Niepewność

Poproszono mnie, bym napisał, kto moim zdaniem wygra wojnę w Ukrainie i co konkretnie to zwycięstwo będzie oznaczać. „Bo chyba trzeba zrewidować myślenie na ten temat…”, twierdzi podrzucający inspirację Czytelnik.

W moim postrzeganiu konfliktu w Ukrainie nie zaszła żadna rewolucja, którą musiałbym Wam sygnalizować, niemniej nie wszyscy są tu ze mną od dawna, a i pojawiły się nowe zmienne, na jakie warto zwrócić uwagę. Zatem pozwolę sobie na komentarz porządkujący dotychczasowe oceny oraz na odrobinę dywagacji.

Przegląd wielu zachodnich mediów z ostatnich tygodni nie pozostawia złudzeń – Ukraina wojnę przegrywa, nie ma szansy na zwycięstwo, trwają zakulisowe naciski sojuszników, których celem jest zmuszenie Kijowa do rozpoczęcia rozmów pokojowych. Nie podejmę się oceny, ile z tych ponurych doniesień opiera się o nietrafione analizy, ile zaś jest skutkiem działań rosyjskiej agentury wpływu. Faktem jest, że konflikt wszedł w fazę pozycyjną, która w odległym planie premiuje rosję, jednak w perspektywie „dziś” i „jutro” nie pozwala wskazać zwycięzcy. Obaj zawodnicy pozostają w klinczu, zbyt silni, by paść, za słabi, by zadać sobie powalający cios. Nie sposób też wskazać żadnych publicznych wypowiedzi decyzyjnych osób, które potwierdzałyby dyplomatyczną presję na Ukrainę. Znamienne, że redakcje informujące o naciskach, zawsze powołują się na anonimowe źródła. Te oficjalne dystansują się od takich sensacji.

Tak czy inaczej, owe doniesienia mają realny wpływ na nastroje opinii publicznych w Europie i Stanach. Najogólniej rzecz ujmując, optymizmu co do powodzenia ukraińskiej sprawy jest już znacznie mniej, co dotyczy także Polaków i naszej percepcji zmagań na wschodzie.

Samym Ukraińcom tymczasem daleko od defetyzmu.

– Wszystko będzie dobrze, trzeba nam tylko trochę więcej amunicji – przekonywał mnie niedawno Wiktor, przedsiębiorca ze Lwowa. Mężczyzna przed inwazją handlował specjalistycznymi pojazdami, teraz zajmuje się skupowaniem i sprowadzaniem z całej Europy samochodów terenowych, które następnie trafiają do ukraińskiej armii. – Nasi chłopcy wiedzą, jak tego diabła pokonać.

Słowa wolontariusza dobrze korespondują z oficjalnym stanowiskiem władz w Kijowie, które wciąż obstają przy konieczności przywrócenia granic z 1991 r. Wrześniowy sondaż grupy socjologicznej Rating po raz kolejny potwierdza, że taka jest również wola, i takie są nadzieje, większości społeczeństwa: 68 proc. Ukraińców uważa, że w wyniku wojny Ukraina powróci do międzynarodowo uznanych granic z początków niepodległości.

To tyle, jeśli idzie o diagnozę bieżących nastrojów. A jakie są fakty?

Cele rosyjskiej operacji w Ukrainie daleko wykraczały poza granice tego kraju. Kreml, poza fizycznym rozszerzeniem strefy wpływów, rzucił także rękawice NATO, grając na wewnętrzne osłabienie Sojuszu. W obliczu skuteczności rosyjskiej siły miał on wycofać się z Europy Środkowo-Wschodniej, by nie prowokować „niedźwiedzia”. Ten jednak w wymiarze geopolitycznym poniósł spektakularną porażkę i w dającej się przewidzieć perspektywie nic tego nie zmieni. NATO się skonsolidowało i powiększyło, jeszcze bardziej zbliżając do granic federacji. Jeśli zaś idzie o samą Ukrainę – obecnie moskale zajmują nieco ponad 17% powierzchni kraju, przed 24 lutego 2022 r. okupowali 7%, w marcu tego samego roku ponad 26%. Innymi słowy, do tej pory utracili prawie połowę tego, co zdobyli po rozpoczęciu pełnoskalowej wojny. Zaś ich wysiłek militarny w znakomitej większości koncentruje się na utrzymaniu dotychczasowych zdobyczy. Armia ukraińska – mimo niepowodzenia kontrofensywy na Zaporożu (i zużycia wielu wartościowych zasobów) – pozostaje w niezłej kondycji. Nie sądzę, by zeszła z tego poziomu w ciągu najbliższych kilkunastu miesięcy, w najgorszym scenariuszu nadal zachowując zdolności do skutecznej obrony. Zakończenie wojny w takich okolicznościach byłoby ograniczonym sukcesem obu stron.

Otwartym pozostaje kwestia: ze wskazaniem na kogo byłoby to zwycięstwo; pochylę się nad tym w dalszej części tekstu.

Najpierw bowiem zwróćmy uwagę, z jakimi perspektywami wchodziła do pełnoskalowej wojny armia ukraińska. Dziś oczekujemy od niej blitzkriegu, gdy kilkanaście miesięcy temu wątpiliśmy, czy zdoła zrealizować „program minimum”, jakim były ocalenie podmiotowości i niepodległości Ukrainy, ochrona jak największych grup ludności przed rosyjskimi prześladowaniami oraz utrzymanie strategicznych obszarów kraju. Udana operacja obronna i zeszłoroczne kontrofensywy rozbudziły nadzieje zachodnich opinii publicznych i Ukraińców. Nic w tym dziwnego, ale takie podejście przesłania elementarną prawdę: że w obliczu różnicy potencjałów między rosją a Ukrainą, już sam fakt, że ta druga przetrwała jako państwo i obecnie walczy „tylko” o granice, zasługuje na miano wielkiego zwycięstwa.

Choć brakuje przekonujących dowodów, by Zachód chciał się ze wspierania Ukrainy wymiksować, taki scenariusz nie jest niemożliwy. Punkt ciężkości proukraińskiego sojuszu spoczywa na Stanach Zjednoczonych, a zwycięstwo Donalda Trumpa zapewne oznaczałoby (nie od razu, ale na przestrzeni kolejnych miesięcy po objęciu władzy w styczniu 2025 r.) koniec bądź radykalne przycięcie wojskowej pomocy. Ba, nawet bez Trumpa u władzy mamy już symptomy kryzysu – w Waszyngtonie trwają właśnie legislacyjne przepychanki między demokratami a republikanami, gdzie stawką jest m.in. kwestia dozbrajania Kijowa. Dotychczasowe fundusze są na wyczerpaniu (użyto już 90% środków), nowych jak na razie nie ma. Prezydent USA dysponuje niemałą swobodą w kwestiach finansowych związanych z bezpieczeństwem, no i niezłomnie deklaruje chęć dalszego wspierania Ukrainy. Sądzę więc, że obecny kryzys zostanie zażegnany, ale jego skutkiem i tak będzie niepewność. Jeśli niepewność w odniesieniu do źródeł finansowania wojennego wysiłku zdominuje postrzeganie rzeczywistości przez ukraińskie elity władzy i armii, istotnie możemy mieć do czynienia z poważną rewizją planów Kijowa.

Po prawdzie, wytwarzanie takiej niepewności jest rodzajem presji, ale to efekt działań niepodejmowanych przez amerykański rząd, a opozycję.

Tak czy inaczej, nasilająca się niepewność, a być może w którymś momencie rzeczywisty brak wsparcia, oznaczałby dla Kijowa konieczność ułożenia się z Moskwą – zapewne akceptację jej zdobyczy terytorialnych. Ale właśnie – dokładna ocena skali porażki/sukcesu obu stron (owo „wskazanie” sprzed kilku akapitów), zależałaby od dalszych działań Zachodu. Jeśli pokojowi towarzyszyłaby integracja Ukrainy z UE i NATO, Ukraińcy zyskaliby więcej niż stracili – tym bowiem byłoby zniesienie egzystencjalnego zagrożenia i niechybny cywilizacyjny skok. Jeśliby Zachód całkiem się od Ukrainy odwrócił, pokój nie oznaczałby końca rosyjskich zakusów wobec południowego sąsiada. W perspektywie 5-10 lat – po odbudowie mocno zdemolowanej armii – rosjanie znów by uderzyli, grając, jak 24 lutego 2022 r., o pełną stawkę.

—–

Dziękuję za lekturę i przypominam o możliwości wsparcia mojej pisarsko-publicystycznej aktywności – bez Was wszak by jej nie było. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Nz. Mural przedstawiający żołnierza ZSU. Charkowska dzielnica Saltówka, październik 2023 roku/fot. własne

Bałtyk

Dziś będzie krótko, bom w podróży. A chciałbym zamknąć kwestię akcesu Szwecji i Finlandii do NATO. Co obecność tych krajów w Sojuszu oznacza dla Polski?

Rzeczpospolita przez dekady zaniedbywała kwestię bezpieczeństwa morskiego. W efekcie doszliśmy do punktu, w którym flota podwodna składa się z jednego remontowanego okrętu. A możliwości bojowe jednostek nawodnych są raczej symboliczne. Tymczasem Bałtyk stał się ostatnio niezwykle ważnym elementem w naszym energetycznym „być albo nie być”. Na skutek wojennych sankcji kopaliny w jeszcze większym stopniu docierają do nas morzem, nie lądem (ze wschodu). I ów trend będzie się tylko powiększał. Patrząc z tej perspektywy, wzmocnienie natowskich sił morskich przez niezwykle nowoczesną szwedzką flotę, wpływa pozytywnie na bezpieczeństwo RP. I daje nam czas na realizację planu rozbudowy marynarki wojennej.

Lecz niesie także pewne zagrożenie. Skala wyzwań związanych z modernizacją całych sił zbrojnych, przed jaką stoi Rzeczpospolita, jest ogromna. Przykład Ukrainy nie pozostawia złudzeń, że powinniśmy rozbudować nasze możliwości w zakresie obrony przeciwlotniczej oraz wzmocnić najcięższe komponenty wojsk lądowych. A to kosztuje. Przy tej okazji ktoś może machnąć ręką na nowe okręty – „bo są ważniejsze wydatki, a na Bałtyku i tak inni chronią nam tyłki”. W historii NATO był już taki precedens w postaci Niemiec pod rządami Angeli Merkel. RFN, mimo posiadania jednej z największych gospodarek świata, łożyła na armię relatywnie niskie kwoty. Niemcy „jechały na gapę”, korzystając z amerykańskiego parasola ochronnego. Dziś, wybudzone przez Władimira Putina z letargu, potrzebują 100 mld euro na modernizację sił zbrojnych. Potrzebują „na wczoraj”.

A to Niemcy – bogatsze i bezpieczniejsze od nas, bo oddalone od Rosji i jej strefy wpływów. Ukraińcy wywalczyli nam czas; niezależnie od tego, jak skończy się ta wojna, Federacja Rosyjska przez co najmniej kilka lat nie będzie w stanie poprowadzić wojskowej operacji zaczepnej. W swoich ostrożnych szacunkach jestem zdania, że okres zawieszenia potrwa nawet kilkanaście lat. Ale później może być już różnie. Bardziej niż odbudowy rosyjskiej potęgi wojskowej, obawiam się kryzysu zachodniego systemu bezpieczeństwa. Niech idiota Trump wróci na stołek prezydenta USA – i później się potoczy. A to tylko jedno z wielu zagrożeń. Rosja w każdym razie – niezależnie od kondycji gospodarczej – nie ustanie w wysiłkach z zakresu wojny informacyjnej i będzie dalej dążyć do rozbicia zachodniej wspólnoty, infekując nasz medialny ekosystem swoimi „zarazkami”. Gdzieś tam na końcu będzie Polska, która na skutek błędnych decyzji może nie być przygotowana do odparcia agresji.

Trzymam zatem kciuki za „Mieczniki”, trzymam kciuki za „Orki”, za wszystko, co poprawi nasze bezpieczeństwo na morzu.

—–

Nz. Przyszły ORP Ślązak, jeszcze w budowie (zdjęcie z 2015 roku)/fot. Michał Piekarski

A jeśli chcesz mnie wesprzeć w dalszym pisaniu:

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Przymus

Zimą Władimir Putin grał o wielką stawkę – chodziło mu nie tylko o zwasalizowanie Ukrainy, ale również o zmarginalizowanie roli NATO w Europie Środkowo-Wschodniej. Polska i kraje nadbałtyckie – wedle zamierzeń Kremla – miały stać się członkami Sojuszu drugiej kategorii, de facto wejść w szarą strefę bezpieczeństwa. Bez natowskich instalacji, bez obecności obcych wojsk, z mocno ograniczoną możliwością przeprowadzania sojuszniczych ćwiczeń. Taki pakiet „propozycji” – obok uznania Ukrainy za jej strefę wpływów – rzuciła na stół Moskwa. W zamian miało nie dojść do wojny – tej już wówczas przygotowanej, w Ukrainie – oraz tej w przyszłości, gdzie ewentualnym celem byłyby kraje dawnego bloku wschodniego. „Nowa architektura bezpieczeństwa Europy” – jak nazwano ów pomysł na Kremlu – spotkała się z przyjęciem, z jakim później zderzył się dowódca krążownika „Moskwa”, namawiający załogę Wężowej Wyspy do poddania się. To przede wszystkim Joe Biden – ostoja zachodniej jedności – posłał Putina do diabła. Waszyngton wrzucił NATO na wyższy bieg, do Europy przyjechali kolejni amerykańscy żołnierze, to wówczas też wąski dotąd strumień dostaw sprzętu wojskowego dla Ukrainy znacząco się poszerzył. Jestem pewien, że z perspektywy czasu będziemy postrzegali te wydarzenia jako początek końca Putina.

Już dziś widać, że ten przerżnął niemal wszystko, co tylko mógł przerżnąć. Sporo o tym pisałem, więc nie będę się powtarzał. Na potrzeby tego tekstu wspomnę tylko, że putinowska próba ograniczenia wpływów NATO w Europie skończyła się tym, że Rosji przybędzie 1300 kilometrów granicy z Sojuszem. A że wraz z Finlandią do Sojuszu wejdzie także Szwecja, Bałtyk stanie się „natowskim jeziorem”. Oczywiście, jak tylko pojawiły się pierwsze doniesienia o planach Helsinek i Sztokholmu, Ławrow i jego banda usiłowali zastraszać oba kraje. Tyle że dziś rosyjskie groźby są bardziej żałosne niż straszne, więc ani Szwedzi, ani tym bardziej Finowie się nie ulękli (ci drudzy za to chętnie przypomnieli Rosjanom, jak skończyła się dla nich „wycieczka” na fińskie ziemie w 1939 roku). Występujący po tym wszystkim Putin, mówiący, że samo członkostwo Szwecji i Finlandii nie stanowi dla Rosji zagrożenia, był już tylko dopełnieniem obrazu niemocy Moskwy. Główny lokator Kremla pewnie inaczej by się zachował, gdyby jego armia – to, co w niej najlepsze i najcenniejsze – nie krwawiła teraz w Ukrainie. Poniżone, przetrzebione i obdarte z mitu wysokiej skuteczności i nowoczesności wojsko nie jest argumentem, z którym można wchodzić do przedstawicieli zachodniej wspólnoty – nawet jeśli ci dopiero aspirują, a nie są już w NATO. To musiała być dla „Wowy” naprawdę gorzka piguła.

Dziś jedyną jego deską ratunku „na odcinku fińsko-szwedzkim” pozostaje turecki prezydent Recep Erdogan – wieszczą niektórzy komentatorzy (chorwacka głowa państwa, o której także wspomina się w tym kontekście, nie ma nic do powiedzenia; w Chorwacji realną władzę sprawują rząd i parlament). Bo aby wstąpić do NATO, potrzebna jest zgoda wszystkich członków Sojuszu – a Turcja ma za złe Szwecji i Finlandii, że stały się azylem dla kurdyjskich partyzantów i opozycjonistów. „Nie!” Ankary jest przez nią otwarcie artykułowane, stając się nie tylko nadzieją dla Putina, ale i pożywką dla wspomnianych pesymistów. Czy słusznie? No chyba nie…

W Polsce mamy z Turkami w NATO złe doświadczenia.

– Rok temu Turcja odmówiła ratyfikowania planów operacyjnych dla Polski – mówił mi latem minionego roku gen. Mieczysław Gocuł, były szef sztabu generalnego Wojska Polskiego. Rozmawialiśmy o polskich zakupach tureckiego uzbrojenia; generałowi nie podobał się ten pomysł. Zwróciłem uwagę, że z planami zawsze był kłopot, bo ich podpisanie to zarazem deklaracja pomocy, z której potem trzeba by się wycofywać przed kamerami, czego żaden rząd nie lubi.

– Ale nikt nigdy nie odmówił ich podpisania. Nawet jeżeli któryś kraj był niechętny, wyrażano to w ramach wewnętrznej debaty. Turcja tymczasem ogłosiła wszem wobec: „Polacy, bujajcie się”. A my idziemy do nich kupować uzbrojenie – oceniał z przyganą generał.

Sprawę planów operacyjnych ostatecznie przepchnięto (kiedyś napiszę o tym więcej), choć skandaliczne wielomiesięczne targi z Ankarą oznaczały dla Polski ryzykowny stan zawieszenia (nawet najlepsze wojsko nie może działać bez planu…).

Było-minęło. Turcja znów staje okoniem i znów ulegnie. Pomijam zapowiadane już zabiegi sekretarza generalnego NATO, pomijam przyszłe misje innych natowskich polityków, którzy będą podróżować do tureckiej stolicy – najważniejszą robotę znów wykona administracja Joe Bidena. Bo to USA ma w tej grze „najlepsze karty”. Aby to wyjaśnić, cofnijmy się do nieodległej przeszłości.

Kiedy wiosną 2019 roku Amerykanie ogłosili, że nie sprzedadzą Turcji najnowszych samolotów wielozadaniowych F-35, Recep Erdogan nie krył złości. Jego kraj dysponuje drugą co do wielkości armią NATO i stanowi najbardziej wysuniętą na wschód rubież Sojuszu. Ów status przez dekady gwarantował Ankarze transfer zachodnich technologii wojskowych, za sprawą których Turcja urosła do rangi regionalnej potęgi. Co więcej, Turcy nie byli zwyczajnym kupcem – jeszcze w 2002 roku włączyli się w program budowy myśliwców, wydając na ten cel kilka miliardów dolarów. W pierwszej turze złożyli zamówienie na 30 maszyn, ale docelowo planowali pozyskać ponad setkę F-35. Dlaczego ostatecznie zostali z niczym? Turecki rząd postanowił wyposażyć armię w rosyjskie zestawy obrony powietrznej S-400 Triumf, wcześniej odrzucając ofertę droższych, amerykańskich Patriotów. Tymczasem w ocenie Amerykanów, wdrożenie do służby rosyjskich systemów przy jednoczesnej eksploatacji „efów”, oznaczałoby ryzyko ujawnienia wielu technicznych sekretów samolotów (np. ich sygnatur radarowych). „Przekazanie Turkom gotowych F-35 stworzy zagrożenie dla bezpieczeństwa całego NATO”, zgodnie wnioskowali republikanie i demokraci. Donald Trump podpisał stosowny dekret.

Turcy nie byli gotowi na utratę F-35, nie docenili determinacji Amerykanów i przeszarżowali. Tymczasem w regionie rozkręcił się lotniczy wyścig zbrojeń. Najsilniejszy rywal, Izrael, planuje pozyskać 75 F-35 – no i już dziś ma bojowe doświadczenie w ich użytkowaniu. Jednocześnie nabywa za oceanem kolejne F-15 w najnowszej wersji. Egipt postawił na francuskie Rafale, podobnie jak Grecja, która jednocześnie modernizuje część posiadanej floty F-16, oraz – co Ankarę niepokoi szczególnie – zapowiedziała pozyskanie F-35. „Zimny” turecko-grecki konflikt ciągnie się już od dawna i nie wygasiło go nawet wspólne członkostwo w NATO. Świadom animozji Waszyngton przez dekady starał się wpływać na oba kraje poprzez równoważenie ich potencjałów. Jeśli jakiś nowoczesny system uzbrojenia trafiał do Grecji, zaraz potem otrzymywała go Turcja – i na odwrót. Ponieważ Amerykanie przychylnie patrzą na greckie plany dotyczące F-35, mogłoby się okazać, że już za kilka lat, po raz pierwszy w historii NATO, będziemy mieli do czynienia z sytuacją, kiedy w polu turecko-greckich zmagań pojawi się prawdziwy game changer, dający Grekom niewątpliwą przewagę.

Byłaby ona tym większa, że arsenał lotniczy Turcji wymaga pilnych modernizacji. Na papierze nie jest źle – podstawę Türk Hava Kuvvetleri (Tureckich Sił Powietrznych) stanowi aż 245 samolotów F-16. Jednak większość z nich ma już swoje lata (najmłodsze, to odpowiedniki naszych Jastrzębi). I właśnie z tego powodu jeszcze w październiku u.br. władze w Ankarze wysłały do Waszyngtonu zapytanie ofertowe RFP (ang. Request For Proposals) w sprawie możliwości zakupu 40 fabrycznie nowych F-16 i pakietów modernizacyjnych dla 80 posiadanych przez Turcję samolotów. Zapłatę miałyby stanowić środki zainwestowane przez Ankarę w program F-35. Tym sposobem Turcy chcieliby utrzymać względnie wysoki poziom własnych sił powietrznych do czasu wejścia do służby maszyny oznaczonej jako TF-X. Za tą nazwą kryje się wielozadaniowy myśliwiec V generacji, będący wytworem tureckiego przemysłu. W tej chwili jednak trudno ocenić, kiedy prace konstrukcyjne zmienią się w fazę seryjnej produkcji. I czy w ogóle coś sensownego z tego wyjdzie.

Alternatywą dla kupna i modernizacji „szesnastek” jeszcze do niedawna mogła się wydawać dalsza „rusyfikacja” tureckiego arsenału. Władimir Putin jeszcze w 2019 roku zaproponował Erdoganowi nabycie rosyjskich Su-35 i Su-57. Te ostatnie, przynajmniej teoretycznie, stanowią odpowiednik amerykańskich F-35. Ale właśnie, słowo-klucz: teoretycznie. Wojna w Ukrainie obnażyła masę słabości rosyjskiego uzbrojenia, nawet tego z „wyższej półki”. Wiadomo już, że ustępuje ono zachodnim odpowiednikom, a co gorsza, owa przepaść będzie się pogłębiać na skutek sankcji. Rosjanie – o czym pisałem tu wielokrotnie – w swoim najlepszym uzbrojeniu implementowali na potęgę zachodnią elektronikę. Własnej, odpowiedniej klasy, nie są w stanie wyprodukować. Brak dostępu do importowanych podzespołów właściwie zamyka sprawę możliwości eksportowych Rosji. A same „skorupy” nie będą Turkom potrzebne.

To zresztą stawia w ciekawym świetle przyszłość kupionych przez Turcję S-400. Ankara nabyła w sumie cztery baterie Triumfów. To symboliczny potencjał, a bez możliwości jego powiększenia, na dłuższą metę nieprzydatny. Przydałby się za to w Ukrainie, gdzie zestawy obrony powietrznej z rodziny S, od dawna są w użytku. Turcję i Ukrainę wiążą dziś bliskie wojskowe relacje, których symbolem (i istotą) są słynne drony Bayraktar. Nie da się zatem wykluczyć, że stanowiące niegdyś kość niezgodny między Waszyngtonem a Ankarą S-400 trafią na ukraiński front.

Niezależnie od tego, modernizacyjny przymus, przed jakim stoi Turcja, daje Amerykanom wspomniane „dobre karty”. Nie podejmę się oceny, czy wystarczy, żeby Waszyngton „dał” Turkom „efy szesnaste” wraz z pakietami modernizacyjnymi, czy też niezbędne okaże się przywrócenie Turcji do programu F-35 (ta druga opcja stanie się bardziej prawdopodobna, jeśli armia turecka pozbędzie się S-400). Tak czy inaczej, Erdogan Szwecji i Finlandii nie zatrzyma – za bardzo potrzebuje nowoczesnych samolotów.

PS. Amerykańskie obawy dotyczące utraty tajemnic „efów” były formułowane na wyrost bądź pod polityczne zamówienie, służąc jako pretekst do strofowania Ankary. – S-400 nie wymyślono dla skrytego pozyskiwania informacji – mówił mi kilka miesięcy temu Dawid Kamizela, ekspert od spraw wojskowych. – Traktowanie tych zestawów jako swoistego konia trojańskiego jest nieporozumieniem. Zagrożenie mogliby stanowić rosyjscy instruktorzy, obecni przy próbach przechwycenia samolotu czy jakiejś konfiguracji na linii F-35-Triumf. Ale neutralizacją takich zagrożeń z powodzeniem mógłby się zająć turecki kontrwywiad.

—–

Nz. Resztki rosyjskiego sprzętu wojskowego, oglądane przez ukraińskich żołnierzy. Krwawiąca w Ukrainie armia Putina, czyni pogróżki rosyjskiego prezydenta żałosnymi/fot. Генеральний штаб ЗСУ

A jeśli chcesz mnie wesprzeć w dalszym pisaniu:

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Potęga…

… bez militarnych aktywów. Jak Merkel rozbrajała niemiecką armię.

Przekonanie o sile niemieckiej gospodarki jest w Polsce powszechne i niezależne od preferencji wyborczych. Towarzyszy mu pewność, że tak było „od zawsze”. Tymczasem 16 lat temu – gdy urząd kanclerza obejmowała Angela Merkel – Niemcy pozostawały najwolniej rozwijającym się krajem grupy G-7. Miały 11-procentowe bezrobocie i strukturę gospodarki w dużym stopniu opartą o tradycyjne przemysły. Federalne władze zdawały się być przytłoczone finansowymi skutkami zjednoczenia, wydatki publiczne z trudem dźwigały – jak z przyganą mówiono w niemal całej Europie – „rozbudowany socjal”. Sami Niemcy widzieli przyszłość w ciemnych barwach, bardziej przejęci wizją niedostatku niż słabnącej pozycji międzynarodowej ich państwa. Ono jednak okazało się zadziwiająco wytrzymałe i nieźle przygotowane na trudne czasy, jakie nastały wraz z globalnym kryzysem z 2008 r. Państwowy interwencjonizm uratował gospodarkę przed większymi kłopotami, pozwalając jej ponowie rozwinąć skrzydła. Dziś bezrobocie utrzymuje się poniżej 6%, a niemieckie firmy – mimo pandemii – wciąż otwierają kolejne biznesy za granicą. Specjaliści widzą w tym zasługę ustępującej kanclerz i dodają, że Merkel umiejętnie przekuła sukcesy gospodarcze na polityczne korzyści. RFN znów bowiem cieszy się niekwestionowaną pozycją europejskiego lidera i gracza wagi światowej. W tym samym czasie gros niemieckich żołnierzy opuszcza szeregi armii. Wielu z nich ma dość służby w siłach zbrojnych, będących cieniem samych siebie sprzed lat.

Afgański test i parodia wojska

Bundeswehra powstała w 1955 r. i przez ponad 40 lat funkcjonowała jako armia przewidziana do obrony przed zmasowanym atakiem ze wschodu. W dniu zjednoczenia Niemiec liczyła 585 tys. żołnierzy – trzy razy więcej niż obecnie. Dysponowała silnym lotnictwem i potężnymi wojskami pancernymi. Wraz z końcem zimnej wojny siły zbrojne zaczęto poddawać redukcjom, zmieniono też ich charakter. Jeszcze w 1991 r. Berlin nie zdecydował się na udział w antyirackiej koalicji; rząd bał się reakcji pacyfistycznie nastawionego społeczeństwa. Rok później – gdy wojna zbliżyła się do granic Republiki – Niemcy posłały żołnierzy w ramach sił pokojowych do Bośni. Ówczesny kanclerz Helmut Kohl zapowiedział zwiększanie zaangażowania armii w misje międzynarodowe, co skutkowało przebudową Bundeswehry w formację w większym stopniu ekspedycyjną. Zaczęta w 2001 r. operacja NATO w Afganistanie okazała się ogromnym wyzwaniem. Armia, której kilka dekad wcześniej bał się cały świat, nie była w stanie skompletować wyposażenia dla kilku tysięcy żołnierzy. Ze sprzętu ogałacano więc jednostki, które pozostały w kraju. A i tak część wyposażenia wojskowi nabywali za własne pieniądze, narzekając na magazynowe sorty jeszcze z lat 60. Na miejscu Niemcom długo doskwierał brak odpowiedniej broni – dopiero po kilku latach rząd zdecydował się wysłać do Afganistanu haubice, którymi można było odpowiadać na talibskie ataki rakietowe. A do tego doszły jeszcze koszmarne wpadki. We wrześniu 2009 r., na rozkaz niemieckiego oficera, amerykańskie samoloty zbombardowały w Kunduzie dwie cysterny uprowadzone wcześniej przez rebeliantów. Nim bomby spadły, talibowie się wynieśli – wybuchy zabiły 142 cywilnych Afgańczyków. Rok później, w Mula Kuli – nieopodal bazy z ponad tysiącem Niemców – rebelianci ukamienowali parę młodych ludzi. Ich związek uznano za nieobyczajny, pastwiono się nad nimi kilkadziesiąt minut. Wojskowi z Bundeswehry nie wytknęli nosa z obozowiska.

„Po co tam jesteśmy?” – pytały niemieckie media. Pod Hindukuszem poległo 59 żołnierzy Bundeswehry, tylko niewielu w bezpośredniej walce. Wedle własnych zasad, Niemcy mogli co najwyżej się bronić. Jeden z amerykańskich generałów nazwał ów stan „parodią wojska”, co w gruncie rzeczy bliskie było rzeczywistości. Lecz dużo gorsze – z perspektywy mundurowych – procesy zachodziły w kraju. Pod pozorem kryzysowych oszczędności w latach 2010-2014 budżet armii obcięto o ponad 8 mld euro. A od 2011 r. było to już wojsko zawodowe, wymagające zatem większych wydatków osobowych. Finansową zapaść najlepiej oddają liczby (z uwagi na historyczny kontekst podane w dolarach) – w 1980 r. RFN przeznaczyła na siły zbrojne 25,5 mld dol., co stanowiło 3% PKB. W 1990 r. było to odpowiednio 40,4 mld i 2,6%, w 2000 r. 26,9 mld i 1,4%, a w 2010 r. 44,8 mld i 1,3%. Udział wydatków na obronność względem PKB zmniejszył się zatem niemal 2,5-krotnie, co przy jednoczesnym spadku siły nabywczej pieniądza oznaczało coraz mniejszą pulę dostępnych środków. Kilka lat później stało się to przedmiotem międzynarodowych kontrowersji, prezydent Donald Trump mówił wprost: „Niemcy (…) są bardzo nieuczciwe w swoim finansowym wkładzie w NATO, bo przeznaczają tylko 1%. PKB na obronność, a powinni przeznaczać 2%. A nawet te 2% to bardzo mało. (…) Oszukują nas na miliardy dolarów już od lat”.

Skala technicznej degrengolady

Trump nie był wzorem powściągliwości, ale miał sporo racji. W świecie dyplomacji problem niemieckiej armii definiowano jako „jazda na gapę”. „Niemcy czerpią z dywidendy pokoju”, mówiono w NATO, oczekując od Berlina większego wkładu we wspólne wysiłki obronne. Wspomniane 2% PKB ustalono jako wymóg w 2014 r., po rosyjskiej agresji na Krym i wschodnią Ukrainę. Działania Moskwy – jakkolwiek nie zagroziły bezpośrednio żadnemu z krajów Sojuszu – zinterpretowano jako powrót na ścieżkę zimnowojennej konfrontacji. „NATO musi się obudzić i ponownie uzbroić” – zadeklarowano na szczycie państw członkowskich w Walii. Poza USA – które tradycyjnie łożyły na wojsko gigantyczne kwoty – poziom 2% PKB zdołały osiągnąć Bułgaria (3,2%), Grecja (2,3%), Wielka Brytania i Estonia (2,1%) oraz Rumunia, Litwa, Łotwa i Polska (2%). W Niemczech wydatki również zaczęły rosnąć (w 2014 r. wynosiły 33 mld euro), lecz masę pieniędzy przeznaczano na zakup nowego sprzętu – samolotów Eurofighterów, wielozadaniowych okrętów MKS-180 czy śmigłowców NH-90. Koszty tych programów były na tyle wysokie, że Bundeswehra na kilka lat zrezygnowała z nabywania części zamiennych, niezbędnych do utrzymania już posiadanego wyposażenia. „Armia jest w złym stanie” – alarmował w 2017 r. Jochen Both, emerytowany niemiecki generał. „Czy dalibyśmy radę obronić własny kraj i sojuszników? Oczywiście, że nie. W przypadku rosyjskiego ataku, bez ogromnego wsparcia Amerykanów, nie przetrwalibyśmy” – przekonywał w magazynowym wydaniu „Bilda”. Fakt, iż głosu udzieliła mu bulwarówka, służby prasowe rządu wykorzystały do zdeprecjonowania tej opinii. Szczególnie, że Both wprost zaatakował niemiecką kanclerz. „Jestem rozczarowany Angelą Merkel. W czasie jej rządów została zaniedbana poważna i długotrwała debata o tym, co może i musi robić Bundeswehra. Przez te lata nie wzrosło też społeczne zaufanie do armii” – mówił. Czas przyznał mu rację.

Raport, którego fragmenty ujawniono w 2018 r., wskazywał na porażkę polityki kadrowej. Nieobsadzonych pozostawało 10% etatów – wojsku, postrzeganemu jako niezbyt atrakcyjne miejsce pracy, brakowało ponad 20 tys. ludzi. Dokument obnażył też skalę technicznej degrengolady Bundeswehry. Oficjalnie armia posiadała 244 czołgi Leopard 2, ale tylko 176 znajdowało się w jednostkach, a przeciętnie 105 wozów miało pełną zdolność operacyjną. W tym miejscu warto przypomnieć, że 249 czołgów przekazano Polsce (pierwszą partię w latach 2002-03, drugą – 2014-15), gdzie stanowią one trzon sił pancernych. Wozy starszej generacji (A4) trafiły do Wojska Polskiego za symboliczną opłatą, nowsze (A5 z drugiej transzy) kosztowały budżet Rzeczpospolitej 180 mln euro. Niezależnie od tego, oba zakupy należy rozpatrywać w kategoriach niezwykłej okazji, Niemcy pozbyły się bowiem pełnowartościowego sprzętu. Wróćmy jednak do raportu – w przypadku haubic PzH 2000 spośród nominalnych 121 egzemplarzy, na stanach konkretnych oddziałów znajdowało się 75 szt., w gotowości do użycia zaledwie 42. Imponująca flotylla Eurofighterów (128 maszyn) w dwóch trzecich okazała się nielotna. Jeszcze gorzej wyglądała sytuacja w przypadku uderzeniowych Tornado – spośród 93 będących rzekomo w linii samolotów latało przeciętnie 26 maszyn. Z 52 szturmowych śmigłowców Tiger o pełnej sprawności można było mówić w przypadku 12 helikopterów. Dodajmy do tego chlubę niemieckiej marynarki wojennej – okręty podwodne typu 212. Żaden z czterech u-bootów nie był w stanie wypłynąć w samodzielny rejs. A to tylko przykłady. „Jest źle, trzeba to zmienić” – przyznała wówczas Angela Merkel. Wydatki wzrosły – w 2019 r. osiągnęły poziom 51,4 mld euro, w kolejnym roku – 53 mld. W przyszłorocznym budżecie rząd w Berlinie planuje przeznaczyć na cele obronne równie pokaźną kwotę, ale to wciąż ledwie 1,57% PKB. Widać po tym wyraźnie, że niemiecka kanclerz – nawet w perspektywie odejścia z urzędu – tylko nieznacznie koryguje jedno ze swoich politycznych credo, jakim było schlebianie pacyfistycznym nastrojom większości niemieckiego społeczeństwa.

Bundeswehra w służbie… Polski

No i budżet najprawdopodobniej będzie realizowany w zupełnie innych uwarunkowaniach. Rządząca dotąd chadecja z CDU/CSU nie wygrała wrześniowych wyborów parlamentarnych, zajmując drugie miejsce po SPD. Na kolejnych pozycjach uplasowali się Zieloni, liberalna FDP i nacjonalistyczna AfD. W Berlinie trwają próby sformowania koalicji. Niezależnie od wyników negocjacji jasne jest, że kształt polityki bezpieczeństwa będzie efektem kompromisów. W najbardziej prawdopodobnym scenariuszu – rządu SPD, Zielonych i FDP – nie należy spodziewać się kolejnych budżetów na poziomie 2% PKB. I socjaldemokraci, i Zieloni opowiadają się za utrzymaniem obecnej skali wydatków zbliżonych do 1,6%. Co więcej, Zieloni i część SDP sprzeciwiają się dalszemu udziałowi Niemiec w tzw. nuklearnej partycypacji (ang. nuclear sharing). To stary natowski program, wywodzący się jeszcze z czasów zimnej wojny. USA rozlokowały wówczas w Europie Zachodniej broń atomową jako straszak na Związek Radziecki. Po 1991 r. większość głowic wróciła za Ocean, jednak ponad setka bomb pozostała we Włoszech, w Turcji, w Belgii, Holandii i w Niemczech. Kontrolę nad nimi sprawują Amerykanie, jednak w razie potrzeby ładunki zostaną przekazane miejscowym siłom powietrznym. W przypadku RFN byłby to 33. Pułk Lotnictwa Taktycznego Luftwaffe, stacjonujący w bazy lotniczej Büchel w Nadrenii-Palatynacie. Piloci tej elitarnej jednostki od dekad szkolą się w zrzucaniu „atomówek”. W latach 80. XX w. pułk wyposażono w samoloty Tornado, które mają zostać wycofane ze służby do 2030 r. Berlin zapowiedział już kupno następców – 45 amerykańskich F-18 – nie sposób jednak wykluczyć, że z decyzji tej się wycofa. Otwarte wypowiedzenie udziału w nuclear sharing jest mało prawdopodobne z uwagi na koszty wizerunkowe (pozostali sojusznicy odebraliby to jako podważenie jednej z fundamentalnych zasad NATO – koncepcji kolektywnej obrony). Co innego stopniowa reedukacja personelu, spowodowana brakiem odpowiednich nośników, której towarzyszyłyby zapewne zakulisowe próby podważania sensowności projektu. Na marginesie warto wspomnieć, że niemiecką niechęć do atomu chętnie wykorzystałaby Polska, której obecne władze widziałby u siebie amerykańskie głowice.

Czyżby więc zanosiło się na ciąg dalszy „jazdy na gapę”? W niemieckiej polityce możliwe są również inne scenariusze, włącznie z wielką koalicją wygranych (SPD-CDU/CSU). I w tym kontekście warto wspomnieć o deklaracji obecnej minister obrony RFN. Annegret Kramp-Karrenbauer – podczas spotkania ze swoimi odpowiednikami z NATO – przyznała, że ambicją Niemiec jest posiadanie do 2030 r. sił zbrojnych stanowiących 10% potencjału obronnego NATO. Specjaliści wątpią w tak szybką odbudowę Bundeswehry, co nie zmienia faktu, że dziś stanowi ona trzecią (po armiach Francji i Włoszech) siłę wojskową w zjednoczonej Europie. I choć dalece nie odpowiada to politycznej pozycji Berlina, nie zapominajmy o potencjale ludnościowym, bazie przemysłowej oraz możliwościach inwestycyjnych Niemiec. Zwłaszcza dwa ostatnie czynniki sprawiają, że RFN – w razie realnego zagrożenia – byłaby w stanie stosunkowo szybko osiągnąć pozycję wojskowego lidera w Unii Europejskiej. Czy stanie się to ze szkodą dla Polski? Jak zauważa „Die Welt”, w 2020 r. Polska wyeksportowała do Niemiec towary i usługi o wartości 58,1 mld euro. Obroty handlowe między oboma krajami wyniosły 122,9 mld euro i stale rosną. Te dane nie pozostają bez wpływu na wyniki Barometru Polsko-Niemieckiego, reprezentatywnego badania postaw obywateli obu krajów. Wynika z nich, że 57% Niemców i 65% Polaków ocenia wzajemne stosunki jako bardzo dobre lub raczej dobre. Połowa z nich upatruje przyczyny we wspólnych interesach gospodarczych. Co istotne, obie nacje są niemal w równym stopniu zgodne w kwestii niemieckiej armii: 48% Polaków i 51% Niemców jest przekonanych, że zwiększenie niemieckich wydatków na obronność przysłuży się bezpieczeństwu Polski. „Jest to spory znak zaufania, bo przecież zbrodnie popełnione przez Niemców na Polakach w czasie II wojny światowej są wciąż obecne w polskiej świadomości” – pisze gazeta. Jak widać, większą moc mają podzielane przez oba narody lęki związane z poczynaniami Rosji i Chin. Niewykluczone też, że Polacy nie ufają w zdolności własnej armii, od lat trapionej permanentnym kryzysem. Ale to już zupełnie inna historia…

—–

Nz. Niemiecka baza w afgańskim Mazar-i-Szarif. Daleko od domu, ale z zachowaniem niemieckiego ładu i porządku… Jesień 2009 r./fot. autor

Tekst opublikowałem w Tygodniku Przegląd, 42/2021

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Kontynuacja

Wyborcza porażka Donalda Trumpa przyniosła wielką ulgę dużej części świata. Miejsce chamskiego ekscentryka zajął nobliwy starszy pan, przestrzegający zasad kindersztuby zarówno w relacjach towarzyskich, jak i w stosunkach międzynarodowych. Ów publiczny wizerunek Joego Bidena uchodzi za jedną z gwarancji powrotu Ameryki „do normalności”, upragnionego nie tylko przez polityczny establishment Zachodu, ale przede wszystkim przez miliony zwykłych ludzi po obu stronach Atlantyku. Dla wielu z nich fakt, że mamy do czynienia z demokratą, jest dodatkowym argumentem na rzecz opinii o Stanach Zjednoczonych jako nawróconym na pokój liderze. Tyleż to naiwne, co nieprawdziwe.

Obecny lokator Białego Domu to weteran polityki, ukształtowany przez zimnowojenny determinizm, wedle którego „projekcja siły” (ang. show of force) jest jednym z warunków unikania otwartych konfliktów. Ale samo prężenie muskułów nie wystarcza – czasem trzeba mięśni użyć. Tym była realizacja koncepcji „wojen zastępczych” (Korea, Wietnam, Afganistan), w których oba supermocarstwa, mimo zaangażowania własnych wojsk, formalnie nie walczyły przeciw sobie. Biden był za młody, by mieć istotny wpływ na amerykańskie działania w Azji w latach 50. i 70., lecz jako dwukrotny wiceprezydent u Baracka Obamy brał udział w procesie zapewnienia legislacji i finansowania wojny dronowej w Azji Centralnej, Afryce i na Bliskim Wschodzie.

Naiwnością jest również przypisywanie demokratom mniejszej niż u republikanów wojowniczości. Dość wspomnieć Johna Kennedy’ego i jego postawę w czasie kryzysu kubańskiego. O ile balansowanie na krawędzi wojny nuklearnej przyniosło Kennedy’emu uznanie – zmusił bowiem Chruszczowa do kapitulacji – o tyle jego późniejsze działania kładą się cieniem na zakończonej przedwcześnie prezydenturze. JFK wysłał armię do Wietnamu i chociaż eskalacja nastąpiła później, trudno wybronić go od zarzutu uwikłania Ameryki w brudną wojnę. Biden jeszcze żadnej nie wywołał, choć zdefiniował relacje z Rosją i Chinami w iście zimnowojennym stylu. Jego administracja zaś przygotowała budżet Pentagonu, którego Trump by się nie powstydził.

Symboliczny policzek

Całość opiewa na kwotę 715 mld dol. (dla porównania PKB Polski za 2019 r. to 600 mld dol.). W tej sumie mieszczą się koszty utrzymania liczącego 1,3 mln osób personelu sił zbrojnych, ale struktura pozostałych wydatków jasno wskazuje priorytety amerykańskiej polityki obronnej i zagranicznej. Zakłada ona kontynuację, co wzbudziło niezadowolenie lewicowego skrzydła Partii Demokratycznej. Już sama wielkość budżetu – nominalnie jest nieco wyższy niż przed rokiem, po uwzględnieniu inflacji symbolicznie niższy – wywołała rozczarowanie środowisk oczekujących znacznych redukcji. Kraj boryka się z gigantycznym długiem publicznym, sięgającym niemal 30 bln (!) dol. W dodatku wciąż zmaga się z pandemią, której skutkiem – do tej pory – jest śmierć 600 tys. obywateli; mówimy zatem o stratach porównywalnych do tych z najkrwawszego konfliktu w historii USA – wojny secesyjnej.

„To nie czas na rozbuchane zbrojenia”, twierdzą zwolennicy cięcia wydatków. Biden tymczasem wymierzył im symboliczny policzek, zwiększając o 2 mld dol. (z 15,4 do 17,5) budżet wojsk kosmicznych, uchodzących za kwintesencję amerykańskiego imperializmu. W Stanach nie brakuje głosów, że ten rodzaj sił zbrojnych – powołany w czasach Trumpa – należy zlikwidować. Zdecydowanie przeciwny temu rozwiązaniu jest przewodniczący Kolegium Połączonych Szefów Sztabów, gen. Mark Milley, najwyższy rangą amerykański wojskowy. Murem stoi za nim sekretarz obrony Lloyd Austin; obydwaj podczas niedawnego przesłuchania przed komisją budżetową Kongresu stwierdzili, że przestrzeń kosmiczna oraz cyberprzestrzeń i sztuczna inteligencja to najważniejsze obszary rywalizacji. Wymagają one nowych technologii, a więc i zakrojonych na szeroką skalę prac badawczo-rozwojowych, na które Pentagon chciałby w najbliższym roku budżetowym wydać 112 mld dol.

Prawie 134 mld dol. (mniej o 8 mld) przewidziano na zakup nowego sprzętu (opracowanego w ramach już dostępnych technologii) – czołgów, samolotów, okrętów itp. Milley i Austin dali do zrozumienia, że za głównego przeciwnika administracja Bidena uważa Chiny – i znajduje to odzwierciedlenie w budżetach konkretnych rodzajów sił zbrojnych. Wojska lądowe (US Army) otrzymają o 4 mld dol. mniej niż przed rokiem (173 zamiast 177 mld), z czego na nową broń wydane zostanie niewiele ponad 21 mld dol. (spadek o 2,8 mld). Wzrosną za to budżety marynarki wojennej (US Navy) i korpusu piechoty morskiej (USMC) – razem o 4,7 mld dol., do niemal 212 mld. W przypadku sił powietrznych mówimy o niemal dziewięciomiliardowej zwyżce (całościowy budżet USAF to 213 mld dol.).

Ewentualny konflikt na Pacyfiku byłby poza obszarem zainteresowania wojsk lądowych – stąd więcej pieniędzy dla floty, marines i lotnictwa.

Koniec rojeń o forcie

Choć pacyficzna orientacja to kontynuacja polityki Trumpa, po prawdzie zapoczątkowano ją jeszcze w czasach Obamy. W sumie między 1 października 2021 r. a 30 września 2022 r., czyli w ramach wyznaczonych przez rok finansowy, Pentagon planuje wydać na obronność w obszarze Pacyfiku i Oceanu Indyjskiego 66 mld dol. W tej kwocie znajdzie się ponad 5 mld dol. przeznaczonych na Pacyficzną Inicjatywę Odstraszania (Pacific Deterrence Initiative, PDI). PDI finansowana jest ze środków na zagraniczne operacje kryzysowe i wraz z bliźniaczym przedsięwzięciem nakierowanym na Europę, EDI, stanowi papierek lakmusowy intencji Waszyngtonu. Pieniądze w ramach obu DI wydawane są na modernizację i zwiększanie liczebności amerykańskich sił. EDI czasy świetności ma już za sobą – w budżecie na przyszły rok przewidziano na ten cel 3,7 mld dol. To spadek o 800 mln dol., a w porównaniu z rokiem 2019 – o niemal 3 mld dol.

Biden nie widzi w Moskwie takiego zagrożenia jak w Pekinie, nie będzie więc wzmacniał flanki wschodniej, poza okresowym przerzutem sił w odpowiedzi na demonstracje Rosji (np. wiosenna koncentracja armii rosyjskiej na granicy z Ukrainą poskutkowała chwilowym wzmocnieniem amerykańskiego kontyngentu lotniczego w Polsce). De facto jest to koniec pisowskich rojeń o Forcie Trump czy jakimkolwiek jego odpowiedniku. I chociaż Waszyngton wstrzymał decyzję poprzedniego prezydenta o redukcji wojsk USA w Niemczech, jednocześnie dał do zrozumienia europejskim członkom NATO, że czas najwyższy w większym zakresie wziąć na siebie obowiązek obrony Starego Kontynentu. Fakt, że uczyniono to w trakcie zakulisowych spotkań, świadczy o dość istotnej różnicy stylu działania w porównaniu z histerycznymi zagrywkami Trumpa. Patrząc pod kątem skutków, nie widać tu innych zmian.

Fundamentem amerykańskiej potęgi militarnej pozostają siły jądrowe. Nękane po zakończeniu zimnej wojny redukcjami i cięciami, czasy smuty mają już za sobą. W przyszłym roku Waszyngton wyda na ich utrzymanie 28 mld dol. (równowartość ponad dwóch budżetów polskiego MON). Co więcej, triada składająca się z samolotów, okrętów podwodnych i podziemnych wyrzutni rakiet międzykontynentalnych może liczyć na stopniową modernizację, rozkręconą za prezydentury Trumpa. Docelowym efektem ma być wymiana flotylli atomowych okrętów podwodnych, tzw. strategicznych nosicieli pocisków balistycznych, wdrożenie do służby kolejnej generacji bombowców typu stealth (B-21) oraz rakiet – te zgromadzone w arsenałach, choć na bieżąco modernizowane, pochodzą z lat 70. i 80. XX w. i ich skuteczność niebawem mogłaby się okazać problematyczna.

Na Zachodzie bez zmian

Obecnie trwają w Kongresie dyskusje nad budżetem, pro forma należy zatem uznać, że jego wielkość nie została jeszcze przesądzona. Biorąc pod uwagę wyrównane siły między demokratami i republikanami, to, że ci drudzy chcieliby zwiększenia wydatków, oraz oczekiwania samego prezydenta, nie należy się spodziewać wielkich różnic między projektem a dokumentem finalnym. Zwłaszcza że przemysł zbrojeniowy to ważny pracodawca, co dla pocovidowej gospodarki ma niebagatelne znaczenie. Bez względu na efekty ustawodawczych przepychanek fabryki zbrojeniowe już dziś pracują pełną parą – stocznie osiągnęły właśnie kres możliwości produkcyjnych, a zwolnienie mocy nastąpi dopiero za dwa lata. Niezależnie od tego w przyszłym roku amerykański podatnik sfinansuje budowę ośmiu kolejnych okrętów.

Nie bez kozery wspominam o flocie. Krótkoterminowo jej liczebność się zmniejszy – w najbliższych miesiącach ze stanu spisanych zostanie aż 14 okrętów. Lecz pięść marynarki – lotniskowce – pozostaje niezagrożona. USA zamierzają utrzymać w linii 11 atomowych jednostek tego typu. To kwintesencja idei show of force, okręty zdolne dotrzeć do niemal każdego zakątka Ziemi. Lotniskowiec, wraz z jednostkami wsparcia, ma zdolności bojowe zbliżone do potencjału niejednej armii (mówimy o pokładzie z setką samolotów). Kilkanaście dni temu US Navy przeprowadziła spektakularny test możliwości najnowszego „nosiciela”, „Geralda Forda”. W pobliżu jednostki zdetonowano 18-tonowy ładunek, który wywołał trzęsienie ziemi o magnitudzie 3,9. Celem eksperymentu było sprawdzenie odporności okrętu na wstrząsy. „Ford” zdał i wrócił do stoczni, gdzie zostanie poddany ostatnim naprawom, konserwacjom i modernizacjom. Bo chociaż jeszcze nie wszedł do służby, czas jego budowy (typowy dla okrętów tej klasy) jest na tyle długi, że niektóre elementy zdążyły się zużyć i zestarzeć. Stępkę pod nim położono w 2009 r., a kadłub zwodowano cztery lata później – za prezydentury Obamy. Do służby przyjmie go kolejny demokrata, który nastał po kadencji republikanina. Trudno o lepszy symbol kontynuacji. Można by zatem rzec, cytując Remarque’a, że na Zachodzie bez zmian. Stany nie zamierzają rezygnować z roli dominującej potęgi militarnej.

—–

Nz. USS Gerald R. Ford (CVN 78) w trakcie testów/fot. domena publiczna, Erik Hildebrandt, U.S. Navy.

Tekst opublikowałem w Tygodniku Przegląd, 28/2021

Postaw mi kawę na buycoffee.to