Ogień

Czteropasmowa wylotówka z Charkowa, jeszcze na obszarze gęstej zabudowy. Dwie terenówki blokują skrajne pasy, między nimi stoi kilku wojskowych i policjantów. Wozy na kogutach, na poboczu zaparkowane kolejne migające światłami pojazdy. Pytam Włada, kierowcę, co się dzieje. „To lotny posterunek wojenkomatu”, słyszę.

Urzędnicy z instytucji odpowiedzialnej za mobilizację coraz częściej wychodzą w teren. Towarzyszą im uzbrojeni mundurowi, którzy zatrzymują auta i sprawdzają dokumenty mężczyzn. Dla poborowych, którzy nie mają „odsroczki”, odroczenia od służby, taka kontrola może skończyć się ekspresowym wcieleniem do armii.

„Przez takie akcje ludzie boją się do roboty jeździć…”, komentuje Wład. Posłusznie spuszcza szybę, ale jedziemy samochodem z wyraźnymi oznaczeniami polskiej fundacji pomocowej; policjant macha ręką i przepuszcza nas bez sprawdzenia.

Wzdycham. Od masowego ochotniczego zaciągu po łapanki – taką drogę przeszła Ukraina od lutego 2022 roku do teraz. Jako socjologa nie dziwi mnie ta zmiana i jej dynamika – entuzjazm jest jak ogień, gaśnie. Zwłaszcza gdy brakuje tlenu. Walka z rosyjskim najeźdźcą trwa i nadal jest komu walczyć, ale nastroje w Ukrainie zauważalnie się zmieniły.

—–

Ostatni raz byłem tu w lipcu tego roku, wróciłem do trochę innego kraju. Zdumiewająca jest liczba billboardów rekrutacyjnych; wcześniej wydawało się, że są wszędzie, tak na trasie, jak i w miastach. Od przejścia granicznego w Zosinie do Kijowa wypatrzyłem dwa, kilka kolejnych między Połtawą a Charkowem. Dwa lata temu na tej samej trasie widziałem dziesiątki wielkoformatowych plakatów i masę mniejszych form.

„Kocham trzecią szturmową”, deklaruje pani z wydatnymi ustami. „Trzecia” to jedna z najlepszych brygad Sił Zbrojnych Ukrainy, będąca częścią formacji Azow. Bitnej (zasłużyła się obroną Mariupola), słynnej (także w kontrowersyjny sposób, Azowowi zarzuca się bowiem zamiłowanie do neonazistowskiej symboliki) i świetnie radzącej sobie z autopromocją. Wspomniana pani z plakatu ma na nosie okulary przeciwsłoneczne, w których odbija się sylwetka młodego żołnierza. Znamienna jest zmiana treści billboardów – nie są już grzeczno-patriotyczne, górnolotne, mają za to wyraźny podtekst seksualny. Nie wiem czy chodzi tylko o przykucie uwagi, czy o próbę przekonania docelowego odbiorcy, że wojna jest sexy (może nie tyle sama wojna, co branie w niej udziału; coś na zasadzie „prawdziwej przygody”, która podbije atrakcyjność mężczyzny). Tak czy inaczej, mamy tu do czynienia z jakimś rodzajem desperacji.

—–

Ale platformy billboardowe nie pozostają puste. Sporo z nich reklamuje wyprzedaże „czorno-pjatnicowe” (black friday), do łask wróciły reklamy motoryzacyjne, najczęściej poświęcone ekskluzywnym modelom i markom.

Puste pozostają za to posterunki, zwane tu „blokpostami” – między granicą a Charkowem raptem kilka miało szkieletowe obsady. Dwa lata temu punkty kontrolne rozmieszczone były co kilka-kilkanaście kilometrów, jeszcze latem tego roku widziałem ich całkiem sporo. Obecnie można przejechać i dwieście kilometrów nie natknąwszy się na stałą blokadę. Ta, jeśli już jest, raczej nie spowalnia ruchu; mundurowi przepuszczają auta bez sprawdzenia. Przywołane na wstępie łapanki wojenkomatów odbywają się w miastach – między nimi da się przejechać „bez przygód”.

Uderzający jest ton medialnych dyskusji i różnica między Polską a Ukrainą. W naszym dyskursie publicystycznym powrót do władzy Donalda Trumpa postrzegany jest niemal wyłącznie w kategoriach zagrożeń, nad Dnieprem da się usłyszeć związane z tym nadzieje. Ukraińcy chyba dobrze czują się w transakcyjnym modelu uprawiania polityki. „Możemy Ameryce zaproponować to czy tamto”, przekonują kolejni eksperci, zwykle mając na myśli zasoby naturalne.

Gotowość do handlowania to jedno, drugie to utożsamianie bieżącej kondycji USA z fizycznymi słabościami Joe Bidena. W tej percepcji odejście zniedołężniałego przywódcy wprost przełoży się na witalność całego kraju. A dziarska Ameryka w zupę napluć sobie nie pozwoli, musi więc Putin mieć się na baczności.

—–

Być może ów płynący z radia i telewizji optymizm to rodzaj racjonalizacji i reakcji obronnej. Sytuacja bowiem jest trudna – w Charkowie i całym charkowskim obwodzie ma to łatwy do uchwycenia, materialny wymiar.

We wtorek regionalne władze opublikowały dane dotyczące skutków rosyjskiej agresji. „Odnotowano ponad 25 tys. rosyjskich zbrodni wojennych, w wyniku których zginęło 2767 osób, a ponad 70 tys. obiektów, w tym domów, szkół i zabytków kultury, zostało zniszczonych”, czytamy.

Z własnego oglądu mogę potwierdzić, że centrum Charkowa jest znacznie bardziej poharatane niż jeszcze latem – widać skutki ostrzałów przy użyciu rakiet balistycznych. W poniedziałek popołudniu byłem w miejscu, gdzie rano wylądował Iskander (albo S-300; ratownicy i pracownicy służb porządkowych nie mieli jasności co do typu pocisku). Ponoć celowano w obiekt zajęty przez wojsko – lokalne dowództwo obrony terytorialnej. Faktem jest, że ucierpiało obwodowe centrum administracyjne i okoliczne budynki mieszkalne. Ranne zostały 23 osoby, zniszczono kilka pojazdów; szczęściem w nieszczęściu do ataku doszło we wczesnych godzinach, a rakieta uderzyła w parking.

Choć na miejskiej tkance pojawiła się kolejna blizna, życie i tak toczyło się i toczy dalej. Gdy w porażonym kwartale krzątały się służby, dwieście metrów dalej, w kawiarni, trudno było znaleźć wolny stolik. Ukraińcy do wojny przywykli, ale i przygotowują się na jej koniec.

—–

Dziękuję za lekturę i udostępnienia. Z wdzięcznością przyjmę „kawy” i subskrypcje, bo to dzięki nim możliwe jest moje pisanie, zwłaszcza to z Ukrainy.

Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

Wspieraj Autora na Patronite

Osoby zainteresowane nabyciem książki pt. „Zabić Ukrainę. Alfabet rosyjskiej agresji”, w wersji z autografem, oraz kilku innych moich wcześniejszych pozycji (również z bonusem), zapraszam tu.

Nz. Pierwszym – billboard w Połtawie, na drugim – miejsce upadku rakiety w Charkowie/fot. własne

(Nie)zdolność

Czy Donald Trump „wypisze” USA z NATO? Byłoby to trudne – amerykańskie prawo przewiduje taką opcję pod warunkiem posiadania absolutnej większości w Senacie i Kongresie. Republikanie zdominowali obie izby, ale w niewystarczającym zakresie. Istnieją kruczki prawne (jak to za Oceanem…), te jednak niosą ryzyko klinczu konstytucyjnego, którego Trump zapewne wolałby uniknąć. Zwłaszcza że nie musi sięgać po tak radykalne rozwiązanie…

Nowy/stary prezydent może po prostu wycofać amerykańskie wojska z Europy. Już raz próbował to zrobić – pod koniec pierwszej kadencji – ale proces ten został zastopowany, a potem odwrócony za kadencji Joe Bidena.

—–

Druga z opcji to paraliż decyzyjny Sojuszu Północnoatlantyckiego. NATO oparte jest na mechanizmie kolektywnego podejmowania decyzji, państwa członkowskiego nie można przegłosować. Jeśli Stany czegoś zrobić nie zechcą – taka będzie wola ich przywódcy – to tego nie zrobią. A możliwości zakulisowego wpływania na jedyne supermocarstwo są raczej ograniczone. Więc owszem, bezpieczeństwo militarne zachodniej wspólnoty w istotnej mierze zależy od widzimisię amerykańskiego przywódcy.

Co wcale nie musi oznaczać dramatu. W tym tekście chciałbym skupić się na samodzielnych zdolnościach europejskich członków NATO, ale dla porządku warto odnotować inną kwestię. Nadal nie mamy jasności, w jakim celu Trump i jego współpracownicy grożą „o(d)puszczeniem Europy”. Czy jest to polityczna agenda, plan, czy wyłącznie blef, który ma zmobilizować Europejczyków do nominalnie większych i efektywniejszych wysiłków w zakresie budowy potencjału odstraszania.

Faktem jest, że część europejskich krajów – z Niemcami na czele – od dekad „jedzie na amerykańskiej dywidendzie” – korzysta z parasola USA, samemu niespecjalnie inwestując w wojsko. W Waszyngtonie mogą czuć irytację i nie trzeba do tego trumpowego, biznesowego podejścia do polityki. Tak czy inaczej, natowską Europę stać na podniesienie nakładów, wystarczy tylko, by zrezygnowała z nieprzesadnie dużej części socjalnego komfortu, w jakim żyją jej obywatele.

—–

Wróćmy jednak do kwestii bieżących możliwości militarnych NATO. Od dekad bezpieczeństwo ładu międzynarodowego oparte jest na nuklearnej równowadze sił, czego istota sprowadza się do zawartości arsenałów USA i rosji. Zasoby pozostałych państw-członków „atomowego klubu” zdają się mieć drugorzędne znacznie.

Ale przyjrzyjmy się szczegółom. Stany i rosja dysponują zbliżoną liczbą głowic – po około 6 tys. sztuk – z których tylko jedna czwarta ma status aktywnych; reszta de facto przeznaczona jest do utylizacji. Francja i Wielka Brytania – europejscy członkowie NATO – razem mają na stanie ponad pół tysiąca ładunków, z tym że miażdżąca większość z nich jest gotowa do użycia. To nadal znacząco mniej niż w przypadku rosji, lecz i tak wystarczająco dużo, by zadać federacji nokautujący cios. Nie bez znaczenia w tym kontekście jest specyficzna słabość rosji: fakt, iż jej centra cywilizacyjne skupione są w Moskwie i Petersburgu (a więc w europejskiej części kraju). W razie wojny nuklearnej ta nadmierna koncentracja niweluje większość korzyści wynikających z rozległości terytorialnej.

Konkludując wątek, podobnie jak w przypadku relacji amerykańsko-rosyjskich, także na gruncie europejsko-rosyjskim groźba wzajemnego zniszczenia w zasadzie znosi ryzyko, że którakolwiek ze stron sięgnie po „najtęższy argument”. Co oznacza, że pola ewentualnej konfrontacji niejako z przymusu znajdują się poza „atomowym ringiem”.

—–

Co tam widzimy? Potężną siłę ekonomiczną Europy. Przyjmując za miarę korzystny dla rosjan parytet siły nabywczej, jej potencjał jest pięć razy większy od rosyjskiego (35 vs. 7 bln dol.). Nadal – z uwagi na brak politycznej woli – produkcja zbrojeniowa odbywa się na ćwierć gwizdka, a i tak bije wydajnością rosyjski przemysł obronny funkcjonujący w realiach wojennej mobilizacji (a więc na najwyższych obrotach). Z zastrzeżeniem dotyczącym pojedynczego obszaru – produkcji amunicji artyleryjskiej; tu Europa dalej „jest w lesie”, wciąż wytwarza mniej niż rosja. Biorąc pod uwagę ilość skumulowanego kapitału natowskiej-pozaamerykańskiej wspólnoty, ten stan mógłby ulec szybkiej zmianie i być może taki będzie „efekt Trumpa”. Gwoli rzetelności warto odnotować, że i tak – w porównaniu z sytuacją sprzed 2022 roku – kontynentalne fabryki produkują dziś więcej pocisków. W Polsce jest to wzrost niemal czterokrotny.

Dysproporcje już wyłącznie na korzyść europejskich członków NATO odnotowujemy w parametrach konwencjonalnej siły militarnej. Europejscy członkowie Sojuszu mają więcej żołnierzy (2 mln vs. 1,5), czołgów (6 tys. vs. 2), bojowych wozów piechoty (9 tys. vs. 2), „luf” (7 tys. systemów artyleryjskich vs. 2,7). Dysponują dwoma tysiącami samolotów, gdy Rosja ma ich tysiąc. Skumulowany budżet obronny Europejczyków z NATO jest trzy razy wyższy niż rosyjski, ten drugi w większości „przejadany” przez wojnę (380 mld dol. vs. 126 w 2023 roku). Dodajmy do tego różnice w jakości – niemal w każdej kategorii uzbrojenia sprzęt rosyjski/posowiecki ustępuje zachodniemu; wojna w Ukrainie dowiodła to z całą stanowczością.

—–

Niestety, na tym kończą się dobre wieści. Z USA czy bez, słabością NATO pozostaje jego różnorodność. Sojusz to kilkadziesiąt państw, a już sama rozproszona odpowiedzialność jest z wojskowego punktu widzenia kłopotliwa. Tym kłopotliwsza, że każdy kraj trochę inaczej definiuje własne interesy, a niektóre są ze sobą skonfliktowane. Waszyngton potrafi „walnąć w stół” i przywołać do porządku niesfornych sojuszników – nikt inny we wspólnocie nie ma takiej mocy.

By choć częściowo zniwelować efekt ograniczonej decyzyjności wymyślono plany ewentualnościowe: działania podejmowane „z automatu”, bez konieczności ponownego ich uzgadniania. W przypadku zagrożenia Polski plany te zakładały znaczącą dyslokację natowskich wojsk nad Wisłą. Rzecz w tym, że większość oddziałów byłaby amerykańska, co przy wolcie Waszyngtonu oznaczałoby konieczność ponownego rozpisania zamierzeń. Strach pomyśleć, jakby to przebiegało z Węgrami czy Turcją na pokładzie.

Ale brak twardego militarnego potencjału Amerykanów to nie jedyny i chyba nie najważniejszy problem. Niezależnie od tego, jak wyszkolona i wyposażona będzie armia, pozbawiona na czas amunicji, paliwa, jedzenia i zaplecza medycznego w najlepszym razie nie zwycięży, w najgorszym poniesie porażkę. Innymi słowy, bez sprawnej logistyki ani rusz.

—–

O czym można było się przekonać w Afganistanie. W 2012 roku wiele naszych Rosomaków jeździło z uszkodzonymi siatkami chroniącymi pancerz przed granatami RPG. Formalnie były to sprawne wozy, podobnie jak Rosomaki z niedziałającymi urządzeniami do obserwacji nocnej, które za dnia z powodzeniem mogły brać udział w rozmaitych operacjach. Wysoki wskaźnik sprawności sprzętu to w wojsku nie lada wyczyn, były więc powody do zadowolenia.

Wyczyn, który mimo wysiłków mechaników trudno było osiągnąć, bo zaopatrzenie kontyngentu kulało. Wcześniej tego problemu nie było – zaraz napiszę dlaczego – ale wówczas zamówione części „szły” do Afganistanu nawet kilka miesięcy. Do dziś włos mi się jeży na wspomnienie pododdziału, który tygodniami jeździł na niesprawnych oponach, bo zabrakło kołków do wulkanizacji. „Generał gdzieś załatwił”, podsumował historię jeden z żołnierzy. „Załatwianie” sprowadzało się również do kanibalizacji, czyli pozyskiwania części ze zniszczonych i uszkodzonych wozów. Co w połączeniu z niewiarą w szybkie działanie służb logistycznych sprzyjało utrzymaniu fikcji wysokiej sprawności. Chętnie przyjmowanej na kolejnych szczeblach, któż bowiem lubi meldować o kłopotach? Tyle że na końcu łańcucha – w gabinetach urzędników i polityków – wojna była pojęciem abstrakcyjnym. Tam nikt życia na niesprawnym sprzęcie nie ryzykował.

—–

Wojskowa logistyka dzieli się na cztery obszary. Pierwszy obejmuje zaopatrzenie w paliwo, amunicję, części, medykamenty i żywność. Drugi to zaplecze remontowe. Trzeci odpowiada za warunki bytowe. Czwarty związany jest z zabezpieczeniem medycznym. W Afganistanie dwa ostatnie spoczywały na barkach Amerykanów, oba pierwsze w istotnym zakresie zależały od Polaków. Przy odległości dzielącej kraj od miejsca ekspedycji i braku strategicznego transportu lotniczego kłopotów nie dało się uniknąć. Na szczęście pod ręką byli Amerykanie. A ci – póki nie pochłonęły ich działania związane z wycofywaniem własnego kontyngentu – „mogli wszystko”.

Dziś niewiele się zmieniło. Za 70 proc. zdolności transportowych NATO – lotniczych i morskich – odpowiadają Amerykanie. Nikt, tak jak oni, nie potrafi budować baz operacyjnych w dowolnym miejscu na Ziemi. Nikt, tak jak oni, nie zapewni wojsku systemu ewakuacji i zaplecza medycznego. Zdolności europejskie, nie tylko polskie, są w tym zakresie – i w wielu innych – niewystarczające do „obsłużenia” czegoś więcej niż „małej, ekspedycyjnej wojny”.

Jeśliby szukać analogii, NATO bez USA jest jak nowoczesny czołg – potężny, ale bez dowódcy i silnika. Da się go użyć w boju, w obronie może być niepokonany, jeśli załodze uda się współpracować. Ale statyczna walka to większe ryzyko, że maszyna zostanie zniszczona, to po pierwsze. A po drugie, armata musi mieć czym strzelać…

—–

Korzystając z okazji chciałbym podziękować swoim najszczodrzejszym Patronom: Tomaszowi Krajewskiemu, Magdalenie Kaczmarek, Arkadiuszowi Halickiemu, Piotrowi Maćkowiakowi, Bartoszowi Wojciechowskiemu, Monice Rani, Maciejowi Szulcowi, Joannie Marciniak, Jakubowi Wojtakajtisowi, Andrzejowi Kardasiowi, Marcinowi Łyszkiewiczowi i Arkowi Drygasowi. A także: Szymonowi Jończykowi, Annie Sierańskiej, Piotrowi Rucińskiemu, Mateuszowi Borysewiczowi, Tomaszowi Sosnowskiemu, Piotrowi Świrskiemu, Kacprowi Myśliborskiemu, Sławkowi Polakowi, Mateuszowi Jasinie, Arturowi Żakowi, Łukaszowi Hajdrychowi, Patrycji Złotockiej, Wojciechowi Bardzińskiemu, Krzysztofowi Krysikowi, Michałowi Wielickiemu, Jakubowi Kojderowi, Jarosławowi Grabowskiemu, Bożenie Bolechale, Piotrowi Pszczółkowskiemu, Marcinowi Gonetowi, Pawłowi Krawczykowi, Aleksandrowi Stępieniowi, Joannie Siarze i Marcinowi Barszczewskiemu.

Podziękowania należą się również moim najhojniejszym „kawoszom” z ostatniego tygodnia: Arkadiuszowi Wiśniewskiemu, Łukaszowi Podsiadle i Wojciechowi Jóźwiakowi.

To dzięki Wam powstają także moje książki!

A skoro o nich mowa – osoby zainteresowane nabyciem najnowszej pt.: „Zabić Ukrainę. Alfabet rosyjskiej agresji”, w wersji z autografem, oraz kilku innych wcześniejszych pozycji (również z bonusem), zapraszam tu.

Nz. Amerykański samolot transportowy C-17, koń roboczy logistyki lotniczej. Bagram, Afganistan, jesień 2012 roku/fot. własne

Tekst ukazał się również w portalu Interia.pl

Ślepota

Od wielu miesięcy nad Wisłą – i dalej na zachód aż za ocean – postrzegamy sytuację Ukrainy i rosji w nazbyt asymetryczny sposób. Ta pierwsza „ledwo żyje”, druga jawi się niczym twór z teflonową powłoką, po której „wszystko spłynie”. Skądinąd przekonanie obywateli wolnego świata do takiej wizji należy uznać za duży sukces (pro)rosyjskiej propagandy. Nie zmienia to faktu, że ta percepcja – delikatnie rzecz ujmując – kłóci się z realnym stanem rosyjskiej gospodarki i armii.

O ich kondycji pisałem już nie raz, nie będę więc sięgał po szczegóły, a poprzestanę na wyjściowej tezie: widzimy słabnącą Ukrainę – która rzeczywiście jest w złej sytuacji – i nie dostrzegamy słaniającej się rosji. A że ta „selektywna ślepota” jest także udziałem wielu zachodnich polityków, jej skutki mogą być katastrofalne.

I o tym pisałem przedwczoraj, poświęcając uwagę głównemu rozgrywającemu Zachodu, jakim niebawem stanie się nowy prezydent USA. Pozwólcie, że przypomnę niezbędne fragmenty. Uważam, że Trump może rosjanom dać złudzenie siły i sprawczości. Tak się stanie, jeśli Ameryka porzuci Ukrainę, czyli przymusi Kijów do zawarcia pokoju na warunkach bardziej komfortowych dla Kremla. Na przykład takich, że Ukraina nie tylko godzi się na status quo, ale i wycofuje z objętych roszczeniami obwodów zaporoskiego i chersońskiego. Co nadal będzie moskiewską porażką (bo rosja chciała więcej), zarazem mając postać na tyle poważnej zmiany granic, że da się ją sprzedać jako rosyjskie zwycięstwo. A jeśli rosjanie uwierzą w opowieść o spektakularnym sukcesie „spec-operacji”, nakarmią nią swój imperializm, nie tylko mogą uznać, że było warto. Mogą poczuć chęć na więcej.

Zresztą putin wcale nie musi ulegać iluzjom, może mieć świadomość, że wojna w Ukrainie przetrąciła kręgosłup jego armii. Problem w tym, że kryzysy, jakie zafundował rosji angażując ją w kosztowną wojnę, prędzej czy później „wybuchną mu w twarz”, wywołają fale społecznego niezadowolenia, pewnie i buntu. Z jego perspektywy może się okazać, że lepiej „uciec do przodu”, wejść w kolejną „zwycięską wojnę”. „Obywatele” rosji są na takie bodźce podatni – powiedzą sobie „biedujemy, ale znów kogoś pobiliśmy!”. Agresją skompensują niedostatki. W którymś momencie rzeczywistość dobierze im się do skóry, ale putin nie potrzebuje dekad. Jest starcem, zostało mu kilkanaście lat życia. Trump może dać mu komfort na najbliższe cztery, zwłaszcza jeśli wycofa wojska USA z Europy, a NATO sparaliżuje decyzyjną obstrukcją.

Nie, putin nie zaatakuje Polski, to dla rosji za duże wyzwanie. Przedwczoraj sugerowałem, że może zwrócić się ku któremuś z państw nadbałtyckich. Nie wycofuję się z tego przypuszczenia, choć dziś bardziej prawdopodobne – bo obciążone mniejszym ryzykiem – wydają mi się inne cele: Mołdawia lub Gruzja. „Trump nie kiwnie palcem”, jeśli na Kremlu weźmie górę taka kalkulacja, kolejny kraj dotkną „rakietowe dobrodziejstwa” ruskiego miru.

Wszak niezależnie od obiektywnej słabości – po skończonej czy zawieszonej wojnie z Ukrainą – rosja byłaby w stanie wystawić kontyngent zdolny do zajęcia Gruzji i Mołdawii. Niewielka powierzchnia obu krajów, słabość ich sił zbrojnych, ale i obecność całkiem pokaźnych grup ludności o prorosyjskim nastawieniu działałyby tu na korzyść Kremla.

Do Gruzji federacja ma dostęp bezpośredni, z Mołdawią byłby większy kłopot, ta bowiem otoczona jest przez Ukrainę i Rumunię, a od najbliższej rosyjskiej granicy dzielą ją setki kilometrów. Pamiętajmy jednak, że Mołdawię toczy prorosyjski rak w postaci Naddniestrza, zbuntowanej prowincji. Próba wybicia korytarza lądowego do tej „republiki” wzdłuż brzegu Morza Czarnego była jednym z początkowych celów rosjan, gdy w lutym 2022 roku zaatakowali Ukrainę. Operacja się nie powiodła – najeźdźcy doszli pod Mikołajów, potem zostali zepchnięci do Chersonia, a ostatecznie utracili i to miasto, wycofując się na wschodni brzeg Dniepru. Siedzą tam do dziś, bez widoków na wznowienie działań ofensywnych, do czego brakuje im sił i środków.

Jeśli nie lądem, to może morzem? Rzecz w tym, że Naddniestrze (i cała Mołdawia) nie ma dostępu do czarnomorskiego akwenu. Ewentualny desant morski musiałby nastąpić na obszarze Jedysanu czy dalej na południowym-zachodzie, w Budziaku – tym kawałku Ukrainy, który leży „pod” Mołdawią. Co de facto oznaczałoby otwarcie kolejnego frontu w wojnie Moskwy z Kijowem, a w naszym scenariuszu ponowne rozpoczęcie działań zbrojnych, co czyni tę opcję mało prawdopodobną. Desant wojsk powietrznodesantowych? W warunkach wojny z Ukrainą przerzut spadochroniarzy z Krymu byłby ryzykowną operacją – ukraińska obrona przeciwlotnicza w rejonie Odesy jest silna i wiele wyładowanych spadochroniarzami Iłów-76 nie dotarłoby do celu. A co dopiero mówić o utrzymaniu mostu powietrznego. Ale jeśli Kijów i Moskwa zawrą porozumienie pokojowe, wspomniane zagrożenie zostanie zniesione. WDW wylądują w Naddniestrzu i ruszą dalej na zachód.

Albo i nie ruszą, jeśli wolny świat im na to nie pozwoli. Jest oczywistą oczywistością, że Europa – silna skumulowanym potencjałem militarnym i gospodarczym, ale słaba rozdrobnionym, zdecentralizowanym przywództwem – musi „przepracować” swój status. Zostawmy te rozważania na inny tekst, na potrzeby tego podkreślmy, że idzie tu o wyzwanie długofalowe. Tymczasem przeciwdziałać rosji trzeba „tu i teraz”, a najmocniejsze narzędzia są w rękach USA.

Tylko twarde wsparcie Ameryki dla Ukrainy może pozbawić rosjan złudzeń o własnej sile i sprawczości. Nie zrozumcie mnie źle, nie występuję w roli chorążego militaryzmu; też chciałbym, żeby wojna na Wschodzie się skończyła. Ale dobrze wiem, że zły pokój to nie jest pokój, a przedpokój do kolejnej wojny – zwykle gorszej niż poprzednia; taką naukę i nauczkę niesie nam historia. Mówiąc konkretnie, rosję trzeba bardziej poharatać, poprawiając pozycję negocjacyjną Ukrainy, to po pierwsze. I po drugie, poprzez szeroko rozumianą dotkliwość skutków wojny wybić ze łba rosjanom chęć do następnej „spec-operacji”. Tu rzecz jasna konieczne jest utrzymanie reżimu sankcyjnego, na lata – ale to kolejna kwestia na oddzielny tekst.

Skupmy się na kwestiach militarnych. „Politico” donosi, że Waszyngton zamierza zintensyfikować dostawy uzbrojenia do Ukrainy. Tak, by obiecane niedawno 6 mld dol. wykorzystać przed upływem kadencji Joe Bidena. Lepiej późno niż później, chciałoby się rzec w ponurym tonie, zarazem trudno zaprzeczyć, że to całkiem pokaźny zastrzyk. A gdyby jeszcze „wzbogacić” go o polityczną zgodą na używanie amerykańskiej broni na terenie rosji…

Pamiętacie, co się stało latem 2022 r., w efekcie używania przez Ukraińców wyrzutni Himars? Ich zasięg (do 80 km) i precyzja pozwoliły na masowe niszczenie rosyjskich magazynów. Zmusiło to rosjan do porzucenia idei dużych składów, tworzonych tuż na zapleczu stanowisk bojowych. Artyleria moskali się zadławiła, żołnierze nie mieli co jeść. Operacja ofensywna ustała, szerzył się defetyzm, który przesądził o wrześniowej klęsce agresorów na Charkowszczyźnie. Ten efekt osiągnięto z wykorzystaniem nieco ponad tysiąca rakiet systemu Himars. Zaledwie tysiąca…

To teraz wyobraźmy sobie skutki „himarsowania 2.0”, na głębokość 300 km, z uwzględnieniem zaplecza na macierzystym terytorium rosji. Nie trzeba niemożliwego – szybkich dostaw setek Abramsów czy dziesiątek F-16 – by zadać rosjanom bolesny kop w krocze.

Niechby to było „dziedzictwo Bidena” i niechby Trump poszedł tym tropem. Miał świadomość rosyjskich słabości i skutków ich niedostrzegania. Wykorzystał ułamek siły Ameryki, jeśli rzeczywiście chce, by była wielka.

—–

Dziękuję za lekturę! Dobrego długiego weekendu Wam życzę. Nim oddacie się jego atrakcjom zerknijcie proszę życzliwym okiem na przyciski poniżej. Kierują do miejsc, gdzie możecie wesprzeć moje pisanie „kawą” lub subskrypcją. Tymczasem, co do znudzenia przypominam, to głównie dzięki Wam powstają moje teksty, także ten.

Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

Wspieraj Autora na Patronite

Osoby zainteresowane nabyciem moją najnowszej książki pt. „Zabić Ukrainę. Alfabet rosyjskiej agresji”, w wersji z autografem, oraz kilku innych wcześniejszych pozycji (również z bonusem), zapraszam tu.

Nz. Zdjęcie ilustracyjne/fot. SzG ZSU

Złudzenie

Będzie o Trumpie, ale zacznę od rosji – rosji, która wojny na Wschodzie nie wygra. Doprowadzenie do całkowitego upadku państwa ukraińskiego jest bowiem poza zasięgiem sił zbrojnych federacji. A tylko takie realia – okupacja większości terytorium Ukrainy i wasalizacja reszty – uzasadniałyby twierdzenia Moskwy o zwycięstwie. Scenariusze mniej lub bardziej „zgniłego kompromisu” oznaczają rosyjską porażkę. Nie tylko w relacji do celów, jakie przyświecały interwencji w 2022 roku. Przede wszystkim z powodu kosztów.

Jest bowiem rosja na wielu płaszczyznach zdruzgotana. Trzy z nich są najbardziej oczywiste:  militarna, gospodarcza i demograficzna.

Wojna w Ukrainie skasowała efekt niemal 15-letniej modernizacji armii putina. Straciła ona najwartościowszy sprzęt, mnóstwo najlepszego personelu, a co najważniejsze, wydrenowała do spodu posowieckie zapasy amunicyjne i jest dziś coraz bliżej równie finalnego drenażu zasobów sprzętowych z tamtego okresu.  „Renta po ZSRR” przechodzi do historii, co jest o tyle dokuczliwe, że bieżące moce produkcyjne nie są w stanie skompensować tych ubytków.

Gospodarka żyje dziś dzięki chińskiej kroplówce i własnej produkcji zbrojeniowej. Która owszem, daje ludziom pracę, wyższe zarobki, ale jej efekty w całości są przepalane – dosłownie i w przenośni – w Ukrainie. Owo przepalanie finansowane jest z oszczędności, topniejących w zastraszającym tempie. Państwo putina przejada kapitał, który mogłoby zainwestować gdzie indziej. Jego stan dobrze ilustruje analogia z lisem biegającym za własnym ogonem. Jest ruch, jest energia, jest złudzenie życia. Tyle że zwierz nie pędzi naprzód, a kręci się w koło, de facto stoi w miejscu i co dla niego najgorsze, stopniowo pożera ten własny ogon. To rozłożone w czasie samobójstwo.

Samobójstwem jest posyłanie setek tysięcy mężczyzn na śmierć w Ukrainie. Skala wojennych ubytków jest zatrważająca, a przecież trzeba do niej dorzucić okołowojenną emigrację i poprzedzającą wojnę pandemiczną hekatombę. Wedle ostrożnych szacunków, w ciągu minionych pięciu lat rosja straciła 3,5 mln obywateli, w dużej części z grup wiekowych i kategorii zawodowych ważnych czy wręcz kluczowych dla gospodarki. A dodajmy do tego spadającą dzietność i średnią długością życia (ta jest obecnie o kilkanaście lat krótsza niż w krajach najbardziej rozwiniętych), oraz dramatyczny spadek jakości usług publicznych (wszak realnie do 60 proc. wydatków państwa idzie na sektor obronny) – w efekcie możemy mówić o poważnym kryzysie, który już trwa, a którego najpoważniejsze skutki czają się na horyzoncie.

A przecież są jeszcze realia państwa z „gówna i snopowiązałki” – cała ta wykonana byle jak infrastruktura, równie byle jak konserwowana, a ostatnio – bo heloł, spec-operacja – w ogóle niedoglądana. Wszystkie te drogi, mosty, sieci przesyłowe, wodociągi, fabryki, obiekty użyteczności publicznej. Kilka dni temu w Moskwie „wybuchł” kolektor ściekowy i fontanna fekaliów o wysokości kilkudziesięciu metrów przelewała się godzinami; znamienne to i symboliczne było.

To taki kraj, z taką armia i z takim zapleczem, prowadzi dziś wojnę z Ukrainą. Fakt, iż obecnie ma inicjatywę, nie wynika z jego siły, ale ze słabości przeciwnika. Relatywnej słabości, wszak gdyby rzeczywista asymetria była większa, już dawno „byłoby pozamiatane”.

I tak dochodzimy do nowego prezydenta Stanów Zjednoczonych. Problem z nim – w kontekście Ukrainy, ale i szerzej, całej Europy Środkowo-Wschodniej – sprowadza się do tego, że Trump może putinowi i rosjanom (albo tylko rosjanom, ale putin to wykorzysta) dać złudzenie siły i sprawczości. Tak się stanie, jeśli USA porzucą Ukrainę, a w dalszej kolejności w ogóle odpuszczą sobie Europę. Porzucą, czyli przymuszą Kijów do zawarcia pokoju na warunkach bardziej komfortowych dla Kremla. Na przykład takich, że Ukraina nie tylko godzi się na status quo, ale też wycofuje z objętych putinowskimi roszczeniami obwodów zaporoskiego i chersońskiego. Co nadal będzie moskiewską porażką (bo rosja chciała więcej), zarazem mając postać na tyle poważnej zmiany granic, że da się ją sprzedać jako rosyjski sukces. Sprzedać rosjanom i światu.

„No dobra”, mógłby rzec ktoś, „niech sobie ruskie w tym złudzeniu sukcesu żyją; kij im w oko”. No nie. Na co dzień nie dostrzegamy, jak iluzje i wyobrażenia wpływają na nasze życie. Jako socjolog tak właśnie postrzegam funkcje kultów religijnych. Bogów nikt nie widział, ich istnienie przyjmuje się na wiarę, tymczasem ta wiara przenika wszelkie aspekty naszej codzienności. Porządkuje je, ma moc tworzenia wspólnot, instytucji, kodeksów, moralności. Jednoczy, ale ma też wymiar destrukcyjny, objawiający się religijnymi wojnami i prześladowaniami. Podobnie działają rozmaite ideologie – nawet najbardziej oderwane od rzeczywistości potrafią wykreować sprawny organizacyjnie reżim. A ten może się okazać toksyczny w relacjach z innymi wspólnotami.

No więc jeśli rosjanie uwierzą w opowieść o spektakularnym zwycięstwie w Ukrainie, nakarmią nią swój imperializm, nie tylko mogą uznać, że było warto. Mogą poczuć chęć na więcej.

I tu znów wracamy do Trumpa – prezydent nie wypisze USA z NATO, nie ma takich uprawnień. Lecz spokojnie może wycofać wojska Stanów Zjednoczonych z Europy, a Sojusz sparaliżować decyzyjną obstrukcją. Te lęki nie biorą się z niczego, ale z trumpowych deklaracji oraz z doświadczenia jego pierwszej prezydentury, kiedy dramatycznie ograniczył amerykańską obecność wojskową na kontynencie.

Co, jeśli znów to zrobi? Co, jeśli oleje NATO? Co, jeśli wcześniej da rosjanom poczucie siły, pomagając zakończyć wojnę w Ukrainie na bardziej moskiewskich warunkach?

Pamiętacie, na jakich warunkach rosja weszła do wojny w 2022 roku? Decyzja o agresji oparta była o trzy założenia: o własnej sile, o słabości Ukrainy i o słabości Zachodu, przede wszystkim Ameryki. To ostatnie miało zostać w pełni zweryfikowane latem 2021 roku, kiedy siły USA w popłochu wycofały się z Afganistanu. „Takie Stany nam nie przeszkodzą”, uznano na Kremlu. To i pozostałe dwa założenia okazały się złudzeniami.

Ale putin wcale nie musi ulegać iluzjom, może mieć rzetelne rozeznanie sytuacji. W tym przypadku świadomość, że wojna w Ukrainie przetrąciła kręgosłup jego armii. Mógłby zatem zamknąć się w norze, ale z drugiej strony kryzysy, jakie zafundował rosji, prędzej czy później „wybuchną mu w twarz”, wywołają fale społecznego niezadowolenia, pewnie i buntu. Lepiej „uciec do przodu”, wejść w jeszcze jedną „zwycięską wojnę”. Obywatele rosji są na takie bodźce podatni – powiedzą sobie „biedujemy, ale znów kogoś pobiliśmy!”. Agresją skompensują niedostatki. W którymś momencie rzeczywistość dobierze im się do skóry, ale putin nie potrzebuje dekad. Jest starcem, zostało mu najwyżej kilkanaście lat życia. Trump może dać mu komfort na najbliższe cztery.

I znów ktoś może rzec: „pal licho, przecież Polski nie zaatakują”. No nie, na to rosja jest za krótka. Ale potrafię wyobrazić sobie scenariusz, w którym putin obiera za cel któreś z państw nadbałtyckich. Gra va banque, przekonany, że „Ameryki tu nie ma”, że „Trump nie kiwnie palcem”. Kiwnie czy nie, przekonamy się po fakcie. Gdy formalnie spełnione zostaną warunki, byśmy jako kraj poszli na wojnę. Takie mogą być skutki trumpowskiej dezynwoltury.

—–

Jak się przed nimi chronić? Co w najbliższym czasie winno podziać się w Ukrainie? O tym w kolejnym wpisie. Na dziś to wszystko, dziękuję za lekturę i polecam Waszej uwadze przyciski poniżej. Piszę bowiem dzięki Waszemu wsparciu, za które pięknie dziękuję.

Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

Wspieraj Autora na Patronite

Osoby zainteresowane nabyciem moją najnowszej książki pt. „Zabić Ukrainę. Alfabet rosyjskiej agresji”, w wersji z autografem, oraz kilku innych wcześniejszych pozycji (również z bonusem), zapraszam tu.

Nz. Donald Trump, oficjalna prezydencka fotografia/fot. White House

Gardła

Ameryka dziś głosuje. Nie podejmę się próby przewidzenia, kto wygra wybory prezydenckie – sondaże są bowiem zbyt wyrównane. Jutro rano będziemy wiedzieli więcej, ale już dziś warto zastanowić się, co wybór konkretnego kandydata może oznaczać dla ukraińskiego wysiłku obronnego.

W potocznym przekonaniu prezydentura Kamali Harris byłaby dla Ukrainy rozwiązaniem dobrym, Donald Trump najczęściej jawi się tu jako „zło absolutne”, niemal sojusznik władimira putina. Tymczasem sytuacja wcale tak czarno-biała być nie musi.

Harris u steru władzy jedynego supermocarstwa to gwarancja polityki kontynuacji – Bidenowskiego „ostrożnego zarządzania eskalacją”, tak, by rosji nie pozwolić wygrać, ale też by nie doprowadzić do jej gwałtownego upadku. W praktyce przekłada się to na pokaźne, ale mimo wszystko ograniczone dostawy sprzętu wojskowego i wszelkiej maści militarnych usług. Cel tych działań w wymiarze politycznym zdefiniowany jest jako niedopuszczenie do upadku Ukrainy, zachowanie jej podmiotowości i integralności. W porównaniu z pierwotnymi deklaracjami – z wiosny 2022 roku – mamy tu do czynienia z wyraźną redukcją „ambicji”, wszak Waszyngtonowi nie zależy już na ukraińskim zwycięstwie rozumianym jako odzyskanie wszystkich utraconych po 2014 roku ziem. Oficjalnie nikt tego jeszcze nie przyznał, ale jasnym jest, że Biały Dom Bidena (i Harris jako wiceprezydentki) taki zamiar uważa za nieosiągalny.

Pewne nadzieje w kontekście Ukrainy i prezydentury Harris rodzi demokratyczny kandydat na wiceprezydenta. Tim Walz ma za sobą wieloletnią służbę wojskową (w Gwardii Narodowej), można więc założyć, że inaczej postrzega sprawy militarne niż jego cywilni współpracownicy. Część komentatorów zakłada wprost, że z takim bagażem Walz może się ujawnić bardziej jako „jastrząb” niż „gołąb” – i że dzięki tym dyspozycjom „podkręci” zachowawczą politykę Stanów. Gdy Harris przedstawiła go jako swojego zastępcę, mainstreamowe media za oceanem dopatrywały się w tym przyszłego podziału ról. Zgodnie z nim, pani prezydent miałaby zajmować się kwestiami ekonomicznymi i społecznymi, tę część polityki USA, która dotyczy spraw wojskowych i wojennych, cedując na Walzu.

Czy rzeczywiście tak będzie, być może niebawem się przekonamy.

Ale nadzieje związane z korzystnymi dla Ukrainy posunięciami Waszyngtonu upatrywane są również w Trumpie. A ściślej, w cechach jego charakteru. Z jednej strony republikański lider gotów jest – tak przynajmniej deklaruje – iść po trupie Ukrainy; za wszelką cenę zakończyć wojnę, nawet jeśli oznaczałoby to szerokie korzyści i koncesje dla Moskwy. Z drugiej jednak nie raz już dowiódł swojej nieprzewidywalności i tego, że podejmuje kluczowe decyzje pod wpływem gwałtownych emocji. W tym scenariuszu oszukany/wystawiony przez putina Trump „przestawia wajchę” i śle do Ukrainy znacznie więcej pomocy, niż miało to miejsce dotychczas. Co musiałoby wydarzyć się „po drodze”? Ano rosyjski przywódca mógłby odrzucić ofertę Trumpa lub zrobić coś, co Amerykaninowi uniemożliwiłoby przedstawienie pokoju jako osobistego sukcesu. De facto więc mamy tu założenie, że górę wzięłyby negatywne cechy charakteru obu polityków – ich przerośnięte ego i ambicje.

Jest w takich oczekiwaniach sporo naiwności, ale zbyt długo obserwuję świat wielkiej polityki, by wykluczyć czynnik emocjonalny. Moje zastrzeżenia co do realności tego scenariusza – oraz skutków ewentualnego „podkręcenia” w wykonaniu Walza – wynikają z czego innego. Dostrzegam mianowicie istnienie „wąskich gardeł”, które nie znikną nawet jeśli za oceanem pojawiłaby się wola polityczna, by zaangażować się w pomoc dla Ukrainy w znacznie większym zakresie.

—–

By wyjaśnić, co mam na myśli, przyjrzyjmy się… czołgom Abrams i ich producentowi, fabryce w Limie w stanie Ohio.

Do tej pory powstało około 10 tys. tych pancernych kolosów, co czwarty nadal pełni służbę w siłach zbrojnych USA. Pierwsze Abramsy pojawiły się w jednostkach na początku lat 80., ostatnie wozy zjechały z taśm produkcyjnych w połowie lat 90. Od tego momentu „Lima” nie wytwarza fabrycznie nowych czołgów, skupiając się na modernizacji już istniejących egzemplarzy (pojawiły się zapowiedzi powrotu do produkcji nowych „skorup”, ale to nadal pieśń przyszłości). Bazą dla tych działań jest niemal 6 tys. Abramsów (a wedle niektórych źródeł „tylko” 4 tys.) o różnym stopniu zdekompletowania, w minionych dekadach wycofanych z linii i składowanych w magazynach.

Obie liczby przemawiają do wyobraźni i sprawiają, że postrzegamy pancerne zasoby USA jako niemalże niewyczerpalne. Widzimy w nich polisę, która bez większych problemów mogłaby objąć także Ukrainę. Wszak już kilkaset maszyn – 300-500 – definitywnie zmieniłoby pole bitwy na Wschodzie, tak bardzo górują możliwościami nad rosyjskimi/sowieckimi odpowiednikami.

Tyle że „udrożnienie” starej „skorupy” zajmuje kilkanaście miesięcy. Obecnie; przed wybuchem pełnoskalowej wojny w Ukrainie, gdy amerykański przemysł zbrojeniowy pracował na ćwierć gwizdka, były to nawet dwa lata. Można ów proces skrócić do pół roku, pod warunkiem, że wytypowane do „apgrejdu” egzemplarze będą w dobrej kondycji, a zakres przewidzianych modernizacji i modyfikacji nie będzie duży. Czyli że będziemy mieli do czynienia z bieda-Abramsami – i tak lepszymi od rosyjskich tanków, ale już bez wielu istotnych przewag. Bez wchodzenia w zbędne techniczne szczegóły – takie właśnie maszyny trafiły do Ukrainy w zeszłym roku. To nie tylko ich symboliczna liczba (31 sztuk…), ale też wytrzebione możliwości odpowiadają za brak „efektu wow” na froncie.

Wróćmy do „Limy” – fabryka do niedawna była w stanie „produkować” około 150 Abramsów rocznie, obecne moce pozwalają na remont i modernizację 250 egzemplarzy. Tyle właśnie czołgów – w najnowszej, a więc wymagającej najwięcej zabiegów konfiguracji – zamówiła Polska. Pierwsze maszyny z tego pakietu dotrą nad Wisłę za kilka tygodni, generalne kontrakt ma zostać zrealizowany do końca 2026 roku. Równolegle amerykańska fabryka będzie pracować nad zamówieniem z Australii (75 wozów), no i nade wszystko nad zleceniami na rzecz sił zbrojnych USA.

Gdzie tu „wcisnąć udrażnianie” Abramsów na potrzeby armii ukraińskiej, w liczbie, która nie byłaby symboliczna i dawała szansę na przełom na froncie? Ano właśnie…

Podwojenie mocy produkcyjnych rozwiązałoby problem, ale Amerykanie na razie tego nie przewidują. A i tak proces przygotowania i rozbudowy zaplecza technicznego zająłby co najmniej kilkanaście miesięcy.

A te same uwarunkowania cyklu produkcyjnego i modernizacyjnego dotyczą także innej „super broni” (której obecność w większej liczbie znacząco poprawiłaby możliwości Ukrainy) – samolotów F-16. Ich też „stoi na pustyni” mnóstwo, ale co z tego, skoro żaden nie nadaje się do natychmiastowego wdrożenia do służby? A w tym przypadku mamy jeszcze dodatkowy kłopot w postaci długotrwałego szkolenia personelu – tak latającego, jak i technicznego.

Do czego zmierzam? Ano do tego, że żadna wolta w USA nie przełoży się na gwałtowny wzrost pomocy. Decyzje, by zapewnić Ukrainie dostęp do dużej liczby „poważnego” uzbrojenia należało podejmować w 2022 i 2023 roku. Ten czas, niestety, zmarnowano.

A więc cudu nie będzie, nawet jeśli w Ameryce nowego/starego prezydenta zechcą „mocniej wejść w temat Ukrainy”.

Ale pewnie nie zechcą i w najlepszym razie utrzymane zostaną realia kroplówki.

Które i tak – w połączeniu z ukraińską determinacją – są dla rosjan zabójcze, dodam na pocieszenie. Spójrzmy na zestawienie z załączonej grafiki. Udokumentowane rosyjskie straty sprzętowe za październik br. to m.in. 78 czołgów i 276 wozów bojowych. A mowa o wizualnie potwierdzonych ubytkach, realne są bez wątpienia większe (nie każdy spalony czołg został sfotografowany/ujęty w materiale filmowym, do którego dostęp mają niezależni analitycy, w tym przypadku z projektu WarSpotting.net). No i te październikowe straty nie są wyjątkowe – nieznacznie odbiegają od statystyk z wcześniejszych miesięcy. Co przywodzi do wniosku, że roczna produkcja rosyjskiego przemysłu (200 czołgów i około 500 wozów) nie starcza nawet na kwartał działań wojennych przy ich obecnej intensywności. A „renta po ZSRR” topnieje – większość magazynów z sowieckimi czołgami świeci dziś pustkami. Warto, by kolejny amerykański prezydent miał świadomość tej i rozlicznych innych rosyjskich słabości. Byłoby wyjątkową przewrotnością i złośliwością losu przymuszać Ukrainę, by poddała się woli tak poharatanego przeciwnika…

Dziękuję za lekturę! I zapewniam Was, że niezależnie od wyniku wyborów – i tego, jak wpłyną na sytuację Ukrainy – będę kontynuował mój raport. Tak długo, jak długo będziecie nim zainteresowani. Co wymaga Waszego wsparcia, o które niezmiennie proszę – stosowne przyciski do moich kont na Patronite i Buycoffeeto znajdziecie poniżej:

Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na Patronite:

Wspieraj Autora na Patronite

Korzystając z okazji chciałbym podziękować swoim najszczodrzejszym Patronom: Tomaszowi Krajewskiemu, Magdalenie Kaczmarek, Arkadiuszowi Halickiemu, Piotrowi Maćkowiakowi, Bartoszowi Wojciechowskiemu, Monice Rani, Maciejowi Szulcowi, Joannie Marciniak, Jakubowi Wojtakajtisowi, Andrzejowi Kardasiowi, Marcinowi Łyszkiewiczowi i Arkowi Drygasowi. A także: Szymonowi Jończykowi, Annie Sierańskiej, Piotrowi Rucińskiemu, Mateuszowi Borysewiczowi, Tomaszowi Sosnowskiemu, Piotrowi Świrskiemu, Kacprowi Myśliborskiemu, Sławkowi Polakowi, Mateuszowi Jasinie, Grzegorzowi Dąbrowskiemu, Arturowi Żakowi, Łukaszowi Hajdrychowi, Patrycji Złotockiej, Wojciechowi Bardzińskiemu, Krzysztofowi Krysikowi, Michałowi Wielickiemu, Jakubowi Kojderowi, Jarosławowi Grabowskiemu, Bożenie Bolechale, Piotrowi Pszczółkowskiemu, Marcinowi Gonetowi, Pawłowi Krawczykowi, Aleksandrowi Stępieniowi, Joannie Siarze i Marcinowi Barszczewskiemu.

Podziękowania należą się również moim najhojniejszym „kawoszom” z ostatniego tygodnia: Adamowi Andrzejowi Jaworskiemu, Wojtkowi Leśniakowi, Konradowi Rutkowskiemu, Euzebiuszowi Wąskiemu i Jakubowi Łysiakowi.

To dzięki Wam powstają także moje książki!

A skoro o nich mowa – gdybyście chcieli nabyć egzemplarze z autografem i pozdrowieniami, wystarczy kliknąć w ten link.