Obiektywizm

Dziś trochę inaczej – najpierw „raportowo”, warto wszak ponieść w świat dobrą nowinę, a później nieco osobiście, a zarazem porządkowo.

Zacznijmy od faktów. Trzecia z obiecanych przez Niemcy baterii systemu Patriot jest już w Ukrainie. Poinformował o tym ambasador RFN w Kijowie Martin Jaeger.

Przypomnijmy – Berlin zadeklarował dostawę trzeciej baterii w kwietniu br., tuż po tym zaczęły się szkolenia ukraińskich załóg. Wedle nieoficjalnych informacji, bateria została wysłana nad Dniepr dwa tygodnie temu, na początku tego tygodnia zyskała status „combat ready”.

W tej chwili Ukraińcy mają cztery baterie – trzy z RFN i jedną z USA. Kompletowana jest kolejna, z inicjatywy Holandii, gotowej przekazać Ukrainie do czterech wyrzutni (bateria liczy ich osiem). Transfer własnych Patriotów zadeklarowała ostatnio Rumunia, ale nie wiadomo, kiedy miałoby to nastąpić. Minimalne potrzeby Ukrainy w tym zakresie to siedem baterii.

Kilka dni temu pojawiła się informacja o negocjacjach prowadzonych przez Waszyngton i Jerozolimę, których przedmiotem ma być osiem nieczynnych już (ale wciąż sprawnych) izraelskich baterii Patriot. USA miałyby je odkupić i przekazać Kijowowi. Gdyby do tego doszło, byłby to najpoważniejszy jakościowo transfer zachodniej broni podczas tej wojny.

Warto zauważyć, że Stany Zjednoczone – choć produkują Patrioty i posiadają największy ich arsenał (około 50 baterii) – nie planują obecnie przekazywać sprzętu z własnych zapasów. Zarazem priorytetowo traktują kwestię rakiet przeciwlotniczych dla Ukrainy – Kijów ma pierwszeństwo przed innymi krajami jeśli idzie o dostawy amunicji do Patriotów. „Chociaż tyle”, można by rzec.

—–

A teraz przejdźmy do drugiej części. Swoistego obwieszczenia, koniecznego z uwagi na fakt, że wciąż dołączają tu nowi Czytelnicy, a nie dla wszystkich oczywiste są moje intencje. Efekt jest taki, że co jakiś czas pojawia się osoba, pytająca o powody mojego emocjonalnego zaangażowania, często zaniepokojona sposobem, w jaki je wyrażam. Niekiedy stawiany jest mi zarzut szerzenia nienawiści wobec rosjan. Ta mała litera, te niepochlebne rzeczowniki używane zamiast nazwisk rosyjskich przywódców i dowódców. Zdarzają się też trolle (tych tępię, ale czasem ich treści wiszą na stronie po kilka-kilkanaście godzin – nim zdołam zareagować), twierdzący, że piszę nieprawdę. Bywa, że przybiera to postać zawodowej przygany, bo przecież „nie wypada panu być nieobiektywnym”.

Do rzeczy. Obowiązkiem dziennikarza jest dochowanie rzetelności – pisanie/mówienie o rzeczach znajdujących oparcie w faktach, zaś gdy materiał przybiera formę publicystyczną, wyraźne zaznaczenie, gdzie mamy do czynienia z faktem, a gdzie z opinią. Nigdy tej reguły nie nadużyłem. W natłoku informacji nie wszystko i nie zawsze da się zweryfikować – w takich sytuacjach trzeba się zdać na własne wyczucie i doświadczenie. Gdy mam wątpliwości, to o tym informuję. Nikt nie jest alfą i omegą, padam więc i ja czasami ofiarą dezinformacji czy nieintencjonalnych przeinaczeń, niedomówień; gdy się w tej kwestii orientuję, uczciwie o tym wspominam. Tak pojmuję rzetelność.

Obiektywizm – owo „zachowajmy chłodny umysł i dajmy dojść do słowa wszystkim stronom” – to bajeczka dla adeptów szkół dziennikarskich; zawodowa legenda bez pokrycia w realnych działaniach. Pomijam skandaliczne praktyki niektórych mediów bazujących na kłamstwie jako metodzie – to patologia. Jednakże standardem jest nawet w tych warsztatowo najlepszych redakcjach odpowiedni dobór tematów, komentatorów, technicznych trików i takie żonglowanie opiniami, by wpisać się w redakcyjną linię definiowaną przez ideologiczny profil czy zobowiązania biznesowe. Dziennikarstwo to misja, ale i sposób na zarabianie pieniędzy – w tej dychotomii funkcjonują media na całym świecie, nie tylko w Polsce. I absolutnie nie wyklucza to faktu, że tekstem (materiałem) można czynić dobro. Po prostu, trzeba się pogodzić ze świadomością, że nie wszystkim.

Nie wszyscy bowiem mają prawo, by ich głos wybrzmiał na równi z innymi. Zwłaszcza w sytuacji wojny, koszmaru sprowadzanego przez jednych na drugich. W tym konkretnym przypadku (konfliktu w Ukrainie) nie ma czegoś takiego jak uzasadnione racje rosjan. Ich bełkotliwe, rasistowskie i imperialne tłumaczenia nie stanowią żadnej przeciwwagi dla głosów Ukraińców. Co zaś się tyczy obiektywizmu rozumianego jako dyspozycja emocjonalna – oczywiście z perspektywy wygodnego fotela, zza klawiatury, można sobie pozwolić na dysputy o tym, co wypada, a czego nie (mówić/pisać). Ale w zetknięciu z żywym tematem (albo i martwym…) ten balonik pryncypialności zwykle uchodzi. Przez lata oglądałem wojnę na własne oczy i jest dla mnie oczywistą oczywistością emocjonalna reakcja, także w wymiarze werbalnym. Dziennikarz nie jest maszyną do pisania.

Znam ryzyka płynące ze stosowania języka dehumanizacji, ale wiem też, jakie strategie za tym stoją. To przede wszystkim sposób na zagospodarowanie własnego lęku przed tymi, których opisujemy (jako orki, rosjanie itp.). Znam bardzo prosty sposób na eliminację tego strachu – wystarczy nie straszyć. Nie zabijać, nie mordować, nie rabować, nie gwałcić, nie stwarzać egzystencjalnego zagrożenia dla sąsiadów. W tym konkretnym przypadku – zabrać dupy w troki, opuścić Ukrainę. Potem przeprosić i zadośćuczynić. W takich okolicznościach można znów myśleć i mówić o Rosjanach, nie rosjanach.

Szlag mnie trafia, gdy stykam się z próbami przeniesienia odpowiedzialności, jakbym to ja – i generalnie miażdżąca większość Polaków, którzy wykazują proukraińskie sympatie – stał za tym, co dzieje się w Ukrainie. Nie ja, nie my, rozpoczęliśmy tę wojnę, a rosjanie – i żadne retoryczne sztuczki nie zdejmą z nich winy. Za którą muszą zapłacić także w wymiarze symbolicznym. Tego wymaga elementarne poczucie sprawiedliwości.

Zapłacić jako cała wspólnota. Wiem, że istnieje w rosji opozycja. Ktoś wychodził na ulice po kolejnych wyborach, ktoś gnije w gułagu za poglądy i „działalność antysystemową”. Ktoś na początku inwazji protestował. Z jakiegoś powodu niemal pół miliona osób opuściło kraj po 24 lutego 2022 roku (a przed mobilizacją). Postawy obywatelskiego oporu godne są podziwu. Tym niemniej jako naród rosjanie zawiedli. Od czasów Borowskiego i Nałkowskiej nie ma w Polsce dyskusji o domniemanej niewinności zwykłych Niemców w kontekście Zagłady i innych okupacyjnych zbrodni. Konformizm i obojętność to świadomy wybór, przemyślane postawy. A więc i współodpowiedzialność. Tak jak wszyscy Niemcy winni byli hitlerowskim bestialstwom – bo nie powiedzieli „nie” – tak wszyscy rosjanie odpowiadają za ekscesy raszyzmu. Odpowiedzialność zbiorowa? Owszem. Ale nie twierdzę przecież, że ma być równomiernie rozłożona. Jedni zasługują na dotkliwe kary, inni „tylko” na ostracyzm.

Tak, niesie mnie fala moralnego oburzenia. Nie wszystko, co przy tej okazji się dzieje, mi odpowiada. Nie podobają mi się emocje, jakie wyzwalają we mnie rosjanie. Wolałbym ich nie mieć, nie odczuwać. Mam nadzieję, że kiedyś będzie mi to dane.

A póki co przygotowuję się do kolejnego wyjazdu do Ukrainy. Do miejsc dotkniętych „dobrodziejstwem ruskiego miru”. Cały kolejny tydzień spędzę w podróży, więc pewnie nie zdołam przygotować jakichś większych materiałów – te będą po powrocie. Ale typowe dla moich wyjazdów krótkie reporterskie impresje powinny się pojawić – znajdziecie je na moim profilu na Facebooku. Zapraszam do lektury już dziś, zarazem przypominając, że piszę niemal wyłącznie dzięki Wam. By móc robić to dalej, potrzebuję Waszego wsparcia.

Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

Wspieraj Autora na Patronite

Szanowni, to dzięki Wam powstają moje materiały, także ostatnia książka.

A skoro o niej mowa – gdybyście chcieli nabyć „Zabić Ukrainę. Alfabet rosyjskiej agresji” z autografem, wystarczy kliknąć w ten link.

Nz. Wyrzutnia Patriot/fot. US Army

Kara

„Zadam niepopularne pytanie: czy Ukraina nie może zacząć rozmów z Rosją i oddać część jej terytoriów w zamian za życie tych, którzy jeszcze w tym kraju zostali?”, zastanawia się filozofka, prof. Magdalena Środa. Dalszą część jej wypowiedzi znajdziecie na załączony screenie, choć istota i tak zawiera się w pierwszym, zacytowanym przeze mnie zdaniu. Pytacie mnie, co o tym sądzę, pozwolę więc sobie na krótki komentarz.

Zacznę od dygresji. Kilkanaście dni temu wziąłem udział w polsko-ukraińsko-niemieckim seminarium, zorganizowanym przez Uniwersytet Szczeciński. Co prawda poświęcono je dziennikarstwu obywatelskiemu, niemniej kontekst wojenno-ukraiński zdefiniował dyskusje. Z uwagą wsłuchiwałem się w wypowiedzi zagranicznych koleżanek i kolegów po fachu, a opowieść o niemieckim rozumieniu konfliktu na Wschodzie wydała mi się arcyciekawa.

Dotąd sądziłem, że ostrożna polityka Berlina wobec Kijowa i Moskwy wynika z trzech powodów.

Pierwszy ma wymiar historyczno-etyczny i jest konsekwencją niemieckich zbrodni na Wschodzie oraz faktu, że współczesnej rosji udało się zawłaszczyć historię ZSRR tak, by w relacjach ze światem zewnętrznym uchodziła ona za wyłącznie rosyjską. W efekcie „znikło” gdzieś etniczne zróżnicowanie ofiar hitlerowskiej agresji, a skoro wszyscy byli rosjanami, to rosji przypadają „moralne bonusy” z tego tytułu. Niechęć, powściągliwość, a ostatecznie „tylko” wspomniana ostrożność, z jaką do pomocy dla Ukrainy podchodzi RFN, wynikają także z przekonania, że „nam, Niemcom, nie wypada przykładać ręki do zabijania rosjan”. Gdzieś tam zapewne tli się jeszcze strach przed srogością ewentualnej zemsty moskali. Świadkowie bestialstw armii sowieckiej z lat 1944/45 w zasadzie już nie żyją, ale trauma bywa dziedziczona społecznie i potrafi zakorzenić się w głowach kolejnych pokoleń.

Drugi ważny moim zdaniem powód sprowadza się do relacji ekonomicznych łączących Niemcy i rosję. Zaplecze surowcowe i relatywnie duży rynek zbytu były przez lata rosyjskimi atutami, którymi Moskwa rozgrywała Berlin. Czyniła to z łatwością, bo Niemcy, jako państwo, przeszły transformację z organizacji wysoce zmilitaryzowanej w strukturę biznesową – kraj stał się firmą i wedle logiki firmy funkcjonował. A że kontrahent często okazywał się łobuzem? Nie miało to większego znaczenia, póki realizował swoje zobowiązania. Póki można było na nim i dzięki niemu zarabiać. Trudno rezygnuje się z takiej współpracy, trudno nie ulec pokusie, by nie zrywać wszystkich mostów.

Tym trudniej, gdy jest się naszpikowanym agenturą wpływu. W żadnym innym europejskim kraju mniej lub bardziej prorosyjskie narracje nie były i nie są z taką łatwością kolportowane jak w Niemczech. Dość wspomnieć „antywojenne” protesty czy „propokojowe” deklaracje ludzi nauki i sztuki.

Ale byłoby nieuczciwością wrzucanie wszystkich takich inicjatyw, no i szerzej, powściągliwości jako strategii politycznej RFN, do jednego worka „świadomej gry na rosję”. I w tym momencie wrócę do niemieckiej perspektywy, z jaką zetknąłem się podczas wspominanego seminarium.

Niemcy są społeczeństwem na wskroś pacyfistycznym – to skutek rewolucji zafundowanej temu państwu i tej wspólnocie przez aliantów po zakończeniu II wojny światowej. Sam czasem żartuję, że ów pacyfizm wszedł Niemcom (z których wywodzi się część mojej rodziny, więc czuję się rozgrzeszony z tych docinków) za mocno. A na fundamencie pacyfizmu refleksja o nadrzędnej wartości ludzkiego życia ma się bardzo dobrze. Tym lepiej, gdy dodamy „dwa do dwóch” – indukowany z zewnątrz (ale w pełni zinternalizowany) pacyfizm do specyficznych doświadczeń historycznych. W Zachodnich Niemczech mówiło się, że lepiej mieć pół Niemiec tylko dla siebie niż całe na pół. W tej figurze retorycznej chodziło o akceptację powojennego porządku – podziału Niemiec na te, gdzie dostępne były wszystkie wolności, oraz te, które znalazły się pod sowiecką kuratelą. Taki stan rzeczy był dla Niemców bolesnym ciosem, ale był też lepszą opcją niż pełna okupacja.

Co więcej, z czasem okazało się, że podział nie jest trwały, że kraj udało się zjednoczyć. Poczucie realizmu i cierpliwość kilku pokoleń zostały wynagrodzone.

I właśnie w takich kategoriach wielu współczesnych Niemców postrzega obecną sytuację Ukrainy, a ślady takiej kalkulacji odnajdujemy w polityce RFN. I takie postrzeganie podziela z Niemcami cytowana na wstępie prof. Środa. „Ziemia za pokój/ziemia za życie” – to nawet nie brzmi tak źle. No i zawsze jest nadzieja, że rosja – jak niegdyś ZSRR – też się rozleci (a przecież federacja stoi na jeszcze bardziej chwiejnych nogach niż sowiecja). A jak się rozleci, możliwa będzie konsolidacja ukraińskich ziem. Ale…

Ale w takiej perspektywie – akceptacji dla podziału Ukrainy wzorem Niemiec – brakuje mi istotnej zmiennej. Podkreślenia, że los dawnej III Rzeszy był zasłużoną karą dla państwa i wspólnoty, które zafundowały światu koszmarną wojnę i Holocaust. A za co miano by ukarać Ukrainę? A przecież byłaby to kara nie dla abstrakcyjnego bytu, a dla konkretnych ludzi. Zabijanych, więzionych, poddanych presji ekonomicznej i procesowi wynaradawiania – tym bowiem cechuje się codzienność terenów okupowanych przez rosjan…

—–

Dziękuję za lekturę! A gdybyście chcieli wesprzeć mnie w dalszym pisaniu, polecam się na dwa sposoby. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

Wspieraj Autora na Patronite

Korzystając z okazji chciałbym podziękować swoim najszczodrzejszym Patronom: Andrzejowi Kardasiowi, Marcinowi Lyszkiewiczowi, Arkowi Drygasowi, Monice Rani, Magdalenie Kaczmarek, Arkadiuszowi Halickiemu, Piotrowi Maćkowiakowi, Bartoszowi Wojciechowskiemu, Maciejowi Szulcowi, Jakubowi Wojtakajtisowi i Joannie Marciniak. A także: Łukaszowi Hajdrychowi, Adamowi Cybowiczowi, Patrycji Złotockiej, Wojciechowi Bardzińskiemu, Krzysztofowi Krysikowi, Michałowi Wielickiemu, Jakubowi Kojderowi, Jarosławowi Grabowskiemu, Piotrowi Pszczółkowskiemu, Bożenie Bolechale, Pawłowi Krawczykowi, Maciejowi Ziajorowi, Aleksandrowi Stępieniowi, Joannie Siarze, Mateuszowi Jasinie, Marcinowi Barszczewskiemu, Szymonowi Jończykowi, Annie Sierańskiej, Mateuszowi Borysewiczowi, Tomaszowi Sosnowskiemu, Piotrowi Świrskiemu, Kacprowi Myśliborskiemu, Sławkowi Polakowi,   Grzegorzowi Dąbrowskiemu i Arturowi Żakowi.

Szanowni, to dzięki Wam – i licznemu gronu innych Donatorów – powstają moje materiały, także ostatnia książka.

A skoro o niej mowa – gdybyście chcieli nabyć „Zabić Ukrainę. Alfabet rosyjskiej agresji” z autografem, wystarczy kliknąć w ten link.

Niemcy

Gdy latem 2008 roku w Gruzji wybuchła wojna, wieści na ten temat dotarły też do USA. A tak się składa, że po angielsku owo kaukaskie państwo nazwa się tak samo, jak stan Georgia. Wielu amerykańskich internautów było w szoku – lokalna sieć zaroiła się od komentarzy typu „trzymajcie się w tej Georgii, odsiecz jest blisko; skoro ruskie zaatakował Stany, poniosą srogą karę”.

Tylko skąd u licha w południowo-wschodniej części USA mieliby wziąć się rosjanie? Jakim cudem przetransferowali tam czołgi i armaty? Ano właśnie…

—–

Amerykańska nieznajomość geografii to pocieszny temat, zwłaszcza dla znacznie lepiej wyedukowanych w tym zakresie Europejczyków. Jakkolwiek już nas nie dziwi, od elit politycznych jedynego na świecie supermocarstwa mamy prawo oczekiwać nieco więcej.

Tymczasem Donald Trump – niemal pewny kandydat na prezydenta USA, nade wszystko jednak była głowa tego państwa – z typową dla siebie nonszalancją rzuca na wiecach wyborczych hasła urągające elementarnej wiedzy geograficznej. Twierdzi oto, że jako głównodowodzący „nie będzie bronił” Niemiec. Że wyśle wojska tylko do tych państw, „które płacą” (przeznaczają na obronność dwa i więcej procent PKB oraz dokonują zakupów amerykańskiej technologii wojskowej). W obecnym kontekście polityczno-militarnym znaczy to tyle, że „niepłacący Niemcy” będą musieli zmierzyć się z rosjanami sami, zaś „płacący Polacy” już ze wsparciem Amerykanów.

Tylko jak u licha mieliby rosjanie pomaszerować na Berlin, bez uprzedniego zaatakowania Rzeczpospolitej? W branży militarno-analitycznej dowcipkuje się, że polecieliby transferem przez Centralny Port Komunikacyjny…

A już bez żartów? Trudno mi wyobrazić sobie operację desantową – powietrzno-morską – i późniejsze utrzymanie korytarzy logistycznych, gdy celem byłoby zajęcie 80-milionowego kraju o powierzchni większej niż Polska. Kraju – niezależnie od tego, co mówi się o Bundeswehrze – posiadającego nie byle jakie wojsko. To byłby wysiłek wielokrotnie przewyższający realne możliwości rosyjskich sił zbrojnych, a przecież pod uwagę należałoby wziąć także reakcje innych sojuszników RFN. A choćby i Polski, nad którą miałyby latać samoloty rosjan. Robiłyby to bezkarnie? Ano właśnie…

—–

Przy odpowiednim poziomie zaangażowania polityków i publiczności, wiece wyborcze cechuje wysoka emocjonalność. Trump zaś potrafi „rozgrzać” publikę – ma dość charyzmy i oratorskich umiejętności. I nawet jeśli bredzi, często spotyka się z entuzjastycznymi reakcjami, które napędzają kolejne brednie. Kompetencje poznawcze i intelektualne elektoratu również mają tu znacznie. Nie czas jednak na socjo-psychologiczne analizy – dość stwierdzić, że hasła i deklaracje padające podczas wystąpień kampanijnych mogą oznaczać tyle, co nic; w żaden sposób nie przełożyć się na realne działania w przyszłości (bądź ich brak).

Ale republikański polityk nie jest dla nas „czystą kartą” – po poprzedniej prezydenturze wiemy mniej więcej, czego się po nim spodziewać. Znamy też poglądy wspierających go wpływowych osób. Na tej podstawie możemy domniemywać, że Ameryka nowego-starego prezydenta skierowałaby większą uwagę na Daleki Wschód, czyniąc to kosztem Europy.

A w takim kontekście pogróżki i połajanki Trumpa nabierają innego charakteru.

Ryzykownym byłoby sprowadzenie ich do wiecowego bełkotu, zasadnym przynajmniej dopuszczenie myśli, że mamy do czynienia z agendą. Zapowiedzią nowej amerykańskiej polityki, w której Waszyngton rzeczywiście nie będzie bronił Berlina. A więc nie tylko nie wyśle wojsk w razie potrzeby, ale też wycofa te, które w RFN stacjonują. Pomysł radykalnego ograniczenia amerykańskiego kontyngentu w Niemczech był już przez Trumpa podnoszony. Ba, pod koniec jego pierwszej kadencji został wprowadzony w życie, ale obstrukcja Pentagonu znacząco spowolniła proces redukcji personelu, cofnięty następnie przez Joe Bidena.

A już wtedy – gdy chodziło „tylko” o ograniczenie amerykańskiej obecności za Odrą – mieliśmy do czynienia z niebezpiecznym dla Polski precedensem.

Jakim? O tym w dalszej części tekstu, do lektury którego zapraszam Was na portal Interia.pl – wystarczy kliknąć w ten link.

Nz. Fragment bazy Ramstein, największej instalacji NATO w Europie/fot. US Army, domena publiczna

A jeśli jesteście zainteresowani kupnem „Alfabetu…” w specjalnej edycji z autografem – wystarczy kliknąć w ten link.

Potęga…

… bez militarnych aktywów. Jak Merkel rozbrajała niemiecką armię.

Przekonanie o sile niemieckiej gospodarki jest w Polsce powszechne i niezależne od preferencji wyborczych. Towarzyszy mu pewność, że tak było „od zawsze”. Tymczasem 16 lat temu – gdy urząd kanclerza obejmowała Angela Merkel – Niemcy pozostawały najwolniej rozwijającym się krajem grupy G-7. Miały 11-procentowe bezrobocie i strukturę gospodarki w dużym stopniu opartą o tradycyjne przemysły. Federalne władze zdawały się być przytłoczone finansowymi skutkami zjednoczenia, wydatki publiczne z trudem dźwigały – jak z przyganą mówiono w niemal całej Europie – „rozbudowany socjal”. Sami Niemcy widzieli przyszłość w ciemnych barwach, bardziej przejęci wizją niedostatku niż słabnącej pozycji międzynarodowej ich państwa. Ono jednak okazało się zadziwiająco wytrzymałe i nieźle przygotowane na trudne czasy, jakie nastały wraz z globalnym kryzysem z 2008 r. Państwowy interwencjonizm uratował gospodarkę przed większymi kłopotami, pozwalając jej ponowie rozwinąć skrzydła. Dziś bezrobocie utrzymuje się poniżej 6%, a niemieckie firmy – mimo pandemii – wciąż otwierają kolejne biznesy za granicą. Specjaliści widzą w tym zasługę ustępującej kanclerz i dodają, że Merkel umiejętnie przekuła sukcesy gospodarcze na polityczne korzyści. RFN znów bowiem cieszy się niekwestionowaną pozycją europejskiego lidera i gracza wagi światowej. W tym samym czasie gros niemieckich żołnierzy opuszcza szeregi armii. Wielu z nich ma dość służby w siłach zbrojnych, będących cieniem samych siebie sprzed lat.

Afgański test i parodia wojska

Bundeswehra powstała w 1955 r. i przez ponad 40 lat funkcjonowała jako armia przewidziana do obrony przed zmasowanym atakiem ze wschodu. W dniu zjednoczenia Niemiec liczyła 585 tys. żołnierzy – trzy razy więcej niż obecnie. Dysponowała silnym lotnictwem i potężnymi wojskami pancernymi. Wraz z końcem zimnej wojny siły zbrojne zaczęto poddawać redukcjom, zmieniono też ich charakter. Jeszcze w 1991 r. Berlin nie zdecydował się na udział w antyirackiej koalicji; rząd bał się reakcji pacyfistycznie nastawionego społeczeństwa. Rok później – gdy wojna zbliżyła się do granic Republiki – Niemcy posłały żołnierzy w ramach sił pokojowych do Bośni. Ówczesny kanclerz Helmut Kohl zapowiedział zwiększanie zaangażowania armii w misje międzynarodowe, co skutkowało przebudową Bundeswehry w formację w większym stopniu ekspedycyjną. Zaczęta w 2001 r. operacja NATO w Afganistanie okazała się ogromnym wyzwaniem. Armia, której kilka dekad wcześniej bał się cały świat, nie była w stanie skompletować wyposażenia dla kilku tysięcy żołnierzy. Ze sprzętu ogałacano więc jednostki, które pozostały w kraju. A i tak część wyposażenia wojskowi nabywali za własne pieniądze, narzekając na magazynowe sorty jeszcze z lat 60. Na miejscu Niemcom długo doskwierał brak odpowiedniej broni – dopiero po kilku latach rząd zdecydował się wysłać do Afganistanu haubice, którymi można było odpowiadać na talibskie ataki rakietowe. A do tego doszły jeszcze koszmarne wpadki. We wrześniu 2009 r., na rozkaz niemieckiego oficera, amerykańskie samoloty zbombardowały w Kunduzie dwie cysterny uprowadzone wcześniej przez rebeliantów. Nim bomby spadły, talibowie się wynieśli – wybuchy zabiły 142 cywilnych Afgańczyków. Rok później, w Mula Kuli – nieopodal bazy z ponad tysiącem Niemców – rebelianci ukamienowali parę młodych ludzi. Ich związek uznano za nieobyczajny, pastwiono się nad nimi kilkadziesiąt minut. Wojskowi z Bundeswehry nie wytknęli nosa z obozowiska.

„Po co tam jesteśmy?” – pytały niemieckie media. Pod Hindukuszem poległo 59 żołnierzy Bundeswehry, tylko niewielu w bezpośredniej walce. Wedle własnych zasad, Niemcy mogli co najwyżej się bronić. Jeden z amerykańskich generałów nazwał ów stan „parodią wojska”, co w gruncie rzeczy bliskie było rzeczywistości. Lecz dużo gorsze – z perspektywy mundurowych – procesy zachodziły w kraju. Pod pozorem kryzysowych oszczędności w latach 2010-2014 budżet armii obcięto o ponad 8 mld euro. A od 2011 r. było to już wojsko zawodowe, wymagające zatem większych wydatków osobowych. Finansową zapaść najlepiej oddają liczby (z uwagi na historyczny kontekst podane w dolarach) – w 1980 r. RFN przeznaczyła na siły zbrojne 25,5 mld dol., co stanowiło 3% PKB. W 1990 r. było to odpowiednio 40,4 mld i 2,6%, w 2000 r. 26,9 mld i 1,4%, a w 2010 r. 44,8 mld i 1,3%. Udział wydatków na obronność względem PKB zmniejszył się zatem niemal 2,5-krotnie, co przy jednoczesnym spadku siły nabywczej pieniądza oznaczało coraz mniejszą pulę dostępnych środków. Kilka lat później stało się to przedmiotem międzynarodowych kontrowersji, prezydent Donald Trump mówił wprost: „Niemcy (…) są bardzo nieuczciwe w swoim finansowym wkładzie w NATO, bo przeznaczają tylko 1%. PKB na obronność, a powinni przeznaczać 2%. A nawet te 2% to bardzo mało. (…) Oszukują nas na miliardy dolarów już od lat”.

Skala technicznej degrengolady

Trump nie był wzorem powściągliwości, ale miał sporo racji. W świecie dyplomacji problem niemieckiej armii definiowano jako „jazda na gapę”. „Niemcy czerpią z dywidendy pokoju”, mówiono w NATO, oczekując od Berlina większego wkładu we wspólne wysiłki obronne. Wspomniane 2% PKB ustalono jako wymóg w 2014 r., po rosyjskiej agresji na Krym i wschodnią Ukrainę. Działania Moskwy – jakkolwiek nie zagroziły bezpośrednio żadnemu z krajów Sojuszu – zinterpretowano jako powrót na ścieżkę zimnowojennej konfrontacji. „NATO musi się obudzić i ponownie uzbroić” – zadeklarowano na szczycie państw członkowskich w Walii. Poza USA – które tradycyjnie łożyły na wojsko gigantyczne kwoty – poziom 2% PKB zdołały osiągnąć Bułgaria (3,2%), Grecja (2,3%), Wielka Brytania i Estonia (2,1%) oraz Rumunia, Litwa, Łotwa i Polska (2%). W Niemczech wydatki również zaczęły rosnąć (w 2014 r. wynosiły 33 mld euro), lecz masę pieniędzy przeznaczano na zakup nowego sprzętu – samolotów Eurofighterów, wielozadaniowych okrętów MKS-180 czy śmigłowców NH-90. Koszty tych programów były na tyle wysokie, że Bundeswehra na kilka lat zrezygnowała z nabywania części zamiennych, niezbędnych do utrzymania już posiadanego wyposażenia. „Armia jest w złym stanie” – alarmował w 2017 r. Jochen Both, emerytowany niemiecki generał. „Czy dalibyśmy radę obronić własny kraj i sojuszników? Oczywiście, że nie. W przypadku rosyjskiego ataku, bez ogromnego wsparcia Amerykanów, nie przetrwalibyśmy” – przekonywał w magazynowym wydaniu „Bilda”. Fakt, iż głosu udzieliła mu bulwarówka, służby prasowe rządu wykorzystały do zdeprecjonowania tej opinii. Szczególnie, że Both wprost zaatakował niemiecką kanclerz. „Jestem rozczarowany Angelą Merkel. W czasie jej rządów została zaniedbana poważna i długotrwała debata o tym, co może i musi robić Bundeswehra. Przez te lata nie wzrosło też społeczne zaufanie do armii” – mówił. Czas przyznał mu rację.

Raport, którego fragmenty ujawniono w 2018 r., wskazywał na porażkę polityki kadrowej. Nieobsadzonych pozostawało 10% etatów – wojsku, postrzeganemu jako niezbyt atrakcyjne miejsce pracy, brakowało ponad 20 tys. ludzi. Dokument obnażył też skalę technicznej degrengolady Bundeswehry. Oficjalnie armia posiadała 244 czołgi Leopard 2, ale tylko 176 znajdowało się w jednostkach, a przeciętnie 105 wozów miało pełną zdolność operacyjną. W tym miejscu warto przypomnieć, że 249 czołgów przekazano Polsce (pierwszą partię w latach 2002-03, drugą – 2014-15), gdzie stanowią one trzon sił pancernych. Wozy starszej generacji (A4) trafiły do Wojska Polskiego za symboliczną opłatą, nowsze (A5 z drugiej transzy) kosztowały budżet Rzeczpospolitej 180 mln euro. Niezależnie od tego, oba zakupy należy rozpatrywać w kategoriach niezwykłej okazji, Niemcy pozbyły się bowiem pełnowartościowego sprzętu. Wróćmy jednak do raportu – w przypadku haubic PzH 2000 spośród nominalnych 121 egzemplarzy, na stanach konkretnych oddziałów znajdowało się 75 szt., w gotowości do użycia zaledwie 42. Imponująca flotylla Eurofighterów (128 maszyn) w dwóch trzecich okazała się nielotna. Jeszcze gorzej wyglądała sytuacja w przypadku uderzeniowych Tornado – spośród 93 będących rzekomo w linii samolotów latało przeciętnie 26 maszyn. Z 52 szturmowych śmigłowców Tiger o pełnej sprawności można było mówić w przypadku 12 helikopterów. Dodajmy do tego chlubę niemieckiej marynarki wojennej – okręty podwodne typu 212. Żaden z czterech u-bootów nie był w stanie wypłynąć w samodzielny rejs. A to tylko przykłady. „Jest źle, trzeba to zmienić” – przyznała wówczas Angela Merkel. Wydatki wzrosły – w 2019 r. osiągnęły poziom 51,4 mld euro, w kolejnym roku – 53 mld. W przyszłorocznym budżecie rząd w Berlinie planuje przeznaczyć na cele obronne równie pokaźną kwotę, ale to wciąż ledwie 1,57% PKB. Widać po tym wyraźnie, że niemiecka kanclerz – nawet w perspektywie odejścia z urzędu – tylko nieznacznie koryguje jedno ze swoich politycznych credo, jakim było schlebianie pacyfistycznym nastrojom większości niemieckiego społeczeństwa.

Bundeswehra w służbie… Polski

No i budżet najprawdopodobniej będzie realizowany w zupełnie innych uwarunkowaniach. Rządząca dotąd chadecja z CDU/CSU nie wygrała wrześniowych wyborów parlamentarnych, zajmując drugie miejsce po SPD. Na kolejnych pozycjach uplasowali się Zieloni, liberalna FDP i nacjonalistyczna AfD. W Berlinie trwają próby sformowania koalicji. Niezależnie od wyników negocjacji jasne jest, że kształt polityki bezpieczeństwa będzie efektem kompromisów. W najbardziej prawdopodobnym scenariuszu – rządu SPD, Zielonych i FDP – nie należy spodziewać się kolejnych budżetów na poziomie 2% PKB. I socjaldemokraci, i Zieloni opowiadają się za utrzymaniem obecnej skali wydatków zbliżonych do 1,6%. Co więcej, Zieloni i część SDP sprzeciwiają się dalszemu udziałowi Niemiec w tzw. nuklearnej partycypacji (ang. nuclear sharing). To stary natowski program, wywodzący się jeszcze z czasów zimnej wojny. USA rozlokowały wówczas w Europie Zachodniej broń atomową jako straszak na Związek Radziecki. Po 1991 r. większość głowic wróciła za Ocean, jednak ponad setka bomb pozostała we Włoszech, w Turcji, w Belgii, Holandii i w Niemczech. Kontrolę nad nimi sprawują Amerykanie, jednak w razie potrzeby ładunki zostaną przekazane miejscowym siłom powietrznym. W przypadku RFN byłby to 33. Pułk Lotnictwa Taktycznego Luftwaffe, stacjonujący w bazy lotniczej Büchel w Nadrenii-Palatynacie. Piloci tej elitarnej jednostki od dekad szkolą się w zrzucaniu „atomówek”. W latach 80. XX w. pułk wyposażono w samoloty Tornado, które mają zostać wycofane ze służby do 2030 r. Berlin zapowiedział już kupno następców – 45 amerykańskich F-18 – nie sposób jednak wykluczyć, że z decyzji tej się wycofa. Otwarte wypowiedzenie udziału w nuclear sharing jest mało prawdopodobne z uwagi na koszty wizerunkowe (pozostali sojusznicy odebraliby to jako podważenie jednej z fundamentalnych zasad NATO – koncepcji kolektywnej obrony). Co innego stopniowa reedukacja personelu, spowodowana brakiem odpowiednich nośników, której towarzyszyłyby zapewne zakulisowe próby podważania sensowności projektu. Na marginesie warto wspomnieć, że niemiecką niechęć do atomu chętnie wykorzystałaby Polska, której obecne władze widziałby u siebie amerykańskie głowice.

Czyżby więc zanosiło się na ciąg dalszy „jazdy na gapę”? W niemieckiej polityce możliwe są również inne scenariusze, włącznie z wielką koalicją wygranych (SPD-CDU/CSU). I w tym kontekście warto wspomnieć o deklaracji obecnej minister obrony RFN. Annegret Kramp-Karrenbauer – podczas spotkania ze swoimi odpowiednikami z NATO – przyznała, że ambicją Niemiec jest posiadanie do 2030 r. sił zbrojnych stanowiących 10% potencjału obronnego NATO. Specjaliści wątpią w tak szybką odbudowę Bundeswehry, co nie zmienia faktu, że dziś stanowi ona trzecią (po armiach Francji i Włoszech) siłę wojskową w zjednoczonej Europie. I choć dalece nie odpowiada to politycznej pozycji Berlina, nie zapominajmy o potencjale ludnościowym, bazie przemysłowej oraz możliwościach inwestycyjnych Niemiec. Zwłaszcza dwa ostatnie czynniki sprawiają, że RFN – w razie realnego zagrożenia – byłaby w stanie stosunkowo szybko osiągnąć pozycję wojskowego lidera w Unii Europejskiej. Czy stanie się to ze szkodą dla Polski? Jak zauważa „Die Welt”, w 2020 r. Polska wyeksportowała do Niemiec towary i usługi o wartości 58,1 mld euro. Obroty handlowe między oboma krajami wyniosły 122,9 mld euro i stale rosną. Te dane nie pozostają bez wpływu na wyniki Barometru Polsko-Niemieckiego, reprezentatywnego badania postaw obywateli obu krajów. Wynika z nich, że 57% Niemców i 65% Polaków ocenia wzajemne stosunki jako bardzo dobre lub raczej dobre. Połowa z nich upatruje przyczyny we wspólnych interesach gospodarczych. Co istotne, obie nacje są niemal w równym stopniu zgodne w kwestii niemieckiej armii: 48% Polaków i 51% Niemców jest przekonanych, że zwiększenie niemieckich wydatków na obronność przysłuży się bezpieczeństwu Polski. „Jest to spory znak zaufania, bo przecież zbrodnie popełnione przez Niemców na Polakach w czasie II wojny światowej są wciąż obecne w polskiej świadomości” – pisze gazeta. Jak widać, większą moc mają podzielane przez oba narody lęki związane z poczynaniami Rosji i Chin. Niewykluczone też, że Polacy nie ufają w zdolności własnej armii, od lat trapionej permanentnym kryzysem. Ale to już zupełnie inna historia…

—–

Nz. Niemiecka baza w afgańskim Mazar-i-Szarif. Daleko od domu, ale z zachowaniem niemieckiego ładu i porządku… Jesień 2009 r./fot. autor

Tekst opublikowałem w Tygodniku Przegląd, 42/2021

Postaw mi kawę na buycoffee.to