadzie tyle. A weźmy pod uwagę, że wiece wyborcze cechuje wysoka emocjonalność. Trump zaś potrafi i lubi „rozgrzewać” publikę – ma dość charyzmy i oratorskich umiejętności. I nawet jeśli bredzi, często spotyka się z entuzjastycznymi reakcjami, które napędzają kolejne brednie. Kompetencje poznawcze i intelektualne elektoratu mają tu kluczowe znacznie. Najogólniej rzecz ujmując, na Trumpa nie głosuje „inteligencka Ameryka”, zdolna do krytycznej analizy deklaracji. To sprawia, że padające podczas wystąpień kampanijnych hasła mogą oznaczać tyle, co nic; w żaden sposób nie przełożyć się na realne działania w przyszłości (bądź ich brak). O czym nie piszę „czysto teoretycznie”, bo dobrze wiemy, że podczas swojej pierwszej kadencji Trump w wielu kwestiach zrobił w balona swoich wyborców.

—–

Dziękuję za lekturę! A gdybyście chcieli wesprzeć mnie w dalszym pisaniu, polecam się na dwa sposoby. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

Wspieraj Autora na Patronite

Szanowni, to dzięki Wam powstają moje materiały, także ostatnia książka.

A skoro o niej mowa – gdybyście chcieli nabyć „Zabić Ukrainę. Alfabet rosyjskiej agresji” z autografem, wystarczy kliknąć w ten link.

Zdjęcie ilustracyjne. Trump Trumpem, wybory wyborami, ale rozważając przyszłość Ukrainy nie zapominajmy, że ma ona armię, która nawet w realiach potężnych niedoborów wynikłych z amerykańskiej obstrukcji okazała się dla rosjan nie do pokonania…/fot. ZSU

Niemcy

Gdy latem 2008 roku w Gruzji wybuchła wojna, wieści na ten temat dotarły też do USA. A tak się składa, że po angielsku owo kaukaskie państwo nazwa się tak samo, jak stan Georgia. Wielu amerykańskich internautów było w szoku – lokalna sieć zaroiła się od komentarzy typu „trzymajcie się w tej Georgii, odsiecz jest blisko; skoro ruskie zaatakował Stany, poniosą srogą karę”.

Tylko skąd u licha w południowo-wschodniej części USA mieliby wziąć się rosjanie? Jakim cudem przetransferowali tam czołgi i armaty? Ano właśnie…

—–

Amerykańska nieznajomość geografii to pocieszny temat, zwłaszcza dla znacznie lepiej wyedukowanych w tym zakresie Europejczyków. Jakkolwiek już nas nie dziwi, od elit politycznych jedynego na świecie supermocarstwa mamy prawo oczekiwać nieco więcej.

Tymczasem Donald Trump – niemal pewny kandydat na prezydenta USA, nade wszystko jednak była głowa tego państwa – z typową dla siebie nonszalancją rzuca na wiecach wyborczych hasła urągające elementarnej wiedzy geograficznej. Twierdzi oto, że jako głównodowodzący „nie będzie bronił” Niemiec. Że wyśle wojska tylko do tych państw, „które płacą” (przeznaczają na obronność dwa i więcej procent PKB oraz dokonują zakupów amerykańskiej technologii wojskowej). W obecnym kontekście polityczno-militarnym znaczy to tyle, że „niepłacący Niemcy” będą musieli zmierzyć się z rosjanami sami, zaś „płacący Polacy” już ze wsparciem Amerykanów.

Tylko jak u licha mieliby rosjanie pomaszerować na Berlin, bez uprzedniego zaatakowania Rzeczpospolitej? W branży militarno-analitycznej dowcipkuje się, że polecieliby transferem przez Centralny Port Komunikacyjny…

A już bez żartów? Trudno mi wyobrazić sobie operację desantową – powietrzno-morską – i późniejsze utrzymanie korytarzy logistycznych, gdy celem byłoby zajęcie 80-milionowego kraju o powierzchni większej niż Polska. Kraju – niezależnie od tego, co mówi się o Bundeswehrze – posiadającego nie byle jakie wojsko. To byłby wysiłek wielokrotnie przewyższający realne możliwości rosyjskich sił zbrojnych, a przecież pod uwagę należałoby wziąć także reakcje innych sojuszników RFN. A choćby i Polski, nad którą miałyby latać samoloty rosjan. Robiłyby to bezkarnie? Ano właśnie…

—–

Przy odpowiednim poziomie zaangażowania polityków i publiczności, wiece wyborcze cechuje wysoka emocjonalność. Trump zaś potrafi „rozgrzać” publikę – ma dość charyzmy i oratorskich umiejętności. I nawet jeśli bredzi, często spotyka się z entuzjastycznymi reakcjami, które napędzają kolejne brednie. Kompetencje poznawcze i intelektualne elektoratu również mają tu znacznie. Nie czas jednak na socjo-psychologiczne analizy – dość stwierdzić, że hasła i deklaracje padające podczas wystąpień kampanijnych mogą oznaczać tyle, co nic; w żaden sposób nie przełożyć się na realne działania w przyszłości (bądź ich brak).

Ale republikański polityk nie jest dla nas „czystą kartą” – po poprzedniej prezydenturze wiemy mniej więcej, czego się po nim spodziewać. Znamy też poglądy wspierających go wpływowych osób. Na tej podstawie możemy domniemywać, że Ameryka nowego-starego prezydenta skierowałaby większą uwagę na Daleki Wschód, czyniąc to kosztem Europy.

A w takim kontekście pogróżki i połajanki Trumpa nabierają innego charakteru.

Ryzykownym byłoby sprowadzenie ich do wiecowego bełkotu, zasadnym przynajmniej dopuszczenie myśli, że mamy do czynienia z agendą. Zapowiedzią nowej amerykańskiej polityki, w której Waszyngton rzeczywiście nie będzie bronił Berlina. A więc nie tylko nie wyśle wojsk w razie potrzeby, ale też wycofa te, które w RFN stacjonują. Pomysł radykalnego ograniczenia amerykańskiego kontyngentu w Niemczech był już przez Trumpa podnoszony. Ba, pod koniec jego pierwszej kadencji został wprowadzony w życie, ale obstrukcja Pentagonu znacząco spowolniła proces redukcji personelu, cofnięty następnie przez Joe Bidena.

A już wtedy – gdy chodziło „tylko” o ograniczenie amerykańskiej obecności za Odrą – mieliśmy do czynienia z niebezpiecznym dla Polski precedensem.

Jakim? O tym w dalszej części tekstu, do lektury którego zapraszam Was na portal Interia.pl – wystarczy kliknąć w ten link.

Nz. Fragment bazy Ramstein, największej instalacji NATO w Europie/fot. US Army, domena publiczna

A jeśli jesteście zainteresowani kupnem „Alfabetu…” w specjalnej edycji z autografem – wystarczy kliknąć w ten link.

Starcy

Jeden starzec, co to miał ambicję podtrzymania władzy, wprowadził państwo w ustrojowy dryf. Polska rząd miała, i nie miała; nie będę się rozwodził nad szczegółami ostatnich dwóch miesięcy, bo wszyscy je znamy. Konsekwencje takiego stanu rzeczy długo jeszcze będą opisywać spece od rozmaitych tematów – mnie interesuje jedno zagadnienie. Bezhołowie, które rozpanoszyło się na polsko-ukraińskiej granicy. Dla którego zabrakło zdecydowanej reakcji władz, bo władza miała „ważniejsze” zmartwienia – szykowanie poduszek pod miękkie lądowanie w opozycji. I pal licho, że blokowanie przejść było niczym podduszanie zdemolowanej wojną ukraińskiej gospodarki. Sabotowaniem jej wojennego wysiłku, a w konsekwencji narażaniem na porażkę. Starszy pan miał na to WYJEBANE, nawet jeśli dotarło do niego, że klęska Ukrainy to olbrzymie ryzyko dla Polski. W końcu za jego życia i tak nic złego się nie stanie.

Inny starzec, co to ma ambicję odzyskania władzy, funduje własnemu krajowi i jego obywatelom kampanię opartą o najbrudniejszej wody populizm. Obiecuje wolty, które „znów uczynią Amerykę wielką”, przekonując, że w tym celu trzeba poświęcić zobowiązania i sojusze. Najlepiej już teraz, co posłuszni mu stronnicy biorą za wytyczne i blokują dalszą pomoc dla Ukrainy. Czy jej śmierć rzeczywiście uczyni Amerykę wielką? Dla nas to kwestia egzystencjalna, ale dla starca o pomarańczowej cerze i dla jego wyborców zasadniczo nieistotna. No bo kto odważy się wjechać na chatę Amerykanom? Kto jest tak głupi, by ryzykować spuszczenie ze smyczy amerykańskich lotniskowców, zdolnych dopaść wszystko i każdego w dowolnym niemal miejscu na Ziemi? Starszy pan wie, że nikt – i to nie tylko za jego życia. Ma więc koncertowo WYJEBANE, grzebiąc dorobek poprzedników i szansę na nieco uczciwszy świat.

Trzeci i najmłodszy spośród starców też ma ambicje. Marzy mu się restytucja gnijącego imperium, której historia nadałaby jego imię. Śle więc ów starzec hordy żołdaków, by poszerzały granice „ruskiego mira”. Śle już od lat, od dwóch masowo. Bez wielkich sukcesów, ale jakby tak wziąć napadniętych Ukraińców na przeczekanie? Inni starcy wykonają robotę głupiego, będzie łatwiej – kalkuluje rzeczony. I oczyma wyobraźni spogląda w przyszłość, także ponad inne granice. Że może się nie udać? No może, tylko co rosji i starszemu panu szkodzi? Zwały trupów własnych żołnierzy nie mają znaczenia, a ewentualna przegrana końcem świata nie będzie. Wróg nawet wcześniej napadnięty do rosji nie wkroczy, bo kto by chciał okupować tak wielki kraj? No i te nasze atomówki… – myśli sobie starzec i ma WYJEBANE. Stać go na ogromne poświęcenia, bo naród niewolników – któremu przewodzi – długo jeszcze da się zarzynać.

Starcy i ich ambicje – przekleństwo polityki i naszego świata. Pocieszające, że jeden ze starszych panów poszedł dziś w odstawkę. Najmniej istotny, ale od czegoś trzeba zacząć…

—–

Dziękuję za lekturę i przypominam o możliwości wsparcia mojej pisarsko-publicystycznej aktywności – bez Was wszak by jej nie było. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Nz. Jeden z bohaterów wpisu…/fot. White House