Biznesplan

Wielu z nas zastanawia się obecnie, o co chodzi Niemcom, skąd ich kunktatorstwo, niechęć do poważnego zaangażowania się w pomoc Ukrainie. Kuglarskie sztuczki – sumujące wsparcie militarne i humanitarne, to, co już poszło, z tym, co zostało dopiero zadeklarowane – na papierze czynią z Republiki Federalnej jednego z wiodących darczyńców. Fakty zaś są takie, że Niemcom łatwiej zarzuć sabotowanie niż podziękować za wspieranie wysiłków na rzecz budowania ukraińskich możliwości obronnych. Sprawa leopardów najlepszym tego przykładem.

Nie trafia do mnie opinia o rozbudowanej rosyjskiej agenturze na szczytach władzy w Berlinie, która paraliżuje działania Niemiec. Opiera się ona na błędnym przekonaniu o jakości rosyjskich służb specjalnych. Konflikt w Ukrainie sfalsyfikował nie tylko mit „drugiej armii świata”, ale i obnażył niekompetencje agencji (kontr)wywiadowczych rosji. To nieco ułomna metoda wnioskowania dedukcyjnego, ale w mojej ocenie właściwa – nie wierzę, by gamonie, którzy tak dramatycznie pomylili się w ocenie ukraińskiego potencjału, mając na miejscu stada współpracowników, byli zdolni do rozbudowania i utrzymania siatki wpływowych agentów na terenie Niemiec.

Moskwa ma na Berlin argumenty, ale nie są one wynikiem zakulisowych rozgrywek.

Rzecz w tym, że powojenni Niemcy – wytrzebieni z militaryzmu – przekształcili swoje państwo-armię w państwo-przedsiębiorstwo, po 1990 roku rozszerzając ów wzór zachowań na wschodnie landy. Spółka o nazwie RFN działała i działa w oparciu o kalkulacje biznesowe. W relacjach międzynarodowych tak dobierając partnerów, by przynosiło to przede wszystkim ekonomiczne zyski. Ta strategia – jakkolwiek uwzględnia również rację stanu (wszak dobrobyt obywateli to jeden z nadrzędnych celów powoływania państwa) – nie jest z nią w pełni tożsama. Niespójności czy wręcz sprzeczności pojawiają się wszędzie tam, gdzie wysiłek finansowy nie przynosi szybkich zysków i przekłada się na nieco abstrakcyjne wartości, jak na przykład bezpieczeństwo sojuszników (które ostatecznie jest związane z bezpieczeństwem Niemców, ale widać to dopiero w dłuższej perspektywie czasowej, wymykającej się bieżącym „biznesplanom”; pokonana Ukraina to rosja na granicy z Polską, co nadal nie stanowi śmiertelnego zagrożenia dla Niemiec, ale je do niego przybliża). Mięta, jaką Berlin czuje do Moskwy, bierze się przede wszystkim z ekonomicznej atrakcyjności tej drugiej. I wcale nie chodzi o ogromny rynek zbytu, gdyż większość rosjan żyje na poziomie typowym dla krajów trzeciego świata, a o tanią energię, głównie gaz, która płynęła ze wschodu na zachód, pozwalając niemieckiemu przemysłowi na redukcję kosztów i utrzymywanie konkurencyjności.

Sankcje, jakie kolektywny Zachód wprowadził na rosję, postawiły ten model gospodarczy przed nie lada wyzwaniem. Niemieckie państwo i niemiecki biznes zakumulowały dość oszczędności, by trudny okres przeczekać bez większych perturbacji, ale przy założeniu, że wojna w Ukrainie nie potrwa długo. Niestety – patrząc z punkty widzenia Berlina – rosja okazała się słabo-silna: za słaba, by pokonać Ukrainę, za silna, by przegrać i zakończyć konflikt. Ten sam dualizm – choć w odwróconym porządku – jest też udziałem Ukrainy, co stawia niemiecki „biznesplan” przed perspektywą niewykonalności. Dla dobra wyniku finansowego „Deutschland GmbH” wojnę na wschodzie należy niezwłocznie zakończyć. Z analiz potencjałów obu stron wynika, że więcej atutów ma rosja i choć można ją pokonać, szybciej będzie pozwolić przegrać Ukrainie. Nie totalnie; Berlin nie chce rosyjskiej aneksji całej Ukrainy, ale na utratę wschodnich obszarów kraju chętnie przystanie. Byleby wrócić do „business as usual”.

—–

Ale analogia z przedsiębiorstwem nie wyjaśnia całej złożoności problemu. Mimo „ubiznesowienia” państwa, Niemcy przez dekady prowadziły coś na wzór działalności dobroczynnej. To sformułowanie nie jest zbyt fortunne, lecz narzuca je wspomniana analogia, bo mówimy o aktywności niezorientowanej na zysk. Powojennym Niemcom udało się zaszczepić poczucie winy za zbrodnię Holocaustu, którego konsekwencją były i są nadzwyczajne stosunki z Izraelem. Oparte w istotnej mierze o współpracę wojskową, której początek sięga 1957 roku. To wówczas doszło do potajemnego spotkania Szymona Peresa, odpowiedzialnego za zakupy broni dla Izraela, z Franzem Josefem Straussem, ministrem obrony RFN. Młode żydowskie państwo na gwałt potrzebowało broni i wyposażenia wojskowego – kolejna wojna z arabskimi sąsiadami, zapowiadającymi „wrzucenie syjonistów do morza”, wisiała na włosku. Żydom tymczasem brakowało gotówki, a stosunki z Ameryką Eisenhowera znajdowały się w krytycznym momencie. Peres poprosił więc Straussa o darmowe dostawy sprzętu z zasobów Bundeswehry. I Niemiec się zgodził – przy pełnym, choć nieformalnym poparciu całego rządu. Odtąd, przez kilka lat, do Izraela trafiały statki po brzegi wyładowane czołgami, samolotami, działami, amunicją i częściami zamiennymi (głównie amerykańskimi, zakupionymi wcześniej na potrzeby Bundeswehry). Gdyby nie te dostawy, Izraelczycy prawdopodobnie przegraliby wojnę sześciodniową z 1967 roku.

Z czasem współpraca wojskowa Niemiec i Izraela stała się jawna, choć – z uwagi na rosnące zagrożenie palestyńskim terroryzmem – raczej dyskretna. Pomogło temu nawiązanie stosunków dyplomatycznych między oboma krajami w 1965 roku. Obecnie w arsenale armii izraelskiej znajduje się sporo broni rodzimej konstrukcji, mnóstwo amerykańskiej, ale nie brakuje też produktów made in Germany. To w niemieckich stoczniach zbudowano okręty podwodne klasy Dolphin i Dolphin II. Jedne z najlepszych na świecie (jeśli nie najlepsze) czołgi Merkawa Mk IV napędzane są niemieckimi silnikami i strzelają z armat Rheinmetall, produkowanych na niemieckiej licencji. Izraelskie ministerstwo obrony wybrało niedawno amerykańsko-niemiecką przekładnię automatyczną dla nowego kołowego transportera piechoty Eitan. Przykładów można by mnożyć, choć żaden system uzbrojenia i rozwiązanie technologiczne nie będą tak istotne, jak wspomniane okręty Dolphin. Pierwszy z nich trafił do służby w 1999 roku, ostatni, szósty, w 2019. Budowę dwóch pierwszych jednostek sfinansowali Niemcy, kosztami trzeciej oba kraje podzieliły się po połowie. W 2006 roku Izrael zamówił dwa okręty Dolphin II warte po około 500 mln euro każdy, z czego Niemcy zapłaciły 1/3 tej kwoty. Pięć lat później podpisano kontrakt na szósty okręt, w ramach którego niemiecka subwencja zamknęła się w kwocie 135 mln euro. Kilka lat temu rząd Angeli Merkel zgodził się na sprzedaż kolejnych trzech okrętów (mają wejść do linii do końca bieżącej dekady). Tym razem Niemcy pokryją 30 proc. kosztów, wyliczonych na 540 mln euro.

Co istotne, mówimy o okrętach dostosowanych do przenoszenia pocisków manewrujących, uzbrojonych w głowice jądrowe o mocy 200 kT (dla porównania, moc bomby zrzuconej na Hiroszimę wynosiła 16 kT). Izrael nigdy oficjalnie nie potwierdził, że posiada broń jądrową, ale zakulisowo wielokrotnie dawał do zrozumienia swoim wrogom, że próba zniszczenia państwa żydowskiego spotka się ze srogą ripostą. Najważniejszym elementem tej strategii odstraszania są dziś dyżury „stalowych delfinów”, z których każdorazowo dwa przebywają gdzieś w morzu, gotowe do śmiercionośnego kontrataku. Dodajmy, że rozwijanie izraelskich technologii atomowych również odbyło się za pieniądze z RFN. W 1960 roku jeden z zachodnioniemieckich banków w większości kontrolowanych przez państwo, przekazał 2 mld marek na humanitarny projekt przekształcenia pustyni Negew w grunty rolne. Pieniądze trafiły tam, gdzie zapowiadano, ale – za zgodą Niemców – użyto ich do zgoła innego celu – rozbudowy Nuklearnego Centrum Badawczego.

Tych pieniędzy i tego wsparcia z pewnością by nie było, gdyby nie niemieckie poczucie winy.

Mówiła o nim w 2008 roku, podczas słynnego przemówienia w Knesecie, poruszona Angela Merkel. „Właśnie w tym miejscu chcę wyraźnie podkreślić: każdy rząd Niemiec i każdy kanclerz przede mną, byli świadomi historycznej odpowiedzialności Niemiec za bezpieczeństwo Izraela. Ta odpowiedzialność jest elementem racji stanu naszego państwa. (…) bezpieczeństwo Izraela jest dla mnie, jako niemieckiej kanclerz, czymś niepodlegającym dyskusji”, zapewniała polityczka, która podczas 16 lat urzędowania odwiedziła Izrael aż siedem razy.

—–

Poczucie winy wynikające ze zbrodni popełnionych podczas II wojny światowej miało, i nadal ma, wpływ również na relacje niemiecko-sowieckie i niemiecko-rosyjskie. Berlin wybaczał Moskwie masę niegodziwości, tłumacząc, że mu „nie wypada” łajać, karać, pouczać. Problem w tym, że po 1991 roku rosja zawłaszczyła sobie historię ZSRR (przy obojętności części dawnych republik, w tym Ukrainy, które chciały zerwać z sowieckim dziedzictwem), a wielka wojna ojczyźniana stała się jej „własnością”. Jej zwycięstwem, ale i jej koszmarnym doświadczeniem, wynikłym z niemieckich zbrodni. A Zachód kupił tę narrację, tym łatwiej, że już wcześniej – w czasach zimnej wojny – w językach potocznych obywateli wolnego świata „sowieci” funkcjonowali zamiennie z „rosjanami”, a „Związek Radziecki” z „rosją”.

Skutek? Niemcy nie czują dziś żadnych moralnych zobowiązań wobec Ukrainy. A powinny, na co rok temu – jeszcze przed rosyjską inwazją – zwrócił uwagę ówczesny ambasador Ukrainy w RFN Andrij Melnyk. Powiedział on wprost, że Niemcy „ponoszą za Ukrainę taką samą historyczną odpowiedzialność, jak za Izrael”. W efekcie działań wojennych z lat 1941-45 i niemieckiej okupacji ukraińskich terenów ZSRR, śmierć poniosło co najmniej 7 mln Ukraińców, co szósta osoba o takim etnicznym pochodzeniu. To więcej niż 6 mln ofiar Holocaustu, który stał się podstawą dla specyficznych kontaktów między RFN a Izraelem.

Polityka to cynizm, ale i powinności, na które jest miejsce także w państwie przerobionym w przedsiębiorstwo. Należy to Niemcom przypominać na każdym możliwym kroku. Wybijając wielkimi literami, że wsparcie dla Ukrainy to ich psi obowiązek.

—–

Zbieranie informacji i ich opracowywanie to pełnowymiarowa praca. Będę zobowiązany, jeśli mnie w tym wesprzecie. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Nz. Bachmut i budynek o symbolicznej nazwie…/fot. Marcin Ogdowski

Odpowiedzialność

W ubiegłym tygodniu brytyjskie samoloty transportowe przerzuciły na Ukrainę 2 tys. lekkich zestawów przeciwpancernych oraz 30-osobową grupę szkoleniowców. „To broń krótkiego zasięgu i defensywna. (…) nie zagraża ona Rosji, ma być używana do samoobrony”, mówił w Izbie Gmin szef brytyjskiego resortu obrony, Ben Wallace. Co ciekawe, trasa maszyn RAF-u wiodła nad Morzem Północnym, Danią, Bałtykiem i Polską – omijając Niemcy. Brytyjczycy nie poprosili Berlina o zgodę na przelot, gdyż niemiecki rząd od dłuższego czasu komunikuje, że nie popiera dozbrajania Ukrainy. Kijów ma tę postawę Niemcom za złe i oczekuje rezygnacji z „moralnie niegodziwej blokady” oraz „pilnego zaopatrzenia Ukrainy w potrzebne uzbrojenie obronne”. Cytowane słowa padły z ust Andrija Melnykowa, ukraińskiego ambasadora w RFN. Dyplomata podkreślił, że Niemcy „ponoszą za Ukrainę taką samą historyczną odpowiedzialność, jak za Izrael”. Z czego ma ona wynikać? Na skutek działań wojennych z lat 1941-45 i okupacji ukraińskich terenów ZSRR, śmierć poniosło co najmniej 7 mln Ukraińców. To więcej niż 6 mln ofiar Holocaustu, który stał się podstawą dla specyficznych kontaktów między RFN a Izraelem. Relacji w istotnej mierze opartych o militarne wsparcie dla Jerozolimy.

Wymowne gesty pojednania

Latem 2020 r., po raz pierwszy w historii, izraelskie siły powietrzne wysłały myśliwce do Niemiec na ćwiczenie z Luftwaffe. Poza zadaniami szkoleniowymi zrealizowano wówczas symboliczne przeloty – pierwszy nad bazą Fürstenfeldbruck, by upamiętnić izraelskich sportowców, zabitych przez palestyńskich terrorystów podczas igrzysk w 1972 r. Drugi nad dawnym hitlerowski obozem koncentracyjnym w Dachau, gdzie pojawiła się też delegacja z udziałem ówczesnej minister obrony RFN i ambasadora Izraela w Niemczech. Jesienią 2021 r. doszło do rewizyty – tym razem myśliwce obu krajów, pilotowane przez dowódców tych formacji, przeleciały nad stolicą Izraela. Wcześniej niemiecki generał Ingo Gerhartz – razem ze swym izraelskim odpowiednikiem, gen. Amikamem Norkinem – odwiedził Instytut Jad Waszem. „Wciąż czujemy cierpienie żydowskich ofiar Szoa (…), a nasza odpowiedzialność nie wygaśnie”, zapewniał Niemiec. Jego Eurofighter przyleciał na Bliski Wschód, odświętnie przemalowany w barwy izraelskiej i niemieckiej flagi.

Tyle współczesności; historia niemiecko-izraelskiej współpracy wojskowej sięga 1957 r. To wówczas doszło do potajemnego spotkania Szymona Peresa, odpowiedzialnego za zakupy broni dla Izraela, z Franzem Josefem Straussem, ministrem obrony RFN. Młode żydowskie państwo na gwałt potrzebowało broni i wyposażenia wojskowego – kolejna wojna z arabskimi sąsiadami, zapowiadającymi „wrzucenie syjonistów do morza”, wisiała na włosku. Żydom tymczasem brakowało gotówki, a stosunki z Ameryką Eisenhowera znajdowały się w krytycznym momencie. Peres poprosił więc Straussa o darmowe dostawy sprzętu z zasobów Bundeswehry. I Niemiec się zgodził – przy pełnym, choć nieformalnym poparciu całego rządu. Odtąd, przez kilka lat, do Izraela trafiały statki po brzegi wyładowane czołgami, samolotami, działami, amunicją i częściami zamiennymi. Gdyby nie te dostawy, Izraelczycy prawdopodobnie przegraliby wojnę sześciodniową z 1967 r.

Gwarancje atomowych delfinów

Z czasem współpraca wojskowa Niemiec i Izraela stała się jawna, choć – z uwagi na rosnące zagrożenie palestyńskim terroryzmem – raczej dyskretna. Pomogło temu nawiązanie stosunków dyplomatycznych między oboma krajami w 1965 r. Obecnie w arsenale armii izraelskiej znajduje się sporo broni rodzimej konstrukcji, mnóstwo amerykańskiej, ale nie brakuje też produktów made in Germany. To w niemieckich stoczniach zbudowano okręty podwodne klasy Dolphin i Dolphin II. Jedne z najlepszych na świecie (jeśli nie najlepsze) czołgi Merkawa Mk IV napędzane są niemieckimi silnikami i strzelają z armat Rheinmetall, produkowanych na niemieckiej licencji. Izraelskie ministerstwo obrony wybrało niedawno amerykańsko-niemiecką przekładnię automatyczną dla nowego kołowego transportera piechoty Eitan. Przykładów można by mnożyć, choć żaden system uzbrojenia i rozwiązanie technologiczne nie będą tak istotne, jak wspomniane okręty Dolphin. Pierwszy z nich trafił do służby w 1999 r., ostatni, szósty, w 2019. Budowę dwóch pierwszych jednostek sfinalizowali Niemcy, kosztami trzeciej oba kraje podzieliły się po połowie. W 2006 r. Izrael zamówił dwa okręty Dolphin II warte po ok. 500 mln euro każdy, z czego Niemcy zapłaciły 1/3 tej kwoty. Pięć lat później podpisano kontrakt na szósty okręt, w ramach którego niemiecka subwencja zamknęła się w kwocie 135 mln euro. Kilka lat temu rząd Angeli Merkel zgodził się na sprzedaż kolejnych trzech okrętów (mają wejść do linii do końca bieżącej dekady). Tym razem Niemcy pokryją 30 proc. kosztów, wyliczonych na 540 mln euro.

Co istotne, mówimy o okrętach dostosowanych do przenoszenia pocisków manewrujących, uzbrojonych w głowice jądrowe o mocy 200 kT (dla porównania, moc bomby zrzuconej na Hiroszimę wynosiła 16 kT). Izrael nigdy oficjalnie nie potwierdził, że posiada broń jądrową, ale zakulisowo wielokrotnie dawał do zrozumienia swoim wrogom, że próba zniszczenia państwa żydowskiego spotka się ze srogą ripostą. Najważniejszym elementem tej strategii odstraszania są dziś dyżury „stalowych delfinów”, z których każdorazowo dwa przebywają gdzieś w morzu, gotowe do śmiercionośnego kontrataku. Dodajmy, że rozwijanie izraelskich technologii atomowych również odbyło się za pieniądze z RFN. W 1960 r. jeden z zachodnioniemieckich banków w większości kontrolowanych przez państwo, przekazał 2 mld marek na humanitarny projekt przekształcenia pustyni Negew w grunty rolne. Pieniądze trafiły tam, gdzie zapowiadano, ale – za zgodą Niemców – użyto ich do zgoła innego celu – rozbudowy Nuklearnego Centrum Badawczego.

Oczywiście, transfer technologii i uzbrojenia odbywa się również w drugą stronę. W 2010 r., podczas szczytowego zaangażowania NATO w Afganistanie, Bundeswehra kupiła w Izraelu samoloty zwiadowcze Heron. Niemcy nie dysponowały wtedy własnym odpowiednikiem drona o podobnych parametrach. Tak jak dziś nie dysponują równie skutecznym co izraelski systemem ochrony aktywnej czołgów. Zimą minionego roku spółka Rafael poinformowała o podpisaniu z niemieckim rządem umowy na dostarczenie i integrację zestawów Trophy dla czołgów Leopard 2. Kontrakt ma zostać zrealizowany w latach 2024-25. Kilka miesięcy później koncern Israel Aerospace Industries ujawnił, że niemieckie wojska lądowe otrzymają radary pola walki, produkowane przez IAI. Tym razem terminy dostaw sprzętu – z pakietami szkoleniowym i wsparcia oraz częściami zamiennymi – zaplanowano na lata 2022-24.

Palestyńska kość niezgody

Zażyłe relacje niemiecko-izraelskie nie mają wyłącznie militarnego wymiaru. Zaś ich beneficjantami są nie tylko instytucje z obu państw. Claims Conference (ang. Konferencja Roszczeniowa) to międzynarodowa organizacja działająca na rzecz zapewnienia odszkodowań, restytucji mienia oraz pomocy ocalałym z Holocaustu i spadkobiercom ofiar. Powołano ją w Nowym Jorku w 1951 r., w oparciu o 23 organizacje żydowskie, z wiodącą rolą Światowego Kongresu Żydów. To wówczas odbyły się pierwsze negocjacje z Niemcami Zachodnimi, których format jest kontynuowany rokrocznie aż do dziś. Tylko w 2021 r. Konferencja rozdysponowała prawie 660 mln dol. w formie bezpośrednich odszkodowań dla 260 tys. osób z 83 krajów. Przez cały okres działalności, Claims Conference wynegocjowała od Niemiec niemal 90 mld dol. Tych pieniędzy z pewnością by nie było, gdyby nie niemieckie poczucie winy.

Mówiła o nim w 2008 r., podczas słynnego przemówienia w Knesecie, poruszona Angela Merkel. „Właśnie w tym miejscu chcę wyraźnie podkreślić: każdy rząd Niemiec i każdy kanclerz przede mną, byli świadomi historycznej odpowiedzialności Niemiec za bezpieczeństwo Izraela. Ta odpowiedzialność jest elementem racji stanu naszego państwa. (…) bezpieczeństwo Izraela jest dla mnie, jako niemieckiej kanclerz, czymś niepodlegającym dyskusji”, zapewniała polityczka, która podczas 16 lat urzędowania odwiedziła Izrael aż siedem razy. Czy jej następca Olaf Scholz pozostanie równie pryncypialny? „Lewicowe skrzydła Zielonych i socjaldemokratów mają bardziej dwuznaczny stosunek do Izraela”, zauważył niedawno Politico. Annalena Baerbock, nowa szefowa niemieckiego MSZ, swego czasu sprzeciwiała się sprzedaży Izraelowi okrętów podwodnych. Kością niezgody pozostawała kwestia palestyńska, co do której własne zastrzeżenia głośno wyrażała również Merkel. A i tak nie popsuło to międzypaństwowych relacji. O tym, czy ulegną one istotnym zmianom, dowiemy się pewnie nieprędko – Niemcy mają dziś inne zmartwienia. Kraj boryka się z pandemią Covid-19, a na arenie międzynarodowej ogromnym wyzwaniem pozostaje kryzys ukraińsko-rosyjski, gdzie Berlin ma do odegrania niebagatelną rolę. Także z uwagi na swą „historyczną odpowiedzialność” wobec europejskich republik byłego ZSRR…

—–

Nz. INS Tanin (Krokodyl)/fot. Wikimedia Commons

Tekst opublikowałem w Tygodniku Przegląd, 5/2022

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Potęga…

… bez militarnych aktywów. Jak Merkel rozbrajała niemiecką armię.

Przekonanie o sile niemieckiej gospodarki jest w Polsce powszechne i niezależne od preferencji wyborczych. Towarzyszy mu pewność, że tak było „od zawsze”. Tymczasem 16 lat temu – gdy urząd kanclerza obejmowała Angela Merkel – Niemcy pozostawały najwolniej rozwijającym się krajem grupy G-7. Miały 11-procentowe bezrobocie i strukturę gospodarki w dużym stopniu opartą o tradycyjne przemysły. Federalne władze zdawały się być przytłoczone finansowymi skutkami zjednoczenia, wydatki publiczne z trudem dźwigały – jak z przyganą mówiono w niemal całej Europie – „rozbudowany socjal”. Sami Niemcy widzieli przyszłość w ciemnych barwach, bardziej przejęci wizją niedostatku niż słabnącej pozycji międzynarodowej ich państwa. Ono jednak okazało się zadziwiająco wytrzymałe i nieźle przygotowane na trudne czasy, jakie nastały wraz z globalnym kryzysem z 2008 r. Państwowy interwencjonizm uratował gospodarkę przed większymi kłopotami, pozwalając jej ponowie rozwinąć skrzydła. Dziś bezrobocie utrzymuje się poniżej 6%, a niemieckie firmy – mimo pandemii – wciąż otwierają kolejne biznesy za granicą. Specjaliści widzą w tym zasługę ustępującej kanclerz i dodają, że Merkel umiejętnie przekuła sukcesy gospodarcze na polityczne korzyści. RFN znów bowiem cieszy się niekwestionowaną pozycją europejskiego lidera i gracza wagi światowej. W tym samym czasie gros niemieckich żołnierzy opuszcza szeregi armii. Wielu z nich ma dość służby w siłach zbrojnych, będących cieniem samych siebie sprzed lat.

Afgański test i parodia wojska

Bundeswehra powstała w 1955 r. i przez ponad 40 lat funkcjonowała jako armia przewidziana do obrony przed zmasowanym atakiem ze wschodu. W dniu zjednoczenia Niemiec liczyła 585 tys. żołnierzy – trzy razy więcej niż obecnie. Dysponowała silnym lotnictwem i potężnymi wojskami pancernymi. Wraz z końcem zimnej wojny siły zbrojne zaczęto poddawać redukcjom, zmieniono też ich charakter. Jeszcze w 1991 r. Berlin nie zdecydował się na udział w antyirackiej koalicji; rząd bał się reakcji pacyfistycznie nastawionego społeczeństwa. Rok później – gdy wojna zbliżyła się do granic Republiki – Niemcy posłały żołnierzy w ramach sił pokojowych do Bośni. Ówczesny kanclerz Helmut Kohl zapowiedział zwiększanie zaangażowania armii w misje międzynarodowe, co skutkowało przebudową Bundeswehry w formację w większym stopniu ekspedycyjną. Zaczęta w 2001 r. operacja NATO w Afganistanie okazała się ogromnym wyzwaniem. Armia, której kilka dekad wcześniej bał się cały świat, nie była w stanie skompletować wyposażenia dla kilku tysięcy żołnierzy. Ze sprzętu ogałacano więc jednostki, które pozostały w kraju. A i tak część wyposażenia wojskowi nabywali za własne pieniądze, narzekając na magazynowe sorty jeszcze z lat 60. Na miejscu Niemcom długo doskwierał brak odpowiedniej broni – dopiero po kilku latach rząd zdecydował się wysłać do Afganistanu haubice, którymi można było odpowiadać na talibskie ataki rakietowe. A do tego doszły jeszcze koszmarne wpadki. We wrześniu 2009 r., na rozkaz niemieckiego oficera, amerykańskie samoloty zbombardowały w Kunduzie dwie cysterny uprowadzone wcześniej przez rebeliantów. Nim bomby spadły, talibowie się wynieśli – wybuchy zabiły 142 cywilnych Afgańczyków. Rok później, w Mula Kuli – nieopodal bazy z ponad tysiącem Niemców – rebelianci ukamienowali parę młodych ludzi. Ich związek uznano za nieobyczajny, pastwiono się nad nimi kilkadziesiąt minut. Wojskowi z Bundeswehry nie wytknęli nosa z obozowiska.

„Po co tam jesteśmy?” – pytały niemieckie media. Pod Hindukuszem poległo 59 żołnierzy Bundeswehry, tylko niewielu w bezpośredniej walce. Wedle własnych zasad, Niemcy mogli co najwyżej się bronić. Jeden z amerykańskich generałów nazwał ów stan „parodią wojska”, co w gruncie rzeczy bliskie było rzeczywistości. Lecz dużo gorsze – z perspektywy mundurowych – procesy zachodziły w kraju. Pod pozorem kryzysowych oszczędności w latach 2010-2014 budżet armii obcięto o ponad 8 mld euro. A od 2011 r. było to już wojsko zawodowe, wymagające zatem większych wydatków osobowych. Finansową zapaść najlepiej oddają liczby (z uwagi na historyczny kontekst podane w dolarach) – w 1980 r. RFN przeznaczyła na siły zbrojne 25,5 mld dol., co stanowiło 3% PKB. W 1990 r. było to odpowiednio 40,4 mld i 2,6%, w 2000 r. 26,9 mld i 1,4%, a w 2010 r. 44,8 mld i 1,3%. Udział wydatków na obronność względem PKB zmniejszył się zatem niemal 2,5-krotnie, co przy jednoczesnym spadku siły nabywczej pieniądza oznaczało coraz mniejszą pulę dostępnych środków. Kilka lat później stało się to przedmiotem międzynarodowych kontrowersji, prezydent Donald Trump mówił wprost: „Niemcy (…) są bardzo nieuczciwe w swoim finansowym wkładzie w NATO, bo przeznaczają tylko 1%. PKB na obronność, a powinni przeznaczać 2%. A nawet te 2% to bardzo mało. (…) Oszukują nas na miliardy dolarów już od lat”.

Skala technicznej degrengolady

Trump nie był wzorem powściągliwości, ale miał sporo racji. W świecie dyplomacji problem niemieckiej armii definiowano jako „jazda na gapę”. „Niemcy czerpią z dywidendy pokoju”, mówiono w NATO, oczekując od Berlina większego wkładu we wspólne wysiłki obronne. Wspomniane 2% PKB ustalono jako wymóg w 2014 r., po rosyjskiej agresji na Krym i wschodnią Ukrainę. Działania Moskwy – jakkolwiek nie zagroziły bezpośrednio żadnemu z krajów Sojuszu – zinterpretowano jako powrót na ścieżkę zimnowojennej konfrontacji. „NATO musi się obudzić i ponownie uzbroić” – zadeklarowano na szczycie państw członkowskich w Walii. Poza USA – które tradycyjnie łożyły na wojsko gigantyczne kwoty – poziom 2% PKB zdołały osiągnąć Bułgaria (3,2%), Grecja (2,3%), Wielka Brytania i Estonia (2,1%) oraz Rumunia, Litwa, Łotwa i Polska (2%). W Niemczech wydatki również zaczęły rosnąć (w 2014 r. wynosiły 33 mld euro), lecz masę pieniędzy przeznaczano na zakup nowego sprzętu – samolotów Eurofighterów, wielozadaniowych okrętów MKS-180 czy śmigłowców NH-90. Koszty tych programów były na tyle wysokie, że Bundeswehra na kilka lat zrezygnowała z nabywania części zamiennych, niezbędnych do utrzymania już posiadanego wyposażenia. „Armia jest w złym stanie” – alarmował w 2017 r. Jochen Both, emerytowany niemiecki generał. „Czy dalibyśmy radę obronić własny kraj i sojuszników? Oczywiście, że nie. W przypadku rosyjskiego ataku, bez ogromnego wsparcia Amerykanów, nie przetrwalibyśmy” – przekonywał w magazynowym wydaniu „Bilda”. Fakt, iż głosu udzieliła mu bulwarówka, służby prasowe rządu wykorzystały do zdeprecjonowania tej opinii. Szczególnie, że Both wprost zaatakował niemiecką kanclerz. „Jestem rozczarowany Angelą Merkel. W czasie jej rządów została zaniedbana poważna i długotrwała debata o tym, co może i musi robić Bundeswehra. Przez te lata nie wzrosło też społeczne zaufanie do armii” – mówił. Czas przyznał mu rację.

Raport, którego fragmenty ujawniono w 2018 r., wskazywał na porażkę polityki kadrowej. Nieobsadzonych pozostawało 10% etatów – wojsku, postrzeganemu jako niezbyt atrakcyjne miejsce pracy, brakowało ponad 20 tys. ludzi. Dokument obnażył też skalę technicznej degrengolady Bundeswehry. Oficjalnie armia posiadała 244 czołgi Leopard 2, ale tylko 176 znajdowało się w jednostkach, a przeciętnie 105 wozów miało pełną zdolność operacyjną. W tym miejscu warto przypomnieć, że 249 czołgów przekazano Polsce (pierwszą partię w latach 2002-03, drugą – 2014-15), gdzie stanowią one trzon sił pancernych. Wozy starszej generacji (A4) trafiły do Wojska Polskiego za symboliczną opłatą, nowsze (A5 z drugiej transzy) kosztowały budżet Rzeczpospolitej 180 mln euro. Niezależnie od tego, oba zakupy należy rozpatrywać w kategoriach niezwykłej okazji, Niemcy pozbyły się bowiem pełnowartościowego sprzętu. Wróćmy jednak do raportu – w przypadku haubic PzH 2000 spośród nominalnych 121 egzemplarzy, na stanach konkretnych oddziałów znajdowało się 75 szt., w gotowości do użycia zaledwie 42. Imponująca flotylla Eurofighterów (128 maszyn) w dwóch trzecich okazała się nielotna. Jeszcze gorzej wyglądała sytuacja w przypadku uderzeniowych Tornado – spośród 93 będących rzekomo w linii samolotów latało przeciętnie 26 maszyn. Z 52 szturmowych śmigłowców Tiger o pełnej sprawności można było mówić w przypadku 12 helikopterów. Dodajmy do tego chlubę niemieckiej marynarki wojennej – okręty podwodne typu 212. Żaden z czterech u-bootów nie był w stanie wypłynąć w samodzielny rejs. A to tylko przykłady. „Jest źle, trzeba to zmienić” – przyznała wówczas Angela Merkel. Wydatki wzrosły – w 2019 r. osiągnęły poziom 51,4 mld euro, w kolejnym roku – 53 mld. W przyszłorocznym budżecie rząd w Berlinie planuje przeznaczyć na cele obronne równie pokaźną kwotę, ale to wciąż ledwie 1,57% PKB. Widać po tym wyraźnie, że niemiecka kanclerz – nawet w perspektywie odejścia z urzędu – tylko nieznacznie koryguje jedno ze swoich politycznych credo, jakim było schlebianie pacyfistycznym nastrojom większości niemieckiego społeczeństwa.

Bundeswehra w służbie… Polski

No i budżet najprawdopodobniej będzie realizowany w zupełnie innych uwarunkowaniach. Rządząca dotąd chadecja z CDU/CSU nie wygrała wrześniowych wyborów parlamentarnych, zajmując drugie miejsce po SPD. Na kolejnych pozycjach uplasowali się Zieloni, liberalna FDP i nacjonalistyczna AfD. W Berlinie trwają próby sformowania koalicji. Niezależnie od wyników negocjacji jasne jest, że kształt polityki bezpieczeństwa będzie efektem kompromisów. W najbardziej prawdopodobnym scenariuszu – rządu SPD, Zielonych i FDP – nie należy spodziewać się kolejnych budżetów na poziomie 2% PKB. I socjaldemokraci, i Zieloni opowiadają się za utrzymaniem obecnej skali wydatków zbliżonych do 1,6%. Co więcej, Zieloni i część SDP sprzeciwiają się dalszemu udziałowi Niemiec w tzw. nuklearnej partycypacji (ang. nuclear sharing). To stary natowski program, wywodzący się jeszcze z czasów zimnej wojny. USA rozlokowały wówczas w Europie Zachodniej broń atomową jako straszak na Związek Radziecki. Po 1991 r. większość głowic wróciła za Ocean, jednak ponad setka bomb pozostała we Włoszech, w Turcji, w Belgii, Holandii i w Niemczech. Kontrolę nad nimi sprawują Amerykanie, jednak w razie potrzeby ładunki zostaną przekazane miejscowym siłom powietrznym. W przypadku RFN byłby to 33. Pułk Lotnictwa Taktycznego Luftwaffe, stacjonujący w bazy lotniczej Büchel w Nadrenii-Palatynacie. Piloci tej elitarnej jednostki od dekad szkolą się w zrzucaniu „atomówek”. W latach 80. XX w. pułk wyposażono w samoloty Tornado, które mają zostać wycofane ze służby do 2030 r. Berlin zapowiedział już kupno następców – 45 amerykańskich F-18 – nie sposób jednak wykluczyć, że z decyzji tej się wycofa. Otwarte wypowiedzenie udziału w nuclear sharing jest mało prawdopodobne z uwagi na koszty wizerunkowe (pozostali sojusznicy odebraliby to jako podważenie jednej z fundamentalnych zasad NATO – koncepcji kolektywnej obrony). Co innego stopniowa reedukacja personelu, spowodowana brakiem odpowiednich nośników, której towarzyszyłyby zapewne zakulisowe próby podważania sensowności projektu. Na marginesie warto wspomnieć, że niemiecką niechęć do atomu chętnie wykorzystałaby Polska, której obecne władze widziałby u siebie amerykańskie głowice.

Czyżby więc zanosiło się na ciąg dalszy „jazdy na gapę”? W niemieckiej polityce możliwe są również inne scenariusze, włącznie z wielką koalicją wygranych (SPD-CDU/CSU). I w tym kontekście warto wspomnieć o deklaracji obecnej minister obrony RFN. Annegret Kramp-Karrenbauer – podczas spotkania ze swoimi odpowiednikami z NATO – przyznała, że ambicją Niemiec jest posiadanie do 2030 r. sił zbrojnych stanowiących 10% potencjału obronnego NATO. Specjaliści wątpią w tak szybką odbudowę Bundeswehry, co nie zmienia faktu, że dziś stanowi ona trzecią (po armiach Francji i Włoszech) siłę wojskową w zjednoczonej Europie. I choć dalece nie odpowiada to politycznej pozycji Berlina, nie zapominajmy o potencjale ludnościowym, bazie przemysłowej oraz możliwościach inwestycyjnych Niemiec. Zwłaszcza dwa ostatnie czynniki sprawiają, że RFN – w razie realnego zagrożenia – byłaby w stanie stosunkowo szybko osiągnąć pozycję wojskowego lidera w Unii Europejskiej. Czy stanie się to ze szkodą dla Polski? Jak zauważa „Die Welt”, w 2020 r. Polska wyeksportowała do Niemiec towary i usługi o wartości 58,1 mld euro. Obroty handlowe między oboma krajami wyniosły 122,9 mld euro i stale rosną. Te dane nie pozostają bez wpływu na wyniki Barometru Polsko-Niemieckiego, reprezentatywnego badania postaw obywateli obu krajów. Wynika z nich, że 57% Niemców i 65% Polaków ocenia wzajemne stosunki jako bardzo dobre lub raczej dobre. Połowa z nich upatruje przyczyny we wspólnych interesach gospodarczych. Co istotne, obie nacje są niemal w równym stopniu zgodne w kwestii niemieckiej armii: 48% Polaków i 51% Niemców jest przekonanych, że zwiększenie niemieckich wydatków na obronność przysłuży się bezpieczeństwu Polski. „Jest to spory znak zaufania, bo przecież zbrodnie popełnione przez Niemców na Polakach w czasie II wojny światowej są wciąż obecne w polskiej świadomości” – pisze gazeta. Jak widać, większą moc mają podzielane przez oba narody lęki związane z poczynaniami Rosji i Chin. Niewykluczone też, że Polacy nie ufają w zdolności własnej armii, od lat trapionej permanentnym kryzysem. Ale to już zupełnie inna historia…

—–

Nz. Niemiecka baza w afgańskim Mazar-i-Szarif. Daleko od domu, ale z zachowaniem niemieckiego ładu i porządku… Jesień 2009 r./fot. autor

Tekst opublikowałem w Tygodniku Przegląd, 42/2021

Postaw mi kawę na buycoffee.to