Spieszmy się poznawać rosyjskie straszaki, tak szybko się zmieniają. Jeszcze w piątek mowa była o rozlaniu Dniepru i skumulowanej katastrofie powodziowo-energetycznej. W niedzielę na tapet trafiła „brudna bomba” – ładunek, którego celem jest rozsianie substancji radioaktywnych, zainicjowane eksplozją klasycznego materiału wybuchowego. Tak jak w przypadku zapory, tak i tu miałby to być skutek działań samych Ukraińców, którzy następnie zwaliliby winę na rosjan. Oczywiście byłoby na odwrót, niemniej Moskwa – w swojej ocenie – zyskałaby pretekst do oskarżeń Ukrainy o działalność terrorystyczną. A kto zechciałby pomagać terrorystom? Podobnie jak z tamą w Kachowce, skutki wybuchu „brudnej bomby” dałoby się też wykorzystać w czysto militarny sposób. Tak jak wielka woda na jakiś czas powstrzymałaby presję ukraińskich wojsk na południu, tak eksplozja „wyłączyłaby z użycia” wybrany na jej miejsce teren. A raczej nie byłoby to oddalone od strefy walk miasto (rosjanie nie są aż tak nierozsądni, by prowokować adekwatną ukraińską zemstę), a odcinek frontu, na którym wybitnie nie wiedzie się armii Surowikina.
Tyle że owa „brudna bomba” została rozbrojona zanim jeszcze jej użyto. Niedzielne telefony ministra szojgu, „zaniepokojonego ukraińskimi planami”, do swych odpowiedników na Zachodzie, spotkały się z właściwą rekcją. „Ty nam tu siergiej kitu nie wciskaj, bo my dobrze wiemy, że Ukraińcom takie rzeczy nie w głowie. A jeśli wy coś wykombinujecie, to naprawdę pożałujecie…” – tak mniej więcej brzmiały słowa, jakie usłyszał szef rosyjskiego MON (ubrane toto w język dyplomacji można przeczytać we wspólnym komunikacie szefów resortów obrony USA, Wielkiej Brytanii i Francji). Idę o zakład, że „brudna bomba” zejdzie za chwilę na odległy plan. Tak jak zeszła Kachowka, a wcześniej taktyczna broń jądrowa. Zauważyliście, że kremliny zarzuciły już narrację dotyczącą gróźb użycia atomówek? Jeszcze kilkanaście dni temu – wprost czy naokoło – bombardowano zachodnie opinie publiczne dzikimi scenariuszami jądrowej eskalacji. „rosja ma głowice…”, przypominali mniej lub bardziej „zatroskani”, co widać było także w naszym medialnym dyskursie. I co? I jak ręką uciął. Temat przepadł, choć w tym samym czasie NATO przeprowadziło spektakularne ćwiczenia z zakresu reagowania na jądrowe zagrożenia. B-52 hulały nad Europą, a Moskwa siedziała jak mysz pod miotłą. A mogłaby – wzorem dawnych zachowań – poprężyć muskuły. Tylko z czym do ludu? „Użyjecie w Ukrainie taktycznej broni jądrowej, zniszczymy wam armię ekspedycyjną i zatopimy flotę czarnomorską. Chętni?” – zapytano rosjan bez żadnego owijania w bawełnę.
I właśnie tak to działa. Język siły jest jedynym, jaki rozumieją w Moskwie. Gdy stoją za nim realne atuty – jak miażdżąca technologiczna przewaga NATO – ruskim pozostaje „szczekać dla kurażu”. By samych siebie, i domowników przekonać, jacy to jesteśmy groźni. A karawana i tak idzie dalej.
—–
A jeśli chcesz mnie wesprzeć w dalszym pisaniu, także książki: